Czy żeglarstwo to tylko woda, wiatr i fale ? Wielu z nas zadaje sobie to pytanie, jak można przygotować rejs tak aby był ciekawszy dla uczestnika. Fundacja 4 Kontynenty zorganizowała kolejną wyprawę „I Love Norway Sail & Trekking – Porta Sailing Team jachtem SY Ciri do ciekawych zakątków tego skandynawskiego kraju. Warto dodać, że uczestnikami rejsów Fundacji 4 Kontynenty są dzieci w wieku od 7 do 12 lat. Już niedługo młodzi adepci żeglarstwa wraz ze swoimi rodzicami wyruszą na „męski” etap „ Fiordy północy Sail & Trekking – dzieciaki w drodze na Nordkapp”. Zachęcamy do przeczytania tekstu z etapu „Fiordy na wyciągnięcie ręki”
W drugiej połowie czerwca 2019 roku miałem sposobność po raz kolejny wziąć udział w wyprawie żeglarskiej organizowanej przez Fundację 4 Kontynenty, prowadząc jeden z etapów rejsu I Love Norway Sail & Trekking. Przypadło mi w udziale prowadzenie etapu „Fiordy na wyciągnięcie ręki”, ze Stavanger do Bergen. Trasa krótka, a czasu sporo – mieliśmy aż dziesięć dni. Trudno nie wykorzystać takiej sposobności! Wszak w tym rejonie wybrzeża Norwegii znajdują się jedne z najpiękniejszych fiordów i jedne z najciekawszych atrakcji przyrodniczych: wysoki, stromy klif Preikestolen, znajdujący się tuż przy brzegu pięknego fiordu Lysefjord oraz słynny język trolla, czyli Trolltunga – niezwykła, spektakularna formacja skalna w postaci wysuniętego „języka” o długości kilku metrów, wisząca na wysokości 700 metrów nad sztucznym, ale malowniczym jeziorem Ringedalsvatnet. Żelaznym punktem wyprawy był również lodowiec Folgefonna.
Skompletowanie załogi na tak atrakcyjny rejs nie było szczególnie trudne. Tym bardziej, że rejs w założeniu nie miał być specjalnym wyczynem żeglarskim. Przypominał raczej rejs mazurski albo chorwacki, tylko bez upałów, ale żeglowanie po spokojnej wodzie fiordów, nocowanie w portach (a raczej w cichych, klimatycznych przystaniach), osłonięcie od silnych wiatrów i wysokich fal sprawiały, że pod względem nautycznym rejs był raczej łatwy. Za to widoki z pokładu jachtu zapierały dech w piersiach. Strome skały wystające wprost z morza na wysokość ponad tysiąca metrów, chmury nisko żeglujące wśród stoków i szczytów górskich, majestatyczne lodowce, niezliczone potoki i wodospady… A jeśli chodzi o wycieczki górskie… Ale o tym może za chwilę. Najpierw przedstawmy jacht i załogę!
Dwunastometrowy jacht s/y Ciri miałem okazję już obejrzeć wcześniej, podczas majówki 4 Kontynentów „Fiku Miku po Bałtyku”. Jacht nie jest nowy, ale za to nowy jest armator. Jak to bywa w przypadku różnego rodzaju pojazdów, zmiana właściciela zwykle przynosi poprawę stanu technicznego. Tak było również w tym przypadku. Niedawno zakupiony przez armatora jacht został gruntownie wyremontowany i przygotowany do dalekich wypraw. Oczywiście nigdy nie jest tak, że na jachcie już wszystko jest zrobione i nie da się czegoś poprawić, więc armator uważnie wsłuchuje się w głosy kapitanów prowadzących Ciri i zapowiada dalsze zmiany. Moim zdaniem jacht jest godny zaufania. Każdy marynarz powinien kochać statki, a te na pewno mu się odwdzięczą.
Asia – doświadczona żeglarka, pełniła funkcję zastępcy kapitana i była moją prawą ręką na jachcie. Grzesiek i Krzysiek – wytrawni piechurzy górscy. Ich górskie doświadczenie przydało się całej ekipie. W załodze były też Klara, Kasia i Klaudyna. Trzeba podkreślić obecność dwóch dwunastolatek: Igi, córki Kasi, i Julki, mojej rodzonej córki. Dziewczyny dokazywały, do czego miały prawo z racji swojego młodego wieku. Ale ogólnie dawały radę, co trzeba zaakcentować zwłaszcza, że organizator rejsu, Fundacja 4 Kontynenty, szczególnie promuje udział dzieci w rejsach morskich.
Zgodnie z planem, przybyłem do Stavanger dzień przed rozpoczęciem naszego etapu rejsu. Grunt to dobra i przemyślana organizacja. Mogłem zapoznać się dokładnie z jachtem, by następnego dnia na spokojnie, formalnie przejąć dowodzenie jachtem. Poprzednia, czteroosobowa załoga ugościła mnie, a także Grześka i Krzyśka oraz Julkę, jak należy, po żeglarsku. Załoga Igora (notabenearmatora Ciri) ugościła nie tylko nas, ale też grupkę polskich żeglarzy mieszkających w Stavanger. Okazuje się, że polskie załogi mogą nie tylko spotkać w Norwegii żeglarzy-rodaków, ale w razie potrzeby liczyć na ich pomoc. Przekonaliśmy się o tym nie po raz pierwszy, i jak się szybko okazało pod koniec rejsu, nie po raz ostatni. Serdecznie pozdrawiamy polskich żeglarzy mieszkających w różnych zakątkach Norwegii!
Następnego dzień rano (29 czerwca) pożegnaliśmy poprzednią załogę, a wkrótce na miejsce przybyła moja ekipa. Zasztauowaliśmy przywieziony z Polski prowiant (wysokie ceny w Norwegii sprawiają, że warto zapłacić za dodatkowy bagaż w samolocie i większość zakupów zrobić w Polsce), a następnie przeprowadziliśmy szkolenie. Pozostał jeszcze czas na zwiedzanie urokliwego miasta.
Kolejnego dnia rano pożeglowaliśmy do portu Forsand, aby za radą miejscowych polskich żeglarzy właśnie w tym porcie zatankować jacht. Miejscowość leży u wejścia do ponoć najpiękniejszego norweskiego fiordu Lysefjorden. Stąd mieliśmy nadzieję wyruszyć na zwiedzanie Preikestolen. Okazało się, że jest to możliwe, ale dość kłopotliwe. Należało skorzystać ze szkolnego autobusu, bez gwarancji kursu powrotnego. Dlatego postanowiliśmy opuścić gościnny skądinąd porcik, by na chwilę wpłynąć do Lysefjorden i rzucić okiem na potężne skały wspinające się pionowo z wody na wysokość ponad tysiąca metrów. Fiord ciągnie się na odległość kilkudziesięciu mil morskich, dlatego nie zapuszczaliśmy się w głąb zatoki. Spotkanie ze stadkiem figlujących fok dostarczyło dodatkowych emocji. Z wód zatoki można podziwiać nie tylko Preikestolen, które znajduje się mniej więcej w połowie fiordu, ale również Kjeragbolten, czyli głaz wiszący na niewiarygodnej wysokości 900 metrów nad poziomem morza, zakleszczony między dwoma skałami. Ten cud natury miałem okazję zwiedzić rok wcześniej. Szkoda, że reszta załogi, z braku czasu, nie mogła tego zobaczyć na własne oczy. Jest więc powód, żeby tu jeszcze wrócić. Tymczasem my zawróciliśmy jacht do pobliskiego portu Tau, skąd następnego dnia wyruszyliśmy autobusem na początek trasy do Preikestolen.
Bilet autobusowy do Preikestolen nie jest tani. Jednak są rzeczy, które się nie opłacają, ale i tak warto je zrobić. Wszyscy jesteśmy miłośnikami pieszych wędrówek, dlatego perspektywa wspinaczki do słynnej skalnej ambony nie była dla nas przerażająca. Niestraszne były również przelotne deszcze. Liczne chmury co prawda czasem przysłaniały widoki, ale z drugiej strony dawały tajemniczy nastrój. Julka i Iga cały czas szukały dowodów na istnienie trolli w różnych formach skalnych. Klaudyna, Grzegorz i Krzysztof podczas całej trasy towarzyszyli Klarze, którą bolała noga i musiała iść nieco wolniej. Jakiś duch gór, a może i tajemniczy troll, wynagrodził im za to piękniejszą pogodą u celu wycieczki. Widok z góry na przepiękny fiord mieli niezasłonięty chmurami i mgłami, dzięki czemu zrobili świetne zdjęcia.
Podejście do krawędzi Preikestolen przyprawia o zawrót głowy. Najbezpieczniej po prostu położyć się na skale i wystawić nieco głowę poza krawędź skały. Wrażenia niesamowite… Zmęczeni, ale szczęśliwi wróciliśmy na jacht.
Kolejny dzień spędziliśmy na wodzie. Tym razem celem był lodowiec Folgefonna. W ciągu tego przelotu tylko na chwilę, to jest zaledwie na około 10 mil, musieliśmy wystawić nos jachtu na „pełne morze”. Nasi dzielni załogowi piechurzy nie są zwykłymi szczurami lądowymi. Są twardzi i robili co mogli, żeby nie pokazać po sobie, że Neptun upomina się o swoją daninę. Na szczęście szybko schowaliśmy się z powrotem w fiordy, a już wieczorem staliśmy przycumowani przy kei w porciku Uskedal. Chociaż miejsce było bardzo klimatyczne, rano popłynęliśmy dalej, do Sunndal.
Powiedzieć, że to miejsce jest piękne, to tak jakby nic nie powiedzieć. Majestatyczne góry odbijają się w spokojnej wodzie fiordu. Górska, rwąca rzeka wpada do morza. A u szczytu doliny widoczny jest jęzor lodowcowy.
Wyruszyliśmy na spotkanie z lodowcem. Na trasie spełniło się marzenie Igi: spotkaliśmy wreszcie fiordy, czyli konie o pięknej, długiej grzywie. I to właśnie te fiordy jedzą z ręki! Na drodze pod górę ustawione są bramy, które należy za sobą zamykać, a to dlatego, że w okolicy pasą się luzem kozy i owce, które do końca wycieczki co chwilę nam towarzyszyły.
Wreszcie dotarliśmy do malowniczego jeziora zasilanego zimną, jasnoniebieską wodą z pobliskiego lodowca. Tutaj urządziliśmy sesję fotograficzną. Przesłaliśmy również specjalne życzenia naszym ojcom, jako że był to Dzień Ojca. Następnie rozdzieliliśmy się. Grzesiek i Krzysiek postanowili wyruszyć w długą i trudną trasę na szczyt góry Fonnabu, skąd mogli podziwiać lodowiec górski Folgefonna w pełnej okazałości. Natomiast ja, Klaudyna, Kasia, Iga i Julka wyruszyliśmy pod czoło jęzora lodowcowego. Trasa była trudniejsza, niż przypuszczaliśmy (wcale nie była „family fun”, jak to określał przewodnik). Dodatkowo była fatalnie oznakowana. Później okazało się, dlaczego. Otóż wiele lat temu wytyczono szlak pod czoło lodowca, ale od tego czasu lodowiec bardzo mocno się cofnął. Teraz czoło jęzora jest znacznie wyżej, a dotrzeć tam jest nie tylko trudno, ale i niebezpiecznie, o czym informują ustawione tablice ostrzegawcze. Niemniej podeszliśmy tak blisko, jak to było możliwe, a naszym oczom ukazała się jaskinia lodowa! Wejście do niej byłoby bardzo niebezpieczne, dlatego oglądaliśmy ją z daleka, ale i tak to, co zobaczyliśmy wewnątrz, było piękniejsze, niż można by przypuszczać. Błękitny lód mieniący się niczym kryształ, świecący światłem przenikającym przez pokrywę lodową. Z bramy lodowej wysokiej na ok. 5 metrów wypływa rzeka lodowcowa w postaci wodospadu. Zobaczyć to na żywo to zupełnie co innego, niż znać zjawisko z podręcznika akademickiego.
Jako że z wykształcenia jestem geografem, wycieczka przypomniała mi wszystkie wiadomości o lodowcach, które zdobyłem na studiach wiele lat temu. Mogłem podziwiać młodą rzeźbę postglacjalną i porównywać ją z rzeźbą naszych Tatr, a nawet z rzeźbą mojego rodzinnego Krakowa. U nas stara rzeźba ze zlodowacenia krakowskiego, a tam świeżutkie moreny i sandry odsłonięte przez lodowiec zaledwie przed kilkunastoma – kilkudziesięcioma latami! Chętnie pokazałbym tempo deglacjacji wszystkim tym niedowiarkom, którzy wątpią w ocieplenie klimatu. Niestety, ten lodowiec, jak i wiele innych, w ciągu kilkudziesięciu lat zniknie z powierzchni Ziemi.
Kolejnym punktem wyprawy był język trolla, czyli Trolltunga. Aby tam dotrzeć, studiowaliśmy przewodniki, rady miejscowych polskich żeglarzy oraz fora internetowe. Wynikało z nich jasno, że trasa jest trudna i lepiej wybrać się przy ładnej pogodzie. Deszczowe dni, ale i prognozy pogody przyczyniły się do tego, że decyzję o wyruszeniu na wycieczkę przełożyliśmy aż na środę (27 czerwca). Dało to nam jednak sposobność do zwiedzenia wielkiego, pięknego wodospadu Tveitafossen w pobliżu portu Konsarvik. Potężne masy wody, pył wodny w otoczeniu wodospadu… To po prostu trzeba zobaczyć. Oczywiście Grzesiek, najlepszy piechur z naszej załogi, pobiegł pod górę zobaczyć trzy pozostałe wodospady… Ale nie każdy jest maratończykiem. Większość z nas zadowoliła się tym jednym. W wiosce po drodze nad wodospad zwiedziliśmy niewielki, trzynastowieczny kościółek. Wokół niego cmentarz, gdzie nowe groby sąsiadują ze starymi, kilkusetletnimi. Naszą uwagę zwróciło również malowidło na ścianie wewnątrz kościoła. U stóp anioła namalowany był nie tyle zwykły diabeł, co… goblin! To ślad przenikania się religii chrześcijańskiej z wcześniejszymi, pogańskimi wierzeniami w czasach chrystianizacji.
Na końcu przepięknego fiordu Hardangerfjord spodziewalibyśmy się równie klimatycznego porciku jak te, które mijaliśmy do tej pory. Niestety, zarówno Tyssedal, skąd wyruszają wycieczki do Trolltungi, jak i Odda, to niewielkie, ale przemysłowe miasta z dymiącymi kominami. W Tyssedal jest jedna przystań, ale dla miejscowych żeglarzy, więc nas wyproszono. W Oddzie podobna marina tylko dla autochtonów, i tylko jedna maleńka kejmiejska – maksymalnie na wa jachty – bez prądu i bez wody, na szczęście wolna. Trudno, dobre i to. W końcu przypłynęliśmy tutaj nie po to, aby stać w porcie, a iść na wycieczkę. Świecące słońce zachęcało właśnie do tego, dlatego w środę rano wyruszyliśmy autokarem do Skjeggedal, potem jeszcze busem 4 kilometry stromo pod górę po asfalcie, aby rozpocząć kilkugodzinną, pieszą, górską wycieczkę do jednego z najsłynniejszych miejsc w Norwegii. Początkowo trasa pnie się w górę, ale nie jest aż tak trudna, jak to opisują przewodniki. Niejedna tatrzańska trasa jest znacznie trudniejsza. Po około 2 kilometrach szlak wiedzie rozległym płaskowyżem. Niemniej szlak jest bardzo długi, więc ostrzeżeń nie należy lekceważyć. To w końcu góry. Pogoda może się zmienić bardzo szybko, może na przykład przyjść mgła (nam to się przytrafiło w drodze powrotnej!), więc nawet tutaj można zgubić drogę. Znowu niezawodne okazało się doświadczenie Grześka, który pewnie prowadził nas nawet przy ograniczonej widoczności. A do tego niósł dodatkowy prowiant, wodę (i inne niezbędne rzeczy…).
Widoki z góry są obłędne. A sama Trolltunga… Nie bez przyczyny kolejka do zrobienia zdjęcia na języku trolla jest bardzo długa. Niestety, część z nas miała pecha, bo zanim przyszła ich kolej do pamiątkowej fotki, całą okolicę osnuła mgła. Za to spełniło się marzenie Julki – mogła wreszcie „zjeść chmurę”!
Wkrótce po powrocie na jacht okazało się, że mimo iż Odda jest osłonięta ze wszystkich stron, to silny wiatr, który się podniósł wieczorem, utworzył krótką, spiętrzoną falę. Jacht zaczął skakać niebezpiecznie przy maleńkiej kei. Nie było innego wyjścia – trzeba było opuścić port. Do końca rejsu było już mało czasu, więc płynęliśmy prawie dobę przez fiordy przy dość silnym wietrze w pobliże portu docelowego.
Zatrzymaliśmy się w porcie Kleppholmen. Według mapy głębokość wejścia wynosi w nim 0,5m. Trochę dziwne, bo widać, że w porcie stoją jachty. Telefon do bosmana utwierdził nas jednak w przekonaniu, że wejście jest bezpieczne i głębokie. Porcik prowadzony jest przez starsze małżeństwo, których zdjęcia i pamiątki z wypraw rozwieszone są w salce klubowej udostępnionej gościom. Tutaj spędziliśmy resztę wieczoru w miłej atmosferze.
Rano już krótki przeskok do Bergen na spotkanie z Mietkiem, kapitanem następnej załogi. Tutaj odwiedził nas również Grzegorz – kolejny polski żeglarz mieszkający w Norwegii. Podarował dla jachtu kilka drobiazgów, m. in. wkrętarkę, awaryjne żagle i inne przydatne przedmioty. Załoga zwiedziła miasto –między innymi słynny targ rybny i dzielnicę starych magazynów portowych Bryggen –a także wjechała kolejką na górę, skąd rozciągał się piękny widok na miasto i okolicę.
I tak zakończył się kolejny udany rejs, z wesołą załogą, tym razem rejs żeglarsko-trekkingowy. Udało się osiągnąć wszystkie założone cele, wspomnienia pozostaną na zawsze. Dla mnie osobiście najważniejsze jest to, że żeglarstwo chyba spodobało się mojej córce, Julce.
Pełną relację z całej wyprawy Fundacji 4 Kontynenty „I Love Norway 2019” Sail & Trekking – Porta Sailing Team można śledzić dzień po dniu na blogu
Marcin Filipiak
Wspieraj remont jachtu dla Fundacji 4 Kontynenty