Jeżeli zamierzacie odwiedzić park Torres del Paine, musicie od razu zdecydować się na konkretny termin oraz wybrać jedną z dwóch tras. Krótsza z nich, to przejście ok. 50 km i zaliczenie kilku najważniejszych punktów w górach, zajmuje ok 5 dni. Dłuższa, to ok. 100 km wokół całego parku, zajmuje 10 dni. Dla naszej czwórki została jedynie specjalna trasa, czyli dwa dni noclegu na jedynym dostępnym kempingu z wolnymi miejscami. Nie marudząc wzięliśmy, co było nam dane.
Tu warto się zatrzymać, aby opowiedzieć trochę o nowościach, jakie stały się naszą codziennością. Po pierwsze Chile. Państwo bardzo różni się od sąsiadującej Argentyny. Jest dużo biedniejsze, a co za tym idzie, dużo tańsze. Na granicy należy deklarować każdą posiadaną żywność. Moja dobra rada – róbcie to. Zaznaczajcie na formularzu,że przewozicie jedzenie. Nas jedynie zapytali, co dokładnie mamy (zakazane bezwzględnie są owoce i warzywa) i nie było żadnych problemów. Co by się stało, gdybyśmy się nie przyznali, nie mam pojęcia, jednak podpisując dokument na granicy, dostajesz informację o karach za brak deklaracji.
Nasze pierwsze miasto w Chile to Puerto Natales. Jest niesamowite – małe, z niską zabudową w różnych kolorach. A budują tu ze wszystkiego. Elewacje z płyt osb to luksus. Biedniejsze domy z blachodachówki, resztek drewna i czegoś w rodzaju sidingu. Typowe miasteczko portowe ze świeżymi owocami morza. Nasi obecni towarzysze to Polka i Kolumbijczyk. Są w podróży od ponad dwóch miesięcy, zaczynając z Kolumbii, przez Peru, Chile i Argentynę. Dzięki Andresowi i jego znajomości hiszpańskiego jest nam dużo łatwiej. W miasteczku znajdujemy kamping (a właściwie miejsce, gdzie możemy się rozbić w czymś ogródku). Z samego rana wyruszamy do Torres del Paine. Po 2,5 godzinach jazdy autobusem i prawie godzinnym wypełnianiu dokumentów wjazdowych i szkoleniu, jak zachowywać się w parku, możemy wreszcie rozbić namioty. Ponieważ pogoda dopisuje, od razu decydujemy się ruszyć w kierunku najsłynniejszej atrakcji – samego trójgłowego Torre del Paine. Po drodze składamy dzięki za fakt, że nie jesteśmy w pełni obciążeni a większość rzeczy została na kampingu. Z początku lekka i przyjemna trasa, co chwilę przecinana ciekami wodnymi, staje się coraz bardziej stroma i wymagająca. Ale… od czego ma się kompanów podróży. Pamiętacie, jak w Buenos Aires, u Edda poznaliśmy jego kolegę, Francuza? Długo śmialiśmy się wtedy ze stereotypów dotyczących krajów, szczególnie kiedy wspomniany Francuz wyciągnął z plecaka worek pełen sera i ochoczo nas częstował. Historia lubi zataczać kręgi, znowu przyszło nam się zmierzyć z kolejnym stereotypem. Co mógł mieć ze sobą Andres, nasz poznany Kolumbijczyk? Oczywiście, woreczek pełny liści koki, którymi również zostaliśmy poczęstowani. To zwykłe liście, które mieszane w ustach ze śliną, w dużej mierze przyczyniły się do odzyskania przez nas sił. W takich ilościach i formie (naturalnej), nie mają one żadnych właściwości halucynogennych, a w Ameryce Południowej są całkowicie legalne.
Widok na Torre del Paine mówi nam, że dobrze wybraliśmy kolejny cel naszej podróży. Cała droga zajęła nam ok 10 godzin, wiec po szybkim posiłku wszyscy zapadamy w zasłużony sen. Z rana budzi nas pierwszy poważny deszcz. Typa patagońska pogoda daje się we znaki i decydujemy się odpuścić planowaną 14 godzinną marszrutę na poczet wegetacji w
namiocie. Jeśli chcecie znać nasze zdanie w tym temacie – do chilijskiego parku narodowego warto przyjechać, aby zobaczyć Torre del Paine. I głównie to. W ogólnym zestawieniu, jeśli musicie dokonać wyboru, zdecydowanie bardziej plecami park Los Glaciares w Argentynie. Po najzimniejszej jak dotąd nocy, następny dzień to piesza podróż do autobusu i ponownie nasze zapomniane przez świat Puerto Natales.
Drobne ciekawostki cieszą:
– Parki narodowe odwiedzanych przez nas państw są na prawdę pełne zwierzyny wszelkiej maści. Aż roi się tu od łownych ptaków, które szybując nisko nad tobą, wydają dźwięki podobne do odrzutowca.
– Wszędobylskie guanako niestety nie
nadaje się do głaskania. Dobrze pozuje do zdjęć, jednak zbliżyć się do niego można maksymalnie na 2 m. Później ucieka.
– Kolejny raz mieliśmy niebywałe szczęście z pogodą. Widzieliśmy Torre del Paine w pełni okazałości, z jego wodospadami z topniejącego lodowca. Widok był dosłownie oślepiający, ponieważ naga skała polewana wodą odbijała każdy najmniejszy promyk słońca.
– W Puerto Natales w sklepie z artykułami domowymi, obok piły spalinowej możesz kupić siodło, ostrogi i bicz na konia. No cóż… nigdy nie wiadomo, co może się przydać w domu.
Kolejny przystanek to chilijskie miasto Punta Arenas. Nieubłaganie przypomina nam to o celu i jednocześnie końcu naszej podróży – Ushuaii, czyli Końcu Świata. Jak tam dotrzemy i co wydarzy się po drodze – wszystko pokaże czas. A więc brnijmy dalej, skoro raz zaczęliśmy.
Na koniec, tradycyjnie, kolejna porcja Dobrych Rad Wujka Rafała.
– Chcąc przyjechać do Torres del Paine musicie zaopatrzyć się w dobry namiot. Nie wystarczy weekendowy namiot z Biedronki. Musi być odporny na wiatr o prędkości ok 100 km/h i wysokiej wodoszczelności, ponieważ ulewy mogą trwać po kilkanaście godzin. Nasz namiot, na szczęście jak do tej pory się sprawdza. Tych kilka w pobliżu nie przeszło próby i złożyło się jak domki z kart.
– Dla oszczędności i przyjemności zabrać ze sobą niewielką kuchenkę turystyczną. Obiad dla 1 osoby waha się między 70 a 120 zł. Gotowanie na wietrze to prawdziwa atrakcją. Pamiętajcie, że używanie kuchenek dozwolone jest w ściśle określonych miejscach.
– Po raz kolejny uwaga na opaleniznę. Tablice ostrzegają o niebezpieczeństwie. W skali 1 do 11, promieniowanie jest na poziomie 9, wiec po raz kolejny – dbajcie o siebie i używajcie kremów.
– Kolejny podkoszulek wylądował w śmietniku. A za nim ten służący jako ręcznik (muszę nauczyć się otrzepywać po kąpieli jak pies). Dobra rada mówi – nie przeładowujcie się rzeczami, bo plecak będzie ciążył niemiłosiernie. Codziennie można coś przeprać i od razu wysuszyć podczas wieczornych wichur.