Fundacja 4 Kontynenty
Młodzi żeglarze

Czas na podsumowanie akcji „ Młodzi żeglarze z Mikołowa czekają na Twoją pomoc”

Mój pierwszy reja po morzu.

Czas na podsumowanie akcji „ Młodzi żeglarze z Mikołowa czekają na Twoją pomoc” Ada opisuje jakie przygody spotkała na pierwszym w życiu rejsie po morzu. Warto dodać że Ada i Łukasz byli najmłodszymi uczestnikami wyprawy Arktyka 2017 Śladami Ginących Lodowców. Dziękim zebranym środkom wyruszyli na przygodę życia.

RELCJA Z REJSU – ARKTYKA 2017 „ Śladami ginących lodowców” etap Świnoujście – Gdańsk na pokładzie SY Bystrze 

Na początku bardzo chcę podziękować Panu Mariusz Noworól z Fundacji 4 Kontynenty za Jego inicjatywę oraz wszystkim życzliwym darczyńcom którzy przyczynili się do tego, że miałam możliwość popłynąć na ten rejs, a tym samym spełnić marzenie o wzięciu udziału w rejsie morskim.

To był mój pierwszy w życiu rejs morski – płynęliśmy ze Świnoujścia na Bornholm, a z Bornholmu na Hel.

Wypłynęliśmy we wtorek koło południa, było świetnie, wiatr we włosach, słońce nad nami, morze kołysało jachtem, bardzo mi się to podobało jak tak podskakiwaliśmy na falach. Już od pierwszych godzin rejsu stałam za sterem. Na początku trochę się wystraszyłam, że pierwszy raz jestem na morzu i już mi ster dają, ale okazało się, że w sumie to nic strasznego i że to w miarę proste i przyjemne. Przez cały dzień było mi bardzo dobrze, byłam szczęśliwa, że jestem właśnie tutaj.

Zapowiadała się fantastyczna noc z uwagi na pełnię księżyca, który oświetlał nas i morze niczym wielki reflektor.

Pod wieczór jednak wiatr zaczął się wzmagać a fale rosnąć – wtedy nie było mi już tak cudownie. Rozpoczął się pierwszy w moim życiu sztorm, a żeby go przeczekać leżałam na pokładzie próbując zasnąć, choć żeby leżeć prosto, na plecach, trzeba było leżeć praktycznie na oparciu ławki, a nie na siedzeniu. Tej nocy nie wzięłam już steru do rąk. W pewnym momencie zaczęłam drżeć, ale nie było mi nawet aż tak zimno, więc podejrzewam, że to raczej ze zmęczenia i strachu jednocześnie. Bo szczerze mówiąc jak zaczęło nami coraz mocniej kołysać to trochę się wystraszyłam, ale żeby się uspokoić powtarzałam sobie w myślach: „Ada, pamiętaj co ci mówili na kursie, że największy moment prostujący dla jachtów balastowych występuje przy kącie przechyłu ok. 75° – na pewno się nie wywrócimy.”

Teraz jak sobie to przypomnę to myślę, że przecież nie było aż tak strasznie i chyba nie miałam się czego bać, ale wtedy, w nocy, w tych okolicznościach, strachu opanować nie dało się tak prosto.

Do Ronne na Bornholmie dopłynęliśmy po czwartej nad ranem. Byłam padnięta. W czasie przelotu ze Świnoujścia udało mi się zasnąć tylko na 1,5 h. No i jesteśmy w końcu w tym porcie, wstawiamy wodę, już tylko herbata i spać. A tu nagle taki zwrot akcji, „Sifu” straciło manewrowość, dodatkowo ster przestał im działać i dryfowało na mieliznę. Trzeba wracać jakoś im pomóc. Mnie już wystarczyło przygód jak na ten moment, więc zostaliśmy z Łukaszem w porcie. Zmęczeni oczywiście, zasypialiśmy prawie na stojąco, w końcu położyliśmy się na ziemi przy jakimś budynku, który osłaniał nas od wiatru i zasnęliśmy, a jak się obudziliśmy to było już jasno. Koło siódmej rano, patrzymy – „Bystrze” wraca, ale bez „Sifu”. Okazało się, że przy tej pogodzie pomóc im nie było tak prosto i trzeba było ”kogoś większego i silniejszego”. Opowiadania o tym, jak to momentami jedni drugich przez fale nie widzieli, co praktycznie zupełnie uniemożliwiło „akcję ratunkową” były dla mnie zupełnie wystarczające aby utwierdzić się w przekonaniu, że pozostanie w porcie i spanie na betonie było jednak lepszym wyborem. W każdym razie jak nasi tylko wrócili stwierdziłam, że w końcu nadeszła pora na prawdziwe spanie.

Kolejne dwa dni spędziliśmy w Ronne czekając aż wiatr trochę ucichnie. Pierwszego dnia- w środę- odpoczywaliśmy w porcie i odsypialiśmy sztormową noc, a przynajmniej ja. Wieczorem graliśmy w karty, a później siedzieliśmy wszyscy na „Sifu”, rozmawialiśmy o tzw. życiu popijając cieple napoje . W czwartek poszliśmy przejść się po Ronne. Całkiem urocze miasto, z kolorowymi domkami charakterystycznymi dla Danii i ogólnie Skandynawii. W centrum miasta fontanna zdobiona ślimakami. Według przesądu należy pocałować jednego ze ślimaków, żeby kiedyś tu wrócić – postanowiłam obcałować wszystkie jak nikt nie będzie widział . Wieczorem po spojrzeniu na pogodę na najbliższe dni, zapadła decyzja – wypływamy jutro rano.

Tak więc w piątek rano wypłynęliśmy z portu, kierunek- Hel! Nareszcie!

Oddalaliśmy się już od wyspy, jednak ciągle jeszcze mieliśmy jej brzeg w zasięgu wzroku, kiedy na naszym pokładzie pojawił się malutki, uroczy ptaszek. Biedak jak na swoje siły miał ląd już trochę za daleko, chyba niestety nie miał zbyt dużych szans gdzieś dolecieć, więc zatrzymał się na chwilę u nas. Przez parę minut skakał gdzieś po pokładzie, a później odfrunął.

Tym razem pogoda dopisywała w czasie całego przelotu z Bornholmu na Hel. Nawet jakoś nie specjalnie dłużyły mi się godziny na wachcie, doszłam nawet do wniosku, że tu na morzu 1,5 h mija mi chyba szybciej niż 45 min. w szkole. Siedzenie za sterem było cudowne, miało się takie poczucie, że teraz to ja mam władzę nad tą łódką, która jest tak mała dla morza, a tak duża dla mnie, czułam się prawie jak bym była władcą całego świata, tutaj i teraz to ja dowodzę, ja trzymam ten ster i jestem za to odpowiedzialna.

Słońce jeszcze nie do końca zaszło za nami, a przed nami już wstaje księżyc – niesamowity, bo również pomarańczowy. To był naprawdę piękny wieczór. I tego właśnie pięknego wieczoru, siedząc za sterem doznałam szoku, a mianowicie po paru radach i wskazówkach kapitana okazało się, że aby utrzymać kurs wystarczą lekkie wychylenia steru by skontrować falę, a nie trzeba kręcić tym kołem zamaszyście jak szalona, jak robiłam to do tej pory. Od tego momentu wszystko okazało się jeszcze przyjemniejsze i łatwiejsze. Kapitanie Arturze, wielkie dzięki! W czasie tego przelotu stałam za sterem każdą połowę naszej wachty, również w nocy, byłam naprawdę szczęśliwa.

Po 30-sto godzinnym przelocie w sobotę późnym południem dotarliśmy na Hel.

Następnego dnia rano dla nas wszystko miało się skończyć (no bo nie wszyscy mogli spóźnić się do pracy w poniedziałek, jak ja do szkoły. To trwało za krótko, chciałabym jeszcze zostać, jeszcze pożeglować, spędzić więcej czasu z tymi wspaniałymi ludźmi. Ale niestety wszystko co dobre kiedyś się kończy.

Jeszcze ostatni wspólny wieczór w cudownym, bardzo klimatycznym pubie, gdzie gościu grał jednocześnie chyba na dwóch, w porywach do trzech instrumentów, a do tego jeszcze śpiewał szanty. Na ścianach, pod sufitem i gdzie się dało pozawieszane były różne przyrządy żeglarskie, rybackie, obrazy, mapy… dosłownie wszystko, włącznie z zasuszonymi rybimi głowami. A rano pociąg.

Nigdy nie zapomnę tego rejsu i zawsze będę go bardzo miło wspominać.

Na pewno będę poszukiwać kolejnych sposobności pozwalających mi doskonalić umiejętności żeglarskie, oswajać się z morzem i przeżywać kolejne wspaniałe przygody.

Wszystkim serdecznie dziękuję za ten wspaniały czas spędzony razem.   

Ada

udostępnij wpis