Z lotniska odbierają nas Mauricio i Ana. Historia zbyt długa, żeby ją przytaczać, jednak dzięki mojemu kuzynowi i jego znajomościom tych dwoje wspaniałych ludzi zaproponowało nam gościnę. Obydwoje już nie pracują i przez kolejne dni poświęcają nam praktycznie cały swój czas. Porozumiewamy się w łamanych dwóch językach- hiszpańskim i angielskim. Ale dogadujemy się cudownie. W pierwszy dzień wyruszamy, aby poznać miasto. Jest niedziela, plac centralny pęka w szwach. Tuż przed główną katedrą swe tańce i obrzędy rytualne odprawiają indiańskie grupy artystyczne. Wszystko tu dzieje się chaotycznie, ale nikomu to nie przeszkadza. Gwarantuję Wam, że jeżeli kiedyś znajdziecie się na placu głównym Ciudad de Mexico, albo którejś drogowej arterii do niego prowadzącej, nie będziecie wiedzieć, w którą stronę patrzeć. Wszystko będzie na każdy dostępny sposób próbowało przyciągnąć Waszą uwagę, żeby tylko sypnąć jakimś groszem. Pierwszy dzień zachwytów kończymy grubo po 2 w nocy, ponieważ Mauricio i Ana goszczą nas fenomenalnym jadłem i napitkiem i nie możemy przestać wymieniać się spostrzeżeniami na temat różnic naszych krajów.
Nasi hostowie mają cudowne podejście do życia. Wspaniale gotują, dużo zwiedzają i co mi się ogromnie podoba- większość elementów wystroju robią z własnych projektów. Czujemy się u nich jak w domu.
Drugi dzień w Ciudad de Mexico obfituje w ogromną ilość nowości. Z samego rana wyjeżdżamy, aby zwiedzić Teotihuacan – najsłynniejsze w całym Meksyku ruiny dawnych cywilizacji. Dzięki opowieściom przewodnika dowiadujemy się, że pozostałości miasta nie należą do Azteków, Majów, ani żadnych innych. Teotihuacan to metropolia multikulturowa. W czasach swej świetności dawała schronienie tysiącom ludzi o przeróżnymi pochodzeniu. Była jednocześnie największym miastem epoki pre- kolimbijskiej. Ruiny tego pradawnego miasta całkowicie nas oczarowały. Zostały one odkopane dopiero na początku XX wieku. Teotihuacan, które widzimy w dzisiejszej formie zostało w znacznym stopniu zrekonstruowane. Posiada dwie wysokie piramidy- Słońca i Księżyca, na które możemy się wdrapać. Tysiące turystów czeka na swoją kolej, aby na własne oczy zobaczyć budowlaną potęgę zamierzchłych cywilizacji. Z czubka Piramidy Słońca rozpościera się wspaniały widok na okolicę. Nigdy nie zastanawiajcie się nad zwiedzaniem ruin Teotihuacan- według nas są one zdecydowanie bardziej warte zachodu niż Chichen Itza, a do tego ponad 3 razy tańsze. Podczas gdy wpisana na listę UNESCO Chichen Itza to kilka budowli, pod Ciudad de Mexico macie całe starożytne miasto. Nie możecie tego ominąć!
Nasz następny punkt to cel pielgrzymek całego chrześcijańskiego świata. Guadelupe. No i Matka Boska z Guadelupe. Cały kompleks składa się z 4 kościołów. Nowego- w którym znajduje się właściwy obraz, starego- wybudowanego w miejscu objawienia i dwóch tak na prawdę niewiadomo po co. Jeżeli nie czujesz uniesienia religijnego, miejsce nowej bazyliki nie będzie zachwycać. Jest po prostu całkowicie nowoczesny. Co warte uwagi, kościół jest tutaj równie skomercjalizowany, jak przykładowo w krakowskich Łagiewnikach. Dużą część kompleksu zajmują kramy z pamiątkami. Dodatkowo to wszystko, co zakupicie możecie poddać procesowi poświęcenia. I masz juz stoją własną świętą pamiątkę z Guadelupe.
Ostatnim, ale dla mnie ogromnie ważnym przystankiem tego dnia jest Torre Latinoamericana. Na pierwszy rzut oka to zwykły drapacz chmur, z zegarkiem i antenką na szczycie. Nic bardziej mylnego- gdy znajdziecie się już na 47 piętrze, będziecie wiedzieć, że pomyliliście się w osądzie. Z platformy rozpościera się widok warty przemierzenia tylu kilometrów. Widzimy oświetlone centrum miasta ze wszystkimi ulicami wjazdowymi i wyjazdowym. Widzimy góry, które tworzą dla tego miasta rodzaj wygodnego gniazda, w którego zagłębieniu powstało. Ze zboczy tych gór oraz z przesmyków pomiędzy nimi spływają, niczym lawa, światła okolicznych wiosek. Cześć z nich to już oficjalne dzielnice tego wielomilionowego miasta. Tutaj mówi się, że serce Ciudad de Mexico pożerane jest przez okoliczne wioski. Codziennie miliony ludzi z okolic przyjeżdża tu za pracą. To lekko dołujące, że często muszą spędzać w przeróżnych środkach transportu ponad 2 godziny w każdą stronę. Ten dzień pełen wrażeń kończymy właśnie tutaj- na urbanistycznym dachu gigantycznej stolicy Meksyku, w której codziennie przeżywane są osobiste telenowele dwudziestu milionów ludzi.
Kolejny dzień rozpoczynamy od doświadczenia przejażdżki metrem. Wbrew wszelkim przeczuciom jest to teren bardzo bezpieczny a kilkanaście linii bez problemu dowiezie Was w prawie każde miejsce. Naszym celem jest muzeum antropologiczne- najsłynniejsze w całym kraju. Przed samym gmachem jesteśmy świadkami rytuału indiańskiego, który w dawnych czasach służył uzyskaniu przychylności bogów. 4 Indian opuszcza się na linach z wieży kręcącej się dookoła własnej osi w rytm muzyki z piszczałek. Spektakl wygląda zaskakująco. Jedyna różnica pomiędzy oryginałem to brak strzelania z łuku do wiszących, aby ich krew przy wykorzystaniu siły odśrodkowej rozbryzgana została po całej okolicy, zapewniając tym samym bogate plony.
Samo muzeum jest ogromne. Aby dokładnie poznać kulturę i pochodzenie Indian musielibyście spędzić tu cały dzień. My jednak nie mamy tyle czasu. Po 3 godzinach wracamy do metra i naszych kochanych gospodarzy. Po oszałamiającym obiedzie ruszamy do ostatniego punktu wycieczki- dzielnicy Xochimilco. To miejsce, w którym odbywają się fiesty dla całych rodzin. A na czym to polega? Zbierasz tylu znajomych i członków rodziny, ile chcesz. Na miejscu wybierasz jedną z barko- łódek, o imieniu rodem z telenoweli, malowanej w ultra tandetne i odblaskowe emblematy. Barka posiada przeciwsłoneczne zadaszenie a pod nim ogromny stół i krzesła, mogące pomieścić około 20 osób. Na wyposażeniu pan z kijem, który steruje barką po ponad 80 kilometrach kanałów. I fiesta trwa. Na pokład wnosisz własne jedzenie, alkohol, muzykę, psy, koty i czego dusza zapragnie. I imprezujesz. Chcesz do łazienki lub coś ci się skończyło? Twój flisak dobija do odpowiedniego miejsca i już możesz zaczynać od nowa. Jeżeli nie masz potrzeby zejścia na ląd, jedzenie może przypłynąć do ciebie na jednej z mniejszych łódek.
Ze względu na to, że czas wiecznie nas goni, w Xochimilco lądujemy pod sam wieczór. W środku tygodnia praktycznie nie ma tu ludzi, dlatego mamy jedynie przedsmak tego, co może dziać się tutaj w weekend.
To już nasze ostatnie chwile w Ciudad de Mexico. Zostaliśmy tu wspaniale przyjęci przez Ane i Mauricia, zobaczyliśmy bardzo wiele i będziemy mieli co wspominać. Czas przenieść się w dziksze rejony- Oaxaca przywita nas z samego rana następnego dnia. Jeżeli chcecie dowiedzieć się, jak wygląda ta część Meksyku- zostańcie z nami do następnego wpisu.
Drobne Ciekawostki Cieszą:
– Przemieściliśmy się jedynie około 1500 km na północny-zachód, a zmienił się nie tylko klimat, ale również sami mieszkańcy. Tutaj ludzie są w porównaniu z jukatańczykami znacznie wyżsi i jaśniejśi. Populacja Ciudad de Mexico jest mniej podobna do darwinowskiego przodka niż sąsiedzi ze wschodu. Dodatkowo wszyscy dotkliwie odczuwają tu „zimę”. Podczas gdy my, przy 25 stopniach chodzimy w krótkich spodniach i koszulkach, meksykanie zakładają kurtki puchowe i płaszcze.
– W Ciudad de Mexico panuje kult Jana Pawła II. Praktycznie przy każdym obiekcie sakralnym jest jego pomnik. Co ciekawe, że przez papieża, każdy meksykanin, który słyszy o naszym pochodzeniu kiwa porozumiewawczo głową, mając jako takie wyobrażenie, co to w ogóle jest ta Polska. Większość zdaje sobie nawet sprawę, że obecnie jest tam zimno. Najciekawszy napotkany przez nas pomnik papieża znajduje się przy Catedra Metropolitana, w samym sercu historycznej części miasta. Szata Karola Wojtyły przedstawiona została, jako złożona z tysięcy kluczy, obrazując w ten sposób, że Jan Paweł II posiada klucz do serca wszystkich mieszkańców Meksyku.
– Korzystając z metra miejskiego, czujemy się trochę jak w innym świecie. Do zatłoczonych przedziałów, na każdym przystanku wsiadają kolejni spryciarze, chcący zarobić. Od żebraka, po sprzedawcę wszystkich możliwych rzeczy, jak słodycze, maści, śrubokręty i może do tapet. Każdy znajdzie coś dla siebie. Co ciekawe, metro nie posiada kół metalowych, tylko normalne, takie jak w samochodzie. Mówi się, że to po to, aby nie hałasowało aż tak bardzo, ponieważ spora część linii jeździ nad ziemią.
– Historia Gringo. Pewnie wielu z was zastanawiała się, skąd ta nazwa. Wreszcie udało nam się posiąść tą tajemnicę i możemy się nią z Wami podzielić. W czasie wojny pomiędzy USA a Meksykiem, ci pierwsi nosili mundury w kolorze zielonym. Zielony to po angielsku „green”. Uciskani meksykanie skandowali „Green go”, czyli „Zieloni wynocha”. Z tego właśnie wyszło mam znane określenie Gringo, które do dziś używane jest w stosunku do mieszkańców kraju hamburgerów.
Dobre Rady Wujka Rafała
– Jak już zakupicie swoje precjoza w świątyni w Guadelupe, koniecznie musicie je poświęcić. Tuż przed bazyliką znajduje się budka z księdzem, który to dla Was zrobi. W normalnym przypadku ksiądz działa automatycznie- trochę jak robot z ramieniem do święcenia. Gdy duchowny nas zobaczył, postanowił chyba bardziej się postarać, albo ujrzał w nas wyjątkowych grzeszników. Wstał ze swojego krzesełka i oblał nas taką ilością wody święconej, że poczuliśmy się jakbyśmy przeszli ponowny chrzest, jak za danych czasów- w rzece.
– Cieszcie się, że piłkę nożną oglądacie tylko w telewizji lub gracie w nią okazjonalnie na regułach europejskich. Indiańska piłka nie była piłką nożną, ale –biodrową, gdyż właśnie tą częścią ciała trzeba było ją odbić. Żeby wygrać mecz, należało posłać piłkę przez kamienne kółko z dziurką, coś jak duży bake rolls, znajdujący się na bocznej linii boiska. Zadanie bardzo trudne, jednak warto było się starać. Drużyna przegrana była zwyczajowo składana w ofierze.
– Zamawiając taco, dobrze przemyśl, z czym masz zamiar je zjeść. Są tak na prawdę ze wszystkim. Najlepsze- z pastorem. Ale nie ma to nic wspólnego z kanibalizmem- to po prostu wieprzowina z kawałkami pieczonego ananasa. Z kolei uważajcie na taco z „tripa”- to nasze magiczne flaki, tym razem w formie smażonej. Lubisz? Weź dwa!