Fundacja 4 Kontynenty
Merida, a właściwie

Merida, a właściwie Celestun. No i trochę Campeche.

Będzie o tym, jak w ekspresowym tempie opuścić miejską dżunglę i dotrzeć do raju. O wycieczce na flamingi i aligatory. I o atakach piratów. Zostańcie z nami.

Pod wieczór docieramy do stolicy Jukatanu – Meridy. W sumie miasto, jak każde inne, tylko znacznie większe. Po drodze do centrum, jeszcze siedząc w autobusie, na obrzeżach miasta widzimy kilka miejsc ogrodzonych przez policję. Od razu zastanawiamy się, czy na pewno będzie tu dla nas bezpiecznie. 
Mieliśmy mieć hosta z Coachsurfingu. Długie rozmowy zaskutkowały na końcu tym, że nie skorzystamy z gościny Erica. Po pierwsze, nasz niedoszły host nie mógł zdecydować się, czy po nas przyjedzie, czy nie. W końcu podał swój adres, sugerując żebyśmy dotarli na własną rękę. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że wskazany adres znajdował się na samym obrzeżu miasta, w zdecydowanie niebogatych dzielnicach.  To niestety przesadziło o wszystkim. Grzecznie podziękowaliśmy, odmówiliśmy i zarezerwowaliśmy hostel. Chyba zabrakło nam śmiałości na nocną podróż niewiadomo czym przez całe miasto.
Tym razem nasz pokój jest zdecydowanie bardziej przestronny, z finezyjnie malowaną w czerwone ciapki ścianą. Decydujemy się na nocny spacer po mieście. Tutaj wieczorami trzeba się spieszyć. Zmierzch zapada tu o 18. Po nastaniu ciemności, miasto przez najbliższe 2 godziny zaczyna się wyludniać. Zauważamy, że najlepiej zniknąć z ulicy wraz z rodowitymi mieszkańcami. 
Chodząc po większych meksykańskich miastach nocą, zadbajcie o swoje bezpieczeństwo. Wybierajcie tylko oświetlone i pełne ludzi ulice, licząc na to, że doprowadzą Was one do celu. Muszę szczerze przyznać, że po zmroku lepiej mieć oczy dookoła głowy, bo jest dosyć groźnie. 
Niestety, sama Merida nas nie urzekła. W ogóle. Warto tu jednak zobaczyć siedzibę gubernatora, z obrazami przedstawiającymi ucisk Majów przez przybyłą przed wiekami cywilizację ze starego kontynentu. Autor krwawych i wyrazistych obrazów, z rozmachem przedstawia powstania plemion przeciwko Hiszpanom oraz sądy inkwizycji nad Indianami.
Decydujemy, że uciekamy tam, gdzie będzie nam najlepiej. Zbieramy rzeczy, kupujemy bilety na lokalny autobus i przenosimy się do Celestun. Niewielka osada rybacka, położona w pobliżu delty rzeki o tej samej nazwie staje się naszym rajem na 3 dni. Gdy przybywamy na miejsce, nie znamy tu nic. Nie wiemy, czy są tu hostele, campingi albo cokolwiek. Z Meridy uciekamy praktycznie na ślepo, byle jak najdalej od dużego miasta z jego mało dla nas porywającymi atrakcjami. 
W Celestun panuje okres przed sezonu. Turystów jak na lekarstwo. Mamy jednak ogromne szczęście. Na samej plaży znajdujemy niewielki camping w gaju palmowym. Rozbijamy namiot i zostajemy. Rafał własnoręcznie i z sukcesem zapolował na kokosa czającego się w pobliskiej głuszy. Mamy więc praktycznie nieograniczony dostęp do pysznej wody kokosowej. Właściwie to kokosy występują tu w każdym stadium rozwoju. Nie tylko w stanie nadającym się do picia, ale także do jedzenia oraz do niczego (bo są za młode lub za stare). 
Ten dzień do końca spędzamy na plaży, grzejąc tyłki, pływając, pijąc kokosy z tequilą i podziwiając zachód słońca. 
Kolejnego dnia dajemy się namówić na największą atrakcję turystyczną- wycieczkę motorówką w głąb delty Rzeki Celestun do parku biosfery, w celu zapoznania się z flamingami. Mieliśmy szczęście, że daliśmy się namówić- wycieczka jest warta każdego wydanego peso. Najpierw przez godzinę mkniemy przez ocean wzdłuż wybrzeża. W pewnym momencie wpływamy w deltę i kierujemy się wgłąb lądu. Nagle naszym oczom ukazuje się widok niezwykły- cały horyzont mieni się kolorem pomarańczym. Gdy podpływamy bliżej, widzimy że są to setki flamingów, które tutaj właśnie mają swoje żerowiska. Ptaki są smukłe i wysokie, a ich kolor przekracza ludzkie pojęcie. Do tej pory mieliśmy okazję podziwiać te ptaki w kolorze różowym. Jednak w pełnym słońcu flamingi spod Celestun mienią się na pomarańczowo. Dalsza część wycieczki jest równie atrakcyjna, o ile nawet nie bardziej. Z delty, w pewnym momencie wpływamy w jedną z wielu odnóg. I płyniemy przez las namorzynowy. Drzewa zanurzają swe korzenie w ciemnej i słonej wodzie. Gniazda termitów i… aligator. Nie znowu taki duży, ale jest- wygrzewa się leniwie na brzegu z otwartą paszczą. Dopływamy do ostatniego punktu wycieczki- Ojo del Azul, czyli miejsca, gdzie bije źródło zasilające Rzekę Celestun. Woda jest krystalicznie czysta, pełna bytujących tam ryb. Turyści nie wykazują zainteresowania kąpielą, my wręcz przeciwnie. Jednak będąc już chwilę w wodzie, przypominamy sobie o niewielkim aligatorku, który wygrzewał się w okolicy i zastanawiamy się, czy przypadkiem w pobliżu nie ma jego mamy. Pomimo czarnych myśli kąpiel jest warta zachodu. Szczęśliwi, wsiadamy z powrotem na łódkę i przy pomocy 60 konnego silnika mkniemy z powrotem. Podsumowując- jeżeli tylko będziecie w Celestun, potargujcie się trochę z lokalnymi nagabywaczami i zabierzcie się na wycieczkę na flamingi. Ta rozrywka warta jest każdego wydanego peso. 
Niestety ta część naszej podróży dobiega końca. Nie mając wyjścia, przemieszczamy się do Meridy a stamtąd do Campeche. 
Campeche to stolica regionu o tej samej nazwie. Jest zupełnie inne niż Merida. Jest wspaniałe. Otoczone świetnie zachowanymi murami obronnymi, z najbardziej kolorowymi domami, jakie do tej pory widzieliśmy. Turystyczna cześć miasta oferuje całą gamę restauracji, barów, sklepów ze wszystkim i niczym, straganów z jedzeniem i co tylko sobie człowiek wymarzy. Trafiamy na obrzeżu do lokalnej restauracji serwującej pechugas, czyli kieszonki z kurczaka z nadzieniem wewnątrz, w sosie śmietanowym. Zupełnie niespotykany typ dania w Meksyku, bardziej przypomina kuchnie francuską i za grosz nie ma w nim chili. Wreszcie nasze płonące trzewia mają chwilę wytchnienia. 
Punktualnie o godzinie 20 znajdujemy się w sercu miasta- na głównym placu przed katedrą. Wraz z tłumem przybyłych rozsiadamy się, gdzie popadnie i czekamy na pokaz. Na budynku głównej biblioteki publicznej, z projektorów i głośników ustawionych na środku, wyświetlony zostaje materiał pokazujący powstanie kultury Majów wyraz z Campeche. Feeria barw i dźwięków, jaka nas otacza jest krzykliwa, meksykańska i odbierająca rozum. Jednak tłum unosi się z radości, bo podobało się każdemu. Nam również. 
Przechodzimy się po mieście, ostatni raz starając się zachować w pamięci jego klimat, który tak nam przypadł do gustu. Jutro, z samego rana naszym zadaniem będzie dostać się na lotnisko, aby samolotem dolecieć do Ciudad de Mexico.  Osławiona stolica, największe miasto Ameryki Łacińskiej. Jak tam będzie? O tym przeczytacie w kolejnym odcinku. 

Drobne ciekawostki cieszą:
– Jak wygląda mała palma kokosowa? Wydawałoby się, że powinna ona być idealną pomniejszoną kopią dużej palmy kokosowej. Ale to nieprawda. Jak zapewne wiecie, dorosła roślina posiada ponad 2 metrowe liście z głęboko poszarpanymi krawędziami. Nie pomylicie jej z niczym. Z kolei liście małej wersji są idealnie równe, o kształcie owalnym. Wraz ze wzrostem, liście zaczynają pękać i rozszczepiać się na boki i dopiero wtedy mają wygląd pióropusza.
– W Meridzie znajdujemy jeszcze trochę czasu, aby zajrzeć na lokalny targ miejski. Na własne oczy widzimy, w jaki sposób wyrabiana jest wszechobecna tortilla. W połowie zautomatyzowana produkcja wypluwa co minutę dziesiątki życiodajnych placków. Zauważamy również, że rozbiór i sprzedaż mięsa na stoiskach jest zdecydowanie domeną mężczyzn. 
– I o co chodzi z tymi piratami? Po powstaniu, Campeche było celem ataków piratów. Wielokrotne najazdy zadecydowały o konieczności powstania murów obronnych. Teraz Campeche chełpi się faktem okazyjnych odwiedzin piratów. Mamy tutaj pirackie wyszynki z jedzeniem i piciem, sklepy z pamiątkami oraz nawet sztuki uliczne. Czy to na prawdę powód do dumy? 

Dobre Rady Wujka Rafała:
– Jeżeli będąc w Meksyku macie do wyboru dwa rodzaje śniadań- zdecydowanie zamówcie to nie na słodko.  Po raz pierwszy od wyjazdu, w Meridzie mogłem rozkoszować się prawie swojskim śniadaniem. Jajecznica z szynką to ta część znana. Meksyk dorzucił od siebie tortille, pastę fasolową, nachosy i tradycyjnie nielimitowaną ilość ostrego sosu habanero.
– W upał nie macie ochoty za dużo chodzić, a musicie się przemieszczać? Nic prostszego! Ten kraj oferuje najtańsze taksówki w postaci trajek. A jak są one zrobione? Do produkcji wystarczy nam tylko kolega Paco ze spawarką, trochę metalowych pozostałości z różnych motocykli i już macie. Korzystajcie, bo w Europie nie doświadczycie, a kurs dla 1 osoby to około 1 zł.
– Rada w ramach powtórki. Szukajcie jadłodajni lokalnych okupowanych przez mieszkańców. Kantyna w Celestun, niepozorne ukryta pomiędzy sklepami w okolicach placu głównego, serwowała zdecydowanie najlepsze i najtańsze smażone ryby z surówką, ryżem, marynowaną cebulą i tortillą. Wszystko to za porywającą cenę 23 zl za dwie osoby. Nieskończona ilość ostrości, jak zawsze wliczona w cenę. 
– Obudź w sobie instynkt łowcy i zapoluj na kokosa. Aby dostać się do życiodajnej wody kokosowej wystarczy ci jedynie scyzoryk lub multitool. Kokos z wodą nie posiada twardej skorupy. Jeżeli jednak interesuje cię starszy orzech z miąższem do jedzenia, musisz trochę bardziej nad tym popracować. 

udostępnij wpis