Cóż można powiedzieć o tym kolejnym na trasie kraju? Z całą pewnością wyróżnia się on najpiękniejszym wybrzeżem. Grecka linia brzegowa biegnie wzdłuż kilku mórz – to pewnie dzięki temu jest taka ciekawa i różnorodna. Jeżeli chcemy spróbować nurkowanie, pamiętajmy, aby wybierać się na plaże kamieniste. Sami przekonacie się, że piasek zwiastuje mało owocne podwodne obserwacje, gdyż najczęściej ryby zwyczajnie nie mają się gdzie ukryć.
Swoją bazę zakładamy na mało popularnym campingu „Delfini” na Półwyspie Chalkidiki. Wybieramy to miejsce głównie ze względu na rekomendacje, jednak szybkom okazuje się to świetną decyzją. Brak tłumów, bogate zaplecze sanitarne, najgłośniejsze pod słońcem cykady, koncertujące od świtu do późna w nocy. W sumie do tych ostatnich na początku trudno się przyzwyczaić, aż tak jest od nich głośno. W nocy wszelka zwierzyna również daje mało odpoczynku, gdyż ciszę raz po raz przerywają nocne sowy.
W pierwszą noc naszego przyjazdu czeka nas miła niespodzianka. Właściciele Kostas i Galina, dowiadując się, że jesteśmy tu z polecenia od ich dobrych znajomych, zapraszają nas na małe przyjęcie. Towarzystwo w pełni międzynarodowe – Grecy, Ukraińcy, Turkowie, Serbowie, Niemcy i Polacy. Kaleczymy wszystkie znane nam języki aby się porozumieć, a wraz z upływem serwowanych trunków (turecki samogon i nasz niezawodny 80% rum) stajemy się coraz wybitniejszymi poliglotami i idzie nam coraz lepiej.
W czasie naszego tu pobytu odwiedzamy kilka plaży. Na pierwszej z nich, niedaleko od brzegu znajdują się fantastyczne kamienne twory. Każda osoba widzi w nich wyobrażenie innego zwierzęcia – byk, pies, wieloryb – co komu podpowie wyobraźnia. Jednak uwaga – żeby gołą stopą stanąć na jednej ze zwierzęco – kształtnych wysepek należy pokonać istne pole minowe z jeżowców. Władek niestety został jednym z nich ugodzony i całe jego dłoń od wewnętrznej strony usłana była odłamkami kolców podwodnego stworzenia. Jednak w każdym, nawet niezbyt szczęśliwym wydarzeniu można próbować doszukać się pozytywów. Po powrocie na camping, obolały Władek otrzymuje pomoc od niebanalnej drużyny Serbów. Po pierwsze uczymy się, co w ogóle z tymi kolcami robić. Miejsce zranione należy ciągle smarować oliwą o jak najwyższej temperaturze (aby to oczywiście wytrzymać). Nie wiem, jak to możliwe, ale według podań wszystkich znających się na tym ludzi kolce wewnątrz ciała są żywe i przed wyciągnięciem należy je zabić tą gorącą temperaturą. Gaworząc sobie spokojnie z 6 – osobową ekipą Serbów oczekujemy na tragiczną śmierć kolców pod wrzącą oliwą i jednocześnie Władka kolej na stole operacyjnym. Jego funkcję pełni kanapa knajpki campingowej. Jeden pacjent, akurat w trakcie operacji to nieszczęśliwy Serb, któremu przytrafiła się podobna historia. Główny chirurg to jego krajan, a broda sięgająca prawie do pasa niechybnie świadczy o wieloletnim doświadczeniu w każdej materii. W czasie oczekiwania (i oczywiście patrzenia przez ramię na głównego medyka i jego postępy w zabiegu), dowiadujemy się, że Serbowie przybyli tu ze swojego kraju pieszo, specjalnie na pielgrzymkę do Athos. Miejsce, o którym mowa znajduje się bardzo niedaleko od nas, na samym cyplu Chalkidiki. Athos to okręg autonomiczny i aby się tam dostać, musisz ubiegać się o wizę, która pozwala wjechać Ci do kraju maksymalnie na 10 dni. To swego rodzaju Mekka dla ortodoksów, czyli prawosławnych. W samym Athos znajduje się kilkadziesiąt monasterów, w których mnisi podczas pieszej wędrówki mogą udzielić Wam schronienia. Dla zainteresowanych od razu wspomnę, iż wizę otrzymać mogą jedynie osoby wyznania prawosławnego i jedynie płci męskiej. Plotka głosi, iż wszystko w Athos jest rodzaju męskiego, również cała zwierzyna hodowlana, za wyjątkiem kur. Jeżeli komuś z Was kiedykolwiek uda się przekroczyć te mityczne granice – bardzo chętnie poznam o tym prawdę.
Wracając do rzeczywistości, operacja ma się ku końcowi. Pacjent żyje, wstaje o własnych nogach, proszą więc następnego. Władek zajmuje pozycję a znachor cierpliwie grzebie agrafką w dłoni poszkodowanego, raz po raz wyciągając kolejne mikroskopijne drobiny kolców. Ciekawostka BHP. Mniej więcej w połowie zabiegu, Serb znachor przytrzymując w zębach zbluzganą we Władka krwi agrafkę zapytał uprzejmie, czy ten przypadkiem nie ma HIV. Troszkę w czas, ale po tym, jak nasz kompan wytłumaczył mu, że jest honorowym krwiodawcą, pytający zdecydowanie się wyluzował.
Miasteczko Ierissos, w pobliżu którego znajduje się camping Delfini dzieli się na dwie części. Pierwsza z nich, dla nas bardziej atrakcyjna, znajduje się w pewnym oddaleniu od wybrzeża, dlatego to część lokalsów. Już od 5 rano mamy tu otwarte knajpki z kawą i frappe. I już niedługo po tej godzinie, do jednej z nich schodzą się mężczyźni spragnieni hazardowych wrażeń, które zaspokajają grając pół dnia w domino. Niewinnie przysiadamy stolik obok i popijając zimną rycynę obserwujemy codzienne niespieszne życie. Za to w lokalu obok podają najlepszą i jednocześnie najtańszą pitę w mieście. Do wyboru kurczak lub wieprzowina, a wszystko polane domowej roboty sosem tzatziki. Nigdzie w mieście nie zjecie taniej i lepiej. Wieczorem Darek zarządza wejście w odmęty części turystycznej, aby zobaczy, „jak żyją ludzie”. Spora ilość turystów, niezbyt atrakcyjna plaża miejska i dużo wszelkiej maści wyszynków. Wszystko dobre, jednak tutaj Grecja daje się poznać od strony jej drożyzny. Żadne z państw, które odwiedziliśmy, ani które dopiero odwiedzimy nie będzie tak drogie. Przykładowo cena za piwo w barze na nabrzeżu sięga 5 Euro. Co warto dodać, w lokalsowej części miasta ceny są co najmniej 30 % niższe.
Darek i Ela, zakochani w Grecji decydują się zostać tu dłużej. Nas, po 4 dniach trochę świerzbią już nogi i z drobnym uczuciem żalu, decydujemy się ruszać dalej. Przed nami jedna z ważniejszych atrakcji greckich – Meteory. Jak zapewne wiecie, to kompleks ponad 20 monastyrów (z czego 6 jest otwartych do zwiedzania) wybudowanych na sąsiadujących wzniesieniach. Widok robi piorunujące wrażenie. Klasztory otwarte są dla zwiedzających bez względu na wyznanie i płeć, ponieważ mnisi już tu nie mieszkają. Pomiędzy poszczególnymi budowlami przemieszczamy się samochodem, a następnie musimy pokonać parę setek schodów na górę. Dla wszystkich będących w Grecji punkt nie do ominięcia.
I już ruszamy dalej. Naszym kolejnym, choć nieoczekiwanym punktem staje się Macedonia. Czy ktoś w ogóle zna ten kraj z innej perspektywy niż jedynej autostrady, która usprawnia nam drogę do Grecji? My na pewno nie, dlatego ahoj przygodo!
Drobne Ciekawostki Cieszą:
- W Ierissos, po dobrym rozpoznaniu terenowym można zakupić prawdziwe frykasy. Obok knajpy z panami grającymi w domino znajduje się sklep mięsny, w którym najtańszym produktem jest koźlina. Nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy nie spróbowali jej przyrządzić. Wszystko byłoby w porządku, gdyby przepis internetowy wspominał o fakcie, że mięso gotujemy osobno przez jakieś 2 godziny. Nasze mięso, po 3 godzinach gotowania wraz z pomidorami i innymi składnikami nie osiąga żadnych rezultatów w zakresie zmiękczenia. Z pomocą pojawia się znowu Serb – znachor. Przezbraja gulasz, mięso wrzuca do osobnego mówi, że tak ma być. Konkluzja – koźlina, pomimo dużych starań i pomocy międzynarodowej wyszła nam średnio miękka. Dodatkowo w jej smaku nie było nic nadzwyczajnego (jak np. w baraninie), dlatego stwierdzam, że nie jest warta zachodu.
Dobre Rady Wujka Rafała:
- Trzymaj się z dala od turystycznych restauracji. Sprawdza się to w każdym zakątku świata. Jedz tam, gdzie mieszkańcy – lokalsi nigdy się nie mylą.
- Pijąc rycynę, czyli specjalnie doprawione białe wino, w dużych ilościach, dowiedzieliśmy się, że robimy to w zły sposób. Oryginalnie Grecy piją ją z Colą, a typowych turystów można poznać właśnie po tym, że nie rozcieńczają jej w ogóle.
- Zawsze dobrze mieć pod ręką Serba. Najlepiej takiego z długą brodą, bo mają uzdolnienia w zakresie medycyny i kuchni, a właściwie nie sprawdzono do czego jeszcze.