Prosto z naszego poprzedniego przystanku przenosimy się do Punta Arenas. Miasto jest znacznie większe, niż poprzednie, zabudowa (nie licząc hoteli) sięga nawet drugiego piętra. Nasza 4 – osobowa ekipa spędzi tu dwie noce. Hostel, który wytargował nam nasz kolumbijczyk jest niezwykle domowy i na prawdę czujemy tutaj egzotykę Chile.
W sobotę, pierwszy dzień pobytu, zapewniamy sobie wycieczkę do pobliskiej kolonii pingwinów. Wyspa Magdaleny jest jedną z największych (ponad 60 tys.) kolonii tych ptaków. Atrakcją jest dość kosztowna, jednak warta swej ceny.
Chce wrócić tu do samych korzeni tej wyprawy. Często podczas czasu oczekiwania na wyjazd, byłam pytana, gdzie jadę i dlaczego tam. Moja odpowiedź, już wyuczona, pozostawała niezmienna : „jadę do Patagonii, na Koniec Świata, żeby głaskać pingwiny”. Tak więc, w pamiętną sobotę 03 grudnia udało mi się spełnić jedno z założeń i… pogłaskać pingwina (jakkolwiek głupio by to nie brzmiało). W sumie to nawet dwa razy. Dla żadnych szczegółów:
1. To dosyć niebezpieczna igraszka, ponieważ ptaki bronią swoich siedzib i bywają agresywne.
2. Dla mniej żadnych przygód można stwierdzić, że pingwin jest w dotyku podobny do kury, wiec nie musicie jechać na Koniec Świata, wystarczy przeciętna polska wieś.
Poza tym wycieczka jest wręcz nieziemska. Wyspę Magdaleny nie zamieszkują już ludzie (ostatni odeszli ok. 100 lasy temu), a spacer wokół zajmuje mniej niż godzinę. To dla mnie jedno z takich miejsc, jak Christianso, gdzie można uciec przed całym światem i cywilizacją. Różnica polega oczywiście na zapachu towarzyszącym takiej ilości ptactwa.
Wyspę można też porównać do pola golfowego, gdzie zamiast wszechobecnych piłeczek są pingwiny.
W niedzielę mamy duże szczęście, ponieważ w Punta Arenas odbywa się święto. Niestety, pomimo moich chęci, nie jestem w stanie dowiedzieć się, co oprócz zwykłej niedzieli świętowane. Najpierw czekała na defilada wojsk, łącznie z marynarką wojenną, a później piękne tańce ludowe. Mężczyźni ubrani w krótkie ponczo, kapelusze z dużym rondem oraz podzwaniające wszędzie ostrogi. Kobiety z kolei noszą sukienki praktycznie wyjęte z epoki american dream, czyli USA lat 50 – tych. Wszyscy wyglądają niezwykle odświętnie i jesteśmy pod wielkim wrażeniem, jak tu, w Ameryce Południowej obchodzone są święta. To nie Koło Gospodyń Wiejskich, które jako jedyne, raz bądź da razy do roku pieką ciasta na piknik kościelny. Tutaj, we fieście biorą udział wszyscy – wojskowi, strażacy, wolontariusze, stowarzyszenia i zespół tańca i śpiewu. Młodzi i starzy. A cieszą się wszyscy. Bo jest czym – kolejną rodzinną niedzielą.
Drobne ciekawostki cieszą:
– Będąc w Punta Arenas w niedziele, konieczne odwiedźcie małe restauracje znajdujące się na piętrze nad miejskim rybnym targiem. To miejsce oblegane przez lokalsów, ponieważ jedzenie jest tu na prawdę świeże i pyszne. Można pośmiać się z nas, ponieważ wykazaliśmy się (nie pierwszy raz) brakiem znajomości potraw tu serwowanych. Zamówiliśmy zupę, żeby na główne danie dostać kolejną zupę, tylko tym razem z frytkami obok. A na deser nie mogliśmy sobie odmówić przystawki, czyli tradycyjnej smażonej empanady (pieroga) z serem żółtym i krewetkami.
Śmisliśmy się z siebie do wtóru z kelnerami, jednak w przyjaznej atmosferze.
– Jeżeli macie wolny dzień, możecie przyjemnie spędzić go na plaży. Nie jest ona co prawda największa i najładniejsza, jednak ludzie ochoczo z niej korzystają. Woda drugiego oceanu okazała się dla nas za zimna, jednak wodowanie stóp zaliczone.
Na szczęście Andresowi udaje się kupić nam wszystkim bilety do Ushuai. Jest to niezwykle trudne, ponieważ sezon ruszył i wszystkie bilety zarezerwowane były z dużym wyprzedzeniem. W poniedziałek rano wsiadamy do autobusu. Po drodze przepływamy promem Ciśnienię Magellana w najwęższym miejscu i wreszcie – znajdujemy się na Terra del Fuego, Ziemi Ognistej. To właśnie tutaj gna nas od prawie miesiąca. Koniec Świata jest przed nami na wyciągnięcie ręki.
Dobre Rady Wujka Rafała :
– Będąc w Punta Arenas musicie zahaczyć o strefę bezcłową. Można tu kupić od gumy do życia, po motorynkę. Może nawet żonę. A wszystko to bez akcyzy. My jednak kupiliśmy swoje ulubione kleszcze, czyli palone ziarna kukurydzy, które tutaj osiągają zatrważające rozmiary.
– Płynąć na Wyspę Magdaleny prawdopodobnie zamustrujecie na łódkę „Melinka”. Nazwa nie zobowiązuje, wszystkie dania i napoje zabierzcie ze sobą. Jeśli chcecie morskiej przygody i beczki rumu pod pokładem, zaopatrzcie się w strefie bezcłowej.
– W naszym hostelu mieli ręczniki, nie ma jak w domu. Hurra!