Tulum. Niewielkie miasto, malowniczo położone na wybrzeżu Morza Karaibskiego. Aż pęka w szwach od nadmiaru turystów. Wszystkie rozsądne hostele już dawno zarezerwowane. Przez fakt, że na pobyt w tym raju jest taki popyt, oraz przez rozpoczęty od 01 marca słynny amerykański „spring break” ceny wywindowano nawet 2-3 krotnie. Jako rodowici krakowianie, z wężem rozmiarów anakondy w kieszeni , czujemy rozczarowanie i wielką złość. Ale nic to – trzeba zbadać te osławione atrakcje i na własnej skórze poznać, za co tyle trzeba tu płacić.
Do Tulum przybyliśmy z rana – po całonocnej podróży z Palenque. Okazuje się, że miejsca warte zobaczenia są tu od siebie na tyle oddalone, że warto pożyczyć rowery, co też robimy. Plaża oddalona jest od centrum około 5 km. Okazuje się, że miasto swoją budową przypomina znane nam już Cancun. Centrum cechują gorsze noclegi, tańsze restauracje. Natomiast mekka bogatej turystyki znajduje się na samym wybrzeżu, w hotel zone.
Naszym zdobytym środkiem transportu lądujemy na plaży. Po drodze mijamy pewne magiczne miejsce, którego Rafał tak długo poszukiwał w czeluściach internetu. Mianowicie pewien autor piszący książki podróżnicze, pewnego pochmurnego dnia w szarej Polsce, dzięki lekturze przeniósł mój skołatany wtedy umysł do miejsca z marzeń – prawdziwego raju. W swojej literaturze zostawił wskazówki, jak można by tam dotrzeć. Do Ziemi Obiecanej, gdzie zgodnie z bogatym opisem dociera niewielka grupa zatwardziałych podróżników. Gdzie prąd jest jedynie 2 godziny na dobę z agregatu, a spartańskie, zbite z byle czego cabane stanowią dla strudzonych wędrowców schronienie. Gdzie Morze Karaibskie rozbija swe fale o dziewicze plaże skalno – piaszczyste, a do najbliższego miasteczka jest ponad godzina drogi na bezdrożach na jedynym w okolicy dostępnym, zardzewiałym rowerze. Miejsce to miało być oddalone od konkretnej cywilizacji o ponad 60 km. I Rafał znalazł to miejsce. Gdzie autor wypoczywał przez 3 miesiące, odcięty od świata, rozkoszując się dzikim krajobrazem zaledwie 5 do 7 lat temu. Niestety, życie to nie bajka, a opis w stosunku do rzeczywistości stanowił pokaz ogromnego kunsztu w dziedzinie science- fiction. Nasze zaczarowane domki położone są mianowicie przy głównej drodze. W rzeczywistości są 5 gwiazdkowymi hotelami z widokiem na takie same hotele w pobliżu. Koszt noclegu to ponad 300 USD za dobę, a samo miejsce oddalone jest od Tulum mniej niż 5 km. Dziękujemy panu K.G.Ć za ciekawą powieść sci- fi z lodówką w tytule.
Tymczasem, zabawiając Was, Drodzy Czytelnicy, tą drobną złośliwą anegdotką, przenieśliśmy się już do słynnych ruin majów, tak ciekawych głównie ze względu na ich malownicze położenie na samym wybrzeżu. Same ruiny być może nie należą do najciekawszych, jednak bliskość morza, obecność tysięcy ogromnych iguan wylegujących się w słońcu robi swoje. Dodatkowo na wejściu do parku znajdują się wolno- biegające ostronosy meksykańskie, które całkowicie skradły mi serce swoją ciekawską i odważną naturą. Ruiny Tulum to zdecydowanie miejsce godne Waszej uwagi.
Drugi dzień to czas pożegnań z cenotami. Odwiedzamy ostatnie dwa z nich – Cristal i Escondido. Od Szwedów nurkujących z pełnym ekwipunkiem dowiadujemy się, że to właśnie w tych okolicach znajduje się obecnie druga największa na świecie sieć połączonych ze sobą podziemnych jaskiń zalanych wodą. Ma ona długość ponad 240 km. Nasze dwa odwiedzane cenoty z tą siecią są właśnie połączone. Ostatnio, nawet w naszej rodzinnej „ziemniak tv” mówiono o odkryciu nowej sieci wodnych korytarzy, jeszcze dłuższej niż wszystkie dotychczasowe. I co więcej- nie zostały one jeszcze poznane, więc nurkowie całego świata – macie pole do popisu.
Wybieramy się również do ośrodka Akumal, w którym mamy możliwość popływać z żerującymi tam żółwiami. Sporej wielkości zwierzaki są tam wiecznie niepokojone przez ludzi naszego pokroju. Wygląda to nawet z perspektywy czasu dosyć komicznie, gdy tłum ludzi „zawieszonych” w głębokiej wodzie niczym spławiki, spogląda w dół, na zajadające się w najlepsze morską trawą żółwie morskie. I z napięciem oczekiwany jest moment, kiedy gadowi skończy się powietrze i na chwilę wynurzy się na powierzchnie, aby go zaczerpnąć. Oczywiście znaczna część ludzkich spławików jeszcze bardziej przypomina osprzęt wędkarski, gdyż z braku umiejętności pływania poubierana jest w odblaskowe kamizelki ratunkowe, które utrzymują ich ciała i umysły w błogim stanie poczucia bezpieczeństwa.
Tulum jest dla nas trochę zbyt tłoczne – zamierzamy zobaczyć coś, co lubimy najbardziej, czyli miejsca trudnodostępne. A do takich z pewnością należy Punta Allen i Półwysep Faro. Jest tam tylko jedna rozsądna i znana droga dotarcia. Można mianowicie zabrać się na całodzienną wycieczkę Jeepami, które po jedynej, bardzo zdezelowanej drodze o długości 50 km w środku dżungli, zabiorą klientów na przejażdżkę do miasteczka. Cena przyjemności – 120 USD za osobę. Jednak my do grona osób rozsądnych nie zawsze się zaliczamy. Maksymalnie odciążamy plecaki, część rzeczy zostawiając w hostelu w Tulum, do odbioru po powrocie. Na „lekko” kierujemy się do ostatniego przystanku zbiorowej komunikacji, która wyrzuca nas na wybrzeżu za strefą hotelową. Tuż przy wejściu do rezerwatu Sian Ka’an. Bo właśnie w sercu tego rezerwatu- po przebyciu 50 km nieznośnej drogi leży nasz cel – Punta Allen. Mamy 5 dni, 10 l zapasu wody i namiot. W najgorszym przypadku damy radę obrócić pieszo, śpiąc po drodze na plaży. Jednak, jakby się nad tym lepiej zastanowić – przecież na końcu jest miasteczko, które powinno mieć zaopatrzenie nie tylko drogą morską, skoro nie ma w nim porządnego portu do wyładunku większych towarów. I rzeczywiście – nasz rządny przygód, myśliwski nos wyczuwający okazję i tym razem się nie myli. Bardzo rzadko, ale jednak – oprócz mknących jeepów, wyładowanych miłośnikami hamburgerów z kraju Pana Donalda, przejeżdżają tędy zdezelowane pickupy, które zaprzeczając wszelkim prawom fizyki i logiki – trzymają się kupy i brną do przodu.
Na pace pierwszego z nich przebywamy około 10 km, dalej już nam razem nie po drodze, ponieważ pojazd wraz z właścicielem zjeżdża na prywatną posesję w samym sercu niczego. Zadowoleni, że oszczędzono nam ładny kawał drogi, przechodzimy pieszo kolejnych parę kilometrów. I już znowu na nasz uniesiony w górę kciuk zatrzymuje się kolejny rodem z piekła rozklekotany petro – potwór. Z wesołym starszym panem za sterami, który za 2- godzinną rozmowę o polityce, sytuacji branży naftowej na świecie, rybołówstwie i ciekawostkach o zamorskiej krainie zwanej Polonia, dokańcza dzieło i dowozi nas do samego Punta Allen. Ponieważ, wraz z rodziną mieszka tam, prowadzi restaurację, a dziś wraca właśnie z dostawą jedzenia. Nasze plecaki lądują w basenie utworzonym przez pakę pickupa, wraz z toną papryki, cebuli i innych produktów, które należy przywieźć do restauracji. I tak, przemierzając zdezelowaną, jedyną drogę na Półwyspie Faro, docieramy do Punta Allen.
Osada ma 3 równoległe do siebie ulice (o długości maksymalnej 500m), przy których stoją pokrzywione, ale mimo wszystko murowane domki. 3 sklepy zaopatrzone prawie w nic, kilka restauracji nastawionych na klientelę z jeepów (bo czynnych jedynie w godzinach ich przybycia) i lokalny wyszynk, należący właśnie do rodziny naszego kierowcy.
Nocleg znajdujemy na jedynym polu namiotowym. Okazuje się, że zdarza się, że turyści przybywają tu w wypożyczonych w Tulum samochodach. Domyślamy się, że przeprawa taką drogą dla nieprawionego kierowcy z przeciętnym samochodem często może zakończyć się niepowodzeniem równającym się utknięciu w środku niczego.
Sprawiliśmy się przednio- dotarliśmy tutaj w niecały 1 dzień, więc mamy 4 dni na siedzenie w samym centrum jednego z Końców Świata i wnikanie w zawiłości lokalnej społeczności. Jednego dnia wyruszamy wraz z pozostałymi turystami na wycieczkę łódką. Rezerwat Sian Ka’an pełny jest rajskich zwierząt morskich – delfinów, manatów, żółwi oraz zamieszkujących pobliską rafę koralową, tysiącach gatunków wielobarwnych ryb. Na lądzie znaleźć możecie nawet luzem biegające jaguary oraz moje ulubione ostronosy meksykańskie, jednak mimo wielu prób oddalenia się od ludzi, nie było dane nam je spotkać. Jedyną oznaką ich bytowania są znaki drogowe („uwaga jaguary”, „uwaga ostronosy”, „uwaga iguany”), które podobnie jak na Spitzbergenie („uwaga niedźwiedzie polarne”), informują nas nie tylko o niebezpieczeństwie, ale również pokazują, że świat zwierząt jest tu niezwykle urodzajny.
Kluczowym punktem wycieczki jest możliwość nurkowania na rafie koralowej z podstawowym sprzętem ABC. Przeżycie zupełnie niecodzienne, kanał National Geografic może się schować. Polecamy wszystkim Wam, którzy bez względu na sposób transportu, dotrzecie do Punta Allen.
Ostatniego dnia naszego tu pobytu wybieramy się jeszcze do latarni morskiej Faro, położonej na samym czubku cypla. Wiemy już, że tutaj właśnie kończy się nasz pobyt w Meksyku. To miejsce bowiem obraliśmy jako finalny cel naszej eskapady.
A powrót- po tylu przejściach jest już zupełną błachostką. Z Punta Allen lokalną łódką na stały ląd Meksyku, stamtąd do Tulum odebrać rzeczy i na jednej nodze do Cancun, żeby zdążyć na samolot. Żeby nie było za łatwo – czeka nas dwudniowy przystanek w kubańskiej stolicy – Havanie. Jak tam było, i co się działo to temat zupełnie inny, którego opisu nie znajdziecie w blogu „ALE MEXYK”, bo w końcu to inne państwo. I dalej, jak po sznurku – Havana – Toronto – Londyn – Warszawa – Kraków. Czyż to nie zdumiewająco proste wrócić tak do domu po 6 tygodniach tułaczki?
I jak to jest w efekcie z tym Meksykiem? To państwo jest tak pełne sprzecznych o nim informacji, że boli głowa. Mawia się, że jest szalenie niebezpieczne, ale czy rzeczywiście? Nie licząc przygody z bronią naszego poznanego w Cancun kolegi, nie czuliśmy tutaj specjalnego zagrożenia. Dreszczyk emocji, gdy na końcu ciemnej uliczki widzi się groźnie wyglądających Latynosów rodem z hiphopowych teledysków „o trudnym życiu na dzielnicy”, zacierany jest przez niezwykle rodzinnych ludzi, oferujących Wam pomoc, uwagę i uśmiech. Zwykłych, często niezamożnych ludzi, którzy za wykazanie nimi zainteresowania i zachwytu nad ich własnym światem i codziennością, wykazują dumę i zadowolenie, że komuś podoba się ich codzienność.
Jednak, czy jak pisał WC jest to kraj pełen wolności? Z tym zgodzić się chyba do końca nie możemy. Co to za wolność, gdy dzieci pracują od wczesnych lat młodości, żeby jakkolwiek polepszyć byt rodzinie? Osoby bardzo zaawansowane w wieku, praktycznie niedołężne, wystawiane bywają na ulice miast wraz z kramami, aby resztkami sił sprzedawać towary. Widzieliśmy zasuszone staruszki, śpiące przez całe noce przy tych kramach, nie mając dachu nad głową nawet podczas deszczu. Nikt nie fatygował się, żeby „zwieźć” je na noc do domu, skoro dzięki temu kramu nie trzeba było codziennie zbierać.
Ogromnym problemem Meksyku są walające się dosłownie wszędzie śmieci. Nawet w parku narodowym, w sercu dżungli lub na dzikim wybrzeżu, nie ma powierzchni wolnej od odpadków.
Jednak mimo tych widocznych gołym okiem wad, Meksyk to dla mnie najpiękniejszy kraj świata. Moja własna Ziemia Obiecana. Jest w nim wszystko, co potrzebne człowiekowi. Najlepsze jedzenie świata, palmy i kokosy, zwierzęta, które zwykle ogląda się tylko w telewizji. Kraina jednej z najciekawszych cywilizacji świata. Dżungla, pustynie z kaktusami, wodospady i cenoty. I co najważniejsze – dwa oceany z tak rozległą linią brzegową, że pewnie każdy z Was znajdzie tu swoją własną Chacahua.
Meksyk zamyka już przed nami swoje bajecznie kolorowe drzwi. Jednak jestem pewna, że nadejdzie taki dzień, kiedy będę chciała ponownie tu powrócić, i kto wie – być może wcale więcej stąd nie wyjeżdżać. Bo Meksyk zaraża sobą, jak żeglarstwo – musisz, musisz, musisz pływać, bo nie wytrzymasz i w miejscu nie usiedzisz.