Fundacja 4 Kontynenty
Kategorie
Trekking

Babia Góra. Po-pan-demo-niczne rozprostowanie kości

Babia Góra czekała na nas już długo. Otworzyli nam góry i ruszamy na szlak.

Czas najwyższy, bo już w domu usiedzieć się nie dało.

Na tą wieść reakcja mogła być tylko jedna: w najbliższy weekend trzeba wrócić na szlaki! Pod tym wezwaniem błyskawicznie zmontowała się silna – aczkolwiek kameralna z racji antykorona obostrzeń – grupka. Pandemiczny górski “post” wypadało zakończyć z przytupem, dlatego za cel obraliśmy Królową Beskidów.

Niedzielnym rankiem, nie zważając na nieludzko wczesną porę, we dwa auta ruszyliśmy na Przełęcz Krowiarki. Była 9 rano, ale już na pierwszym parkingu był komplet i samochody trzeba było zostawić na tym niższym, który także z każdą chwilą zapełniał się coraz bardziej.

Co do planowanej trasy to bez wydziwiania obstawiliśmy wersję “klasyczną”: Krowiarki – Sokolica – Diablak – Przełęcz Brona – Markowe Szczawiny – Krowiarki.

Ludzi na szlaku umiarkowanie sporo (jak na pogodną niedzielę). W zasadzie to spodziewałem się dużo więcej – z racji pierwszego po otwarciu gór weekendu, ale ponoć w sobotę było tłumniej, to jakoś to się na dwa dni rozłożyło. Poza tym: część ludzi pewnie nie uwierzyła, że znowu tak po prostu można sobie pójść w góry – i zostali w domach.

Śniegu niewiele zostało, ale na podejściu i zejściu przydały się raczki, bo szlak miejscami był mocno oblodzony. Natomiast na samej grani w większości jest już wytopiony. No i nawet nie wiało jakoś specjalnie mocno – jak to ma w zwyczaju na Babiej. Pogoda trafiła się optymalna: ani za zimno, ani za gorąco; słońce tylko sporadycznie przysłaniały jakieś zabłąkane obłoki. Pół godziny na szczycie poświęciliśmy na popas i foto sesję, po czym spacerowym cały czas tempem zaczęliśmy schodzenie. Na zachodnim zboczu było śniegu trochę więcej, to i zabawa się zrobiła w stylu: zjazd na dupolotach bez dupolotów.

Schronisko na Markowych zamknięte na głucho, choć niektórzy liczyli na “catering”.  Niebieski szlak powrotny to wiadomo: monotonny….”daleko jeszcze?” Za plecami znika nam Babia Góra,

Na Krowiarki wróciliśmy po ok. 6 godzinach, wybitnie usatysfakcjonowani i pełni już planów na następne weekendy.

I to by było na tyle na ten pierwszy popandemiczny czas.

Grzegorz Grochu 

Kategorie
Trekking

Dzień Kobiet w Alpach

Wiecie jak to jest z dobrymi przyjaciółmi, którzy razem już niejedną parę butów na szlakach schodzili. Nie trzeba wiele czasem wystarczy pół zdania. I tak też było tym razem. W ciągu godziny był gotowy plan a w ciągu kolejnych 12 godzin ekipa była skompletowana. A pomysł – na weekend góry. Nie byle jakie góry bo tak lubiane przez naszą fundację Alpy. Międzynarodowy Dzień Kobiet w Alpach – taką roboczą nazwę nadaliśmy temu cholernie pozytywnemu szalonemu pomysłowi.

W piątek 06.03.2020 późnym popołudniem dwa samochody wyruszyły w stronę Austrii. Napędzane nie tylko paliwem ale i pozytywną energią ludzi pozytywnie nakręconych. Po sześciu godzinach jazdy przez Polskę, Czechy i Austrię spotkanie na umówionym parkingu. Szybkie przepakowanie i ostatni etap. Droga do małej ale położonej w malowniczym otoczeniu gór miejscowości. Mimo ciemności wyraźnie widać szczyty gór. Jesteśmy w Alpach.Kiedy piszemy, że 4 Kontynenty łączą ludzi to to nie jest pusty frazes. W tym evencie wiele osób widziało się pierwszy raz w życiu. A jak miało się jeszcze poźniej okazać tylko 3 osoby były już w Alpach.

Dania 07.03.2020 około 01:00 w nocy zmęczeni drogą ale adrenalina zrobiła swoje. Nikt nawet nie myśli o tym aby iść spać. Omawiamy plan na kolejne dni. W wesołej atmosferze opowiadamy swoje historie związane z górami, od tych od których włos taje na głowie po te zabawne. O 3:30 pukanie w ścianę – może to i racja, idziemy spać.W końcu za kilka godzin będziemy już na szlaku.

Zbieramy się o godzinie 08.00 na parkingu, samochody załadowane, ruszamy. Przed nami do pokonania około 100 km i około 1100 m przewyższenia. Mimo, iż w dolinach śniegu nie ma to podjazd na końcowy parking jest już małym wyzwaniem dla aut i kierowców a oblodzona, wąska i kręta droga tego zadania nie ułatwia. Rozglądamy się wokół siebie, śnieg, śnieg i jeszcze więcej śniegu, w którym odbija się słońce. Idealna pogoda.

Robimy sobie pamiątkowe zdjęcie i zaczynamy podejście. Przed nami około 2,5 godziny wspinaczki, podczas której oczy i dusza mogą się cieszyć przepięknymi widokami. Najpierw ma być ostro pod górę, potem pod górę a końcówka to bardzo ostro pod górę. Wtedy jeszcze nie sądziliśmy, że będą to nasze najmniejsze zmartwienia. 

Relatywnie szybko dochodzimy do pierwszego przystanku, skały przy której urządzamy sobie małą sesję fotograficzną. Powiedzieć, że zdjęcia wyszły fantastycznie to jak nie powiedzieć nic.Uśmiechy na naszych twarzach nawet na chwilę nie znikają. Zaczynamy odczuwać podmuchy wiatru ale góry bez wiatru to jak morze bez wody. Szlak wytyczały wysokie na 2 metry tyczki i nimi się kierowaliśmy gdyż ścieżka nie była w zasadzie widoczna. Śnieg pchany przez wiatr skutecznie zacierał wszelkie ślady. Nie wszędzie śnieg był twardy i ubity. Zdarzały się miejsca, w których zapadaliśmy się po kolana. 

Starszy pan, który schodził ze szczytu spojrzał się na naszą rozbawioną grupę – lepiej zawróćcie tam na szczycie panuje sztormowa pogoda, wiatr osiąga w porywach prędkość 90 km/h, ciężko jest ustać na nogach. Grzecznie podziękowaliśmy ale stwierdziliśmy, że spróbujemy zdobyć ten najwyższy szczyt Alp Seetalskich – Zirbitzkogel 2396 m. n.p.m. Wiedzieliśmy, że na szczycie jest schronisko i co ważne jest otwarte. Ta świadomość dodawała nam energii i determinacji w dążeniu do celu. Wiedzieliśmy, że istnieje tylko jedna droga i to jest droga na szczyt. Wiatr zmagał się z każdą chwilą i z każdym metrem pokonanej wysokości. Od pewnego momentu kiedy już minie się jeden ze szczytów widać schronisko. Tak blisko i tak daleko. Gdyby ten dystans ułożyć w lini prostej to dojście tam zajęłoby maksymalnie 15 min. My mając porywisty wiatr, który wiał nam prosto w twarze plus ostatnie bardzo ciężkie podejście potrzebowaliśmy na to jeszcze godziny. Długiej godziny w śnieżnym piekle. Kominiarki, maski i gogle mieliśmy już dawno ubrane a wiatr, ten cholernie zimy wiatr wkradał się w każdą część ubrania. Całkiem sporawe bryłki zmrożonego śniegu śmigały wokół nas. O ironio, świecące słońce, wiatr który jak się potem okazało chwilami dochodził do prędkości 115 km/h a temperatura spadła do -15`C.

W końcu jednak docieramy do schroniska. Przedsionek, który ochrania nas przed tym wiatrem wydaje nam się najcudowniejszym miejscem na świecie. Samo schronisko położone jest jakieś 100 metrów od samego szczytu. Wychodzimy ze schroniska aby wejść na sam wierzchołek. I tak po dodatkowych 5 minutach wspinaczki ekipa 4 Kontynentów staje na szczycie góry. Zirbitzkogel 2396 m. n.p.m – zdobyty. 

Udajemy się ponownie do schroniska gdzie zamawiamy gorąca herbatę z rumem, grzane wino, piwo oraz gorącą zupę. Teraz siedząc i pisząc tę relację nie mogę przypomnieć sobie smaku tej zupy ale wiem, że wtedy na wysokości 2400 m n.p.m. była najlepszą zupą na świecie.

Po tej godzinnej regeneracji zapada decyzja. Zbieramy się do powrotu. I jeśli ktoś myśli, że było łatwiej, to jest w wielkim błędzie. Wiatr nie ustawał ani na chwilę, przy stromym oblodzonym zejściu trzeba było być maksymalnie skoncentrowanym. W końcu po kolejnych 2 godzinach walki z zaspami, śmigającymi w powietrzu bryłkami śniegu i z narastającym zmęczeniem zostajemy otoczeni zbawiennym lasem. Już tak nie wieje do parkingu mamy około 15 min. 

Silniki zaskoczyły natychmiast, ogrzewanie włączone na maksymalną temperaturę. Wracamy cali bezpieczni do naszej kwatery. Nikt nie narzeka, uśmiechy na twarzy są najlepszym dowodem że pomimo trudności było super. Nowicjusze przeszli prawdziwy chrzest alpejski. Gratulujemy bo naprawdę nie było łatwo. Na ten wieczór mieliśmy zaplanowane nocne wejście na pobliski szczyt ale po wspólnym głosowaniu ustalamy, że dziś już nigdzie się nie ruszamy. Dnia 08.03.2020 o godzinie 9:00 samochody ponownie zapakowane i ruszamy w kierunku Nationalpark Gesäuse, przepiękne miejsce z górami, które zapierają dech w piersiach. Tu mała informacja – żadne zdjęcie nie oddaje piękna i majestatu tego miejsca. Udajemy się na spacer wokół malowniczego jeziora Leopoldsteiner See. Widoki jakimi rozpieszcza nas okolica są balsamem, lekarstwem dla duszy na codzień zamkniętej w czterech ścianach biura. Widać pływające w jeziorze ryby, a turkusowy kolor wody krzyczy do nas – wskakujcie. Odwiedzamy kolejne punkty widokowe. Zaczynamy zdawać sobie sprawę, że my ludzie jesteśmy tylko gośćmi na tej pięknej planecie. Na koniec udajemy się na wspólny obiad, pożegnania kilka słów i obietnica, że znów spotkamy się gdzieś na szlaku. Szlaku z Fundacją 4 Kontynenty. Nie jest możliwym opisanie piękna tego miejsca,a fotografie tylko w ułamku procenta je pokazują. Jedynym co możemy zrobić to zabrać Was w ciekawe miejsca ponownie i to Wam obiecujemy. Wrócimy tam jeszcze raz gdyż mapa skrywa wiele tajemniczych miejsc.

 Arek

 

Kategorie
Trekking

57 Zjazd Klubu Góry-Szlaki na Wielkiej Fatrze.

Już w piątkowe przedpołudnie w bazie noclegowej zagościła zjazdowa forpoczta w sporej liczbie kilkunastu osób. Wytęsknieni za górami – małymi grupkami – czym prędzej rzucili się na pobliskie wzniesienia, by eksplorować rejon Zvolena. Tym sposobem już w piątek idąc tamtejszymi ścieżkami najczęściej można było usłyszeć polską mowę 🙂

Ale nie ma się co dziwić: wiosna w rozkwicie i znakomita pogoda tłumaczą w pełni to zjawisko. Do wieczora dotarli wszyscy, którzy mieli dotrzeć, stopniowo powiększając grono urzędujących przy stołach zjazdowiczów. Noc już była głęboka, gdy ostatni zgasił światło 😉

Sobotni poranek z pięknym, bezchmurnym niemalże niebem zapowiadał podobną do piątku aurę, więc po parówkowym śniadaniu błyskawicznie ekipa się ogarnęła, by ruszyć ku górom i szlakom Wielkiej Fatry jeszcze przed wyznaczonym czasem startu, czyli 9.00. Plan obejmował centralny fragment głównej grani pasma z ploską i Borisovom. Dla niewyżytych była „opcja plus” z Ostredokiem i Kriżną. No to ruszylim w siną dal.

Fakt, iż pora była wczesnowiosenna potwierdzały zarówno kwitnące tu i ówdzie krokusy, jak i zalegające jeszcze miejscami płaty śniegu.Widoczność nam się trafiła znakomita, więc można było w pełni korzystać z walorów krajobrazowych, jakie oferuje Wielka Fatra. Toteż po dojściu na sedlo Ploskej wszyscy z przyjemnością ucięli sobie przerywnik widokowo – konsumpcyjny przed „atakiem szczytowym”.

Po zejściu z Ploski sporą przyjemnością były chwile relaksu przy Chacie pod Borisovom, skąd większość zjazdowiczów – choć na raty – wdrapała się jeszcze na Borisov po kolejną porcję estetycznych wrażeń. Kolejnym etapem był spacer niebieskim szlakiem pod Chyżky, gdzie jeszcze wielu skusiło się na popołudniowy „plażing”. Stamtąd już prowadził zejściowy szlak na Vysne Revuce, którym większość podążyła. Niewyżyci zaś pomknęli jeszcze dużą pętlą na Ostredok i Kriżną.

Niedziela z nieodmiennie piękną, słoneczną pogodą. Jako, że na niedzielę zaplanowałem opcję: „róbta co chceta”, to po pamiątkowej zbiorówce flagowej towarzystwo rozjechało się w różne strony. Moja grupka wylądowała po zachodniej stronie pasma, a konkretnie w Blatnicy. Tam ruszyliśmy na Ostrą, która pokazuje całkiem odmienne oblicze Wielkiej Fatry niż część wschodnia. Dla odmiany łagodnych, rozległych połonin mamy tu zalesiony i mocno skalisty teren. Widoki nie mniej smakowite.  Po zejściu ze szlaku jeszcze tradycyjny pożegnalny obiad i powrót do domu.

Grzegorz Grochowski 

Kategorie
Trekking

Niżne Tatry

Sobotni poranek był mało zachęcający: zimno, chmurno i deszczowo. Ale postanowiliśmy zaryzykować i ruszyliśmy na szlak.

W planie było zdobycie Dumbiera od północnej strony, czyli najtrudniejszym wariantem: podejście na grań zielonym szlakiem z Lućków na Krupove sedlo. Dnem Sirokej Doliny szło się bardzo fajnie, ale na końcu drogi okazało się, że dalej szlak jest nieprzetarty. A śniegu po kolana……a nawet i inne organy 😉 No to trzeba byo rozpocząć zabawę w przecieranie. Na pocieszenie przetarło się też trochę nad głowami, przestało padać a momentami nawet słoneczko przygrzało. Pojawiły się więc i jakieś widoczki. Od wysokości 1600 npm zaczyna się już mocne przewyższenie, a na przeciwległym stoku widać było ślady niedawnej lawiny. Mieliśmy co prawda lawinową „jedynkę”, ale lepiej na zimne dmuchać. Najpierw więc omówiliśmy optymalny trawers na sedlo pod Krupovou holou, a potem spokojne człapanie z zachowaniem przepisowego odstępu 30m.

Na sedlu pod Krupovou Holou trzeba było w końcu zrobić pożytek z raków, bo tam śnieg był już mocno zmrożony i miejscami oblodzony. Dwoje ludzi nawet ujechało kilka metrów. Ale w końcu wszyscy szczęśliwie osiągnęli grań. Czas najwyższy, bo okno pogodowe zaczęło się przymykać. Zdążyliśmy jeszcze nacieszyć oczy samym Dumbierem i fragmentem grani głównej kumulacji Nizkych Tatier, ale po paru chwilach wszechświat objęła nieprzenikniona mgła. Z Krupovego sedla na Dumbier to już lajtowy spacerek na 20 minut, ale doskonały brak widoczności spowodował, że raptem troje desperatów postanowiło odwiedzić szczyt. Reszta ekipy zlała temat. Dalszy spacer granią główną na Chopoka odbywał się w niezmiennych warunkach. Chmura była tak gęsta, że nie było nawet kontaktu wzrokowego między słupkami. Mijając słupek trzeba było ładnych kilka metrów iść „na czuja” aż dopiero z chmurnych oparów wyłonił się następny słupek. I tak było aż do Chopoka. Tam schronisko i radość na myśl o obiedzie i piwku. A tu…….. W ubiegłym roku schronisko zostało zmodernizowane, głównie pod kątem narciarzy. Skutek: bufet zamykają po zamknięciu kolejki gondolowej, czyli o 16.00. Zabrakło nam 5 minut. ŁŁŁeeeeee……

Ostatnim etapem był zjazd z Chopoka na……”dupolotach”.

Bez stresu, bo po zamknięciu kolejki cała nartostrada była tylko dla nas Po fakcie wszyscy zgodnie orzekli, że to był absolutnie najfajniejszy etap naszej wycieczki. A wystarczyło zjechać ze 100-200m poniżej grani i wyszliśmy z chmury, więc jeszcze w promieniach zachodzącego słońca udało się jeszcze uchycić kilka widoczków.

Niedziela. Pogoda – a jakże: jak żyleta. Wrrrrr………

Poranny chillout na tarasie w promieniach słońca. Na zakończenie wycieczki było jeszcze pluskanie w basenie termalnym i wypasiony obiadek.

No i to by było na tyle w temacie.

Grzegorz Grochowski

Kategorie
Trekking

Góry – Szlaki i My

Na zaproszenie klubu Góry – Szlaki, Fundacja 4 Kontynenty uczestniczyła w tegorocznym zlocie klubowym. Wspólną przygodę rozpoczęliśmy w piątkowe popołudnie, 23 lutego 2018. Na zlot, do schroniska SSM Rycerka – Kolonia, przyjechało 60 osób z różnych stron Polski.

„Królik” powitał nas i rozlokował w wieloosobowych pokojach. Ekipa gromadziła się w schronisku do późnego wieczora. Gdy już prawie wszyscy byliśmy na miejscu przyszła pora na górską integrację przy dźwiękach gitary, do późnych godzin wieczornych, a może wczesnych rannych…. W końcu jednak czas iść spać, spod drzwi słychać eskadrę przelatujących F16, czasem dołącza kilka Jumbo Jettów :)))

Plan dnia

Jak łatwo się domyślić, rano ciężko było oderwać się od poduszki, ale przecież góry na nas czekały! Po sowitym śniadaniu zebraliśmy się przed schroniskiem i wyruszyliśmy na szlak. Podzieliliśmy się na dwie ekipy. Jedna wybrała się na trasę Wielka Racza- Przegibek- schronisko SSM. Natomiast druga poszła trasą Przegibek- Rycerzowa- Przegibek- schronisko SSM.

„Grochu” w akcji

Punktualnie o godzinie 9:00 wyruszyliśmy spod schroniska na szlak, podążając za „Grochem”. To On opracował trasę i prowadził nas zimową drogą. Towarzyszyła nam zmienna pogoda i niezmiennie dobry humor, który sprawiał, że było przyjemnie i wesoło. Niebo wprawdzie zachmurzone, ale dające nadzieję na fajne widoki.

Pierwszy etap naszej wędrówki przebiegł dość szybko, dotarliśmy do schroniska na Przegibku, gdzie zrobiliśmy krótką przerwę na drugie śniadania. Zaczęło lekko wiać i sypać śniegiem. Rozgrzani pozytywnymi emocjami wyruszyliśmy na kolejną część trasy, czerwonym szlakiem w kierunku Rycerzowej. Przedzierając się krok po kroku przez śnieg po kolana dążyliśmy ku szczytowi, mijając po drodze turystów i skitourowców. Czuliśmy na dłoniach jak spada temperatura, śniegu było coraz więcej. Benia trzymała dość szybkie tempo, więc nasza trasa szybko mijała. Po drodze tylko mały przystanek na kanapkę i dalej w drogę. Cały czas towarzyszyła nam piękna zimowa sceneria. Kilka fotek, aby zapamiętać te widoki i krok po kroku, coraz wyżej nad poziom morza. Po około godzinie i 40 minutach dotarliśmy do szczytu Rycerzowej. Ku naszej radości słońce spojrzało na nas zza chmur. Teraz do bacówki na Rycerskiej gdzie oczekiwała na nas reszta ekipy. Zejście do bacówki nie było łatwe, nasze stopy zapadały się głęboko w śniegu, było bardzo zimno, a wiatr rozwiewał się coraz bardziej. Dotarliśmy do bacówki na krótki posiłek regeneracyjny.

Kijki w dłonie i ruszamy.

Wygląda na to, że żarty się skończyły i przyjdzie nam zmierzyć się z szalejącą zimą. Wiatr wieje nam prosto w twarz, sypiący śnieg to już prawdziwa śnieżyca, momentami osoba przed nami znika i pojawia się jak duch. Agzi poprowadziła nas niebieskim szlakiem prosto na Przegibek.

Mijamy wiele połamanych drzew, na szlaku mnóstwo śniegu. Raz w górę raz w dół podążamy do celu, tempo kosmiczne. Agnieszka tak się rozpędziła, że można było za nią wręcz biec. Pierwszy raz myślałem że wyzionę ducha na szlaku. Momentami zadawałem sobie pytanie: gdzie ona tak pędzi, może jest głodna i chce szybko zjeść obiad? Szybko docieramy do schroniska na Przegibku, gdzie spotykamy drugą grupę – tę, która wybrała drogę przez Wielką Raczę. Zamawiamy pierogi, zasiadamy do stołu i dzielimy się swoimi wrażeniami ze szlaku.

Za oknem śnieżyca, mróz i wiatr…..

Powrót do schroniska przyniósł nam prawdziwie ekstremalne warunki. Wiatr prosto w twarz, temperatura spadająca z minuty na minutę i śnieg zdmuchiwany z drzew uprzykrzały nam drogę. Na szlaku pojawiły się oblodzenia, momentami było bardzo, bardzo ślisko. Trzymając się w grupie szybko schodziliśmy w dół, gdzie czekało nas zaskoczenie – drogi całkiem zniknęły, był tylko świst lodowatego wiatru, mróz i my.

Krótko po godzinie 18 byliśmy już w schronisku, kończąc nasz zimowy trekking.

Wieczorną porą odbyła prezentacja wyprawy na Kamczatkę autorstwa Joli. Warto było wysłuchać tej opowieści. Pełna emocji i wrażeń przygoda. Gratulacje za profesjonalne przygotowanie.

Czy warto było ?

Każde spotkanie z nowymi ludźmi przynosi bardzo wiele sympatycznych chwil. Wymiana doświadczeń, opowieści sprawiają, że wiemy coraz więcej, o górach, świecie, o sobie…

Okazuje się, że są tu prawdziwi zapaleńcy, zakochani w górach, którzy każdy wolny czas przeznaczają na swoją pasję. Jesteśmy pełni podziwu dla tych ambitnych ludzi, którym nieobce są nawet Himalaje, a trekking tam, to prawdziwe wyzwanie. Grupa ma wielu aktywnych członków i wciąż się rozwija. Nieformalny klub ludzi pełnych pasji to gwarancja sukcesu.

Wszystkim naszym nowym i mniej nowym znajomym dziękujemy ze wspólnie spędzone radosne chwile. Warto było pobyć z Wami przez weekend. Niedługo zaprosimy Was do nas:)

Szczególne podziękowania dla „Królika” i „Groszka” za organizację.

Mariusz Noworól

Kategorie
Trekking

Pędzimy saniami ze swoimi marzeniami … – Istebna 2018

Działo się w tym roku, działo… na naszym corocznym spotkaniu Fundacji 4 Kontynenty w Istebnej. Podobnie jak w zeszłym roku i w tym, gościł nas Ośrodek Maria. Oficjalnie spotkanie rozpoczęło się ogniskiem w piątek 02 lutego, ale już w czwartek pierwsi amatorzy górskich szlaków i tras narciarskich pojawili się by przygotować miejsca innym. Część osób zdecydowała się przyjechać około południa w piątek tak aby móc wykorzystać jeszcze czas na szaleństwa na stoku narciarskim, a co poniektórzy nawet na górce saneczkowej. Oficjalnie spotkanie rozpoczęliśmy o 20 gorącym ogniskiem w naszym ośrodku, gdzie wszyscy zajadali się pieczoną kiełbaską i świetnie bawili się śpiewając. Po ognisku przenieśliśmy się do przygotowanej Sali w głównym budynku ośrodka, gdzie zabawa trwała przez resztę wieczoru w najlepsze. Były tańce i śpiewanie, było dużo śmiechu i dobrej zabawy. Bo przecież towarzystwo było doborowe.

Sobota od rana zachęcała na wyjście w góry, na narty i na wszelaką inną aktywność fizyczną, tak więc każdy znalazł dla siebie coś dogodnego i po wspólnym śniadaniu, nasi towarzysze rozpierzchli się by miło spędzać czas. Po obiedzie, przyszła chwila na krótki odpoczynek. No i nadeszła chwila, na którą wszyscy czekaliśmy, wyruszyliśmy po zmroku autokarem by odbyć kolejny punkt tegorocznego programu w postaci kuligu po zaśnieżonych szlakach górskich. Naszych dobrych humorów nie było wstanie nic zachwiać, nawet spóźnienie naszych konnych zaprzęgów, które poniosły nas później po górskich drogach. Na wozach było mroźno, ale bardzo wesoło i wszystkim dopisywał wspaniały humor.

Po powrocie do ośrodka czekała nas niespodzianka w postaci Kapeli Góralskiej, która umilała nam swoim śpiewem czas w trakcie pysznej kolacji.

Nasze coroczne spotkanie uczciło również II Urodziny Fundacji 4 Kontynenty i jak to na urodzinach, nie mogło zabraknąć tortu, a tort mogła kroić tylko jedna osoba, czyli nasz Prezes Mariusz i trzeba przyznać poszło mu to całkiem sprawnie.

Reszta wieczoru była równie wspaniała co poprzednia. Były tańce, śpiewy, dobra zabawa i wspaniałe towarzystwo do białego rana.

W niedzielny poranek, po śniadaniu, część osób pozwoliła się porwać białemu szaleństwu narciarskiemu, zaś część osób wolała inną aktywność… w budynku głównym ekipa dorwała stół do piłkarzyków i rozpoczęła się pełna napięcia walka. To podsunęło nam pomysł, że w przyszłym roku zrobimy turniej i przekonamy się, kto jest mistrzem.

Niestety wszystko co dobre szybko się kończy i przyszedł czas pożegnań ze starymi i nowymi przyjaciółmi, którzy wraz z nami świętowali urodziny Fundacji.

Wszystkim Wam dziękujemy za wspaniałą zabawę i serdecznie zapraszamy w przyszłym roku!

Niech nas będzie więcej za rok!

Marzena Szyszka  

Kategorie
Trekking

Noworoczny rozruch w Beskidzie Żywieckim

Pierwotnie, to miała być moja tradycyjna urodzinowa włóczęga listopadowa, ale w wyniku splotu różnorodnych okoliczności wyszło jak wyszło.

Przy okazji wychodzi i na to, że ludziska przez Święta solidnie się obżarli, bo na hasło zrzucania świątecznych kalorii zebrał się całkiem spory 30-osobowy tłumek. Początek przygody zaczął się w Rycerce – od razu z przygodami 😉 Bo niektórzy najpierw pogubili się na drogach dojazdowych pod szlak, a potem na samym szlaku. Koniec końców: wszyscy szczęśliwie dotarli do schroniska na Przegibku. Wieczór był…..wesoły 😀

Sobotni poranek obudził się mocno chmurno-mglisty. I tak mu już zostało do popołudnia, toteż nie za bardzo było co focić. Ale spacer na Wielką Raczę należy zaliczyć do przyjemnych, jak najbardziej 🙂

Dość szybko okazało się, kto ile wmłócił przez Święta, bo peleton rozciągnął się niemiłosiernie: dbający o linię wystrzelili het do przodu, zaś obżartuchy robiły za czerwoną latarnię 😉

Ponowna integracja nastąpiła w schronisku, lecz na drugim etapie drogi sytuacja się powtórzyła.

Tymczasem na szczycie Wielkiej Raczy trafiło się w końcu chwilowe okienko pogodowe, co skwapliwie wykorzystaliśmy do nadrobienia braków w fotograficznej aktywności 😉

Częścią zejściową szło się równie miło, jak wejściową. Wraz z nadchodzącym zmierzchem zaczęło się nawet nad głowami całkiem fajnie przecierać, więc choć przynajmniej zachód słońca przyniósł nieco więcej estetycznych wrażeń 🙂 Do Chatki Skalanki doszliśmy już w głębokich ciemnościach. Po napełnieniu żołądków nadszedł wreszcie czas na to, czym chatka żyje: poszła w ruch gitara, poszły w ruch śpiewniki, zabrzęczało szkło….no – i było jak trzeba 🙂

A w niedzielę jak zwykle: robił człowiek co mógł, by jak najbardziej odwlec moment pożegnania z górami.

Jakby nie było – cel został osiągnięty: udało się nowo rocznie rozruszać i zrzucić trochę kalorii.

Dziękując wszystkim za aktywny udział: do rychłego następnego 🙂

Grzegorz Grochowski

Kategorie
Trekking

Joga w Tatrach

Wyjazd górsko-jogowy to specyficzny wyjazd, ciężko znaleźć grupę ludzi, która zarówno chodzi po górach jak i praktykuje jogę,jak więc to pogodzić?

Trzeba obmyślić taki plan by górołazom jak i joginom obie opcje spędzenia wspólnie weekendu przypadły do gustu. Ekipa jak zawsze była bardzo mieszana, a mimo to, wszystko co zaplanowane zostało zrealizowane, ba nawet sporo ponadto!

W piątek po przyjeździe do PTTK Hotel Górski Kalatówki mieliśmy wspólną „jogową” integrację, gdzie poznaliśmy się podczas jogowej zabawy. Sobotę zaczęliśmy od medytacji, technik oddechowym (pranayam) po czym praktyka bardziej dla ciała – asany. Ok godziny 13.30 wspólnie poszliśmy na spacer w kierunku Hali Kondratowej, gdzie w schronisku postanowiliśmy zjeść obiad, kilka foto ujęć na śniegu w pozycjach drzewa, tancerza, stania na głowie czy rękach, no i powrót na Kalatówki.

O 18.00 ponownie odbyła się praktyka asan, później kolacja, wieczorna zabawa w „wyścigi” 🙂 (kto był ten wie), 15 minutowa medytacja, a potem pogaduchy do późnego wieczora.

Niedzielny plan na rano równie jogowo jak w sobotę, medytacja, pranayamy i praktyka, wspólne śniadanko, obiad, mała sesja zdjęciowa na śniegu i wyruszyliśmy w stronę Kuźnic, a stamtąd dalej do domów.

Weekend pełen cudownych wrażeń, spędzania wspólnego czasu z fantastycznymi ludźmi przy czym trochę bardziej duchowo, niż wszystkie inne wyjazdy do tej pory. Były osoby, które nie praktykowały jogi wcześniej,  a jednak we wszystkich zajęciach intensywnie brały udział i świetnie się w nich odnalazły.

To był pierwszy lecz nie ostatni tego typu pomysł, jako że jest prośba o więcej to kolejny już jest w trakcie realizacji. Wszystkich serdecznie zapraszam 🙂

Aneta Matula

Kategorie
Trekking

Grzegorz Grochowski na pokładzie Fundacji 4 Kontynenty

Witam „4 Kontynenty”

Mieszkam w Bytomiu – to taka dziura koło Katowic, jakby kto nie wiedział. Mam na karku piąty krzyżyk, więc już bliżej dołka niż dalej – ale zamierzam jeszcze trochę po tym świecie pochodzić. Na chrzcie mi dali Grzegorz, zaś na kilku górskich forach jestem powszechnie znany pod nickiem „Grochu”. Może tyle tytułem wstępu.

Z górami miałem styczność „od zawsze”, gdyż pochodzę z Ziemi Sądeckiej i od dziecka miałem je przed oczyma. W latach szkolnych zacząłem je poznawać bliżej, najpierw przez wyjazdy kolonijne a w czasach licealnych już samodzielnie z innymi wariatami. Z czasem tak więc się zrobiło, że zamiast patrzeć z dolin na góry – zacząłem z gór patrzeć w doliny. I jakoś tak potem już poszło.

Do dnia, gdy nadszedł czas na założenie rodziny. Wtedy chodzenie po górach zamieniłem na chodzenie po pampersy. Tak kilka następnych latek minęło, aż pampersy przestały już być potrzebne.

No to co? No to w góry!!! Ale takie lajtowe to były wycieczki, by kiluletnie srajtki się nie zraziły. Udało się. Już oba są dorosłe i same dopytują się o kolejne wypady na górskie szczyty.

No ale zanim to nastąpiło to znów ładnych kilka wiosen musiało minąć, gdy mogłem znowu sam – bez „kotwic” – zacząć górskie wypady.

Najpierw ostrożnie, bo te dobre 10 lat przerwy w górskim życiorysie spowodowało, że i kondycja wyparowała i o trekkingowej rutynie się zapomniało. No i brzusio jakoś po drodze uroslo. To więc były raczej takie „powtórki z rozrywki”: odwiedzanie miejsc, które się już poznało za kawalerskich czasów. A potem coraz dalej….coraz dłużej….

Coraz wyżej – nie. Nie mam parcia na bicie rekordów wysokości.

Problemem wówczas był też brak towarzystwa. Cytując klasyka: „Co się stało z naszą klasą?…”

Ale ten problem się rozwiązał, gdy nawiązałem kontakt z Klubem Góry-Szlaki. Od tamtej pory – a będzie wnet już 10 lat – zacząłem mocno intensywnie przygodę z górami.

Trochę statystyk ( które dla zabawy zacząłem prowadzić od 2013 ):

2013

długość przechodzonych szlaków: 686 km

czas spędzony na szlakach: 267 h

suma przewyższeń: 37477 m ( czyli: ponad 4 razy Mt Everest od poziomu morza );

2014

długość przechodzonych szlaków: 1093 km

czas spędzony na szlakach: 353 h

suma przewyższeń: 51705 m ( czyli: prawie 6 razy Mt Everest od poziomu morza );

2015

długość przechodzonych szlaków: 561 km

czas spędzony na szlakach: 224 h

suma przewyższeń: 29282 m ( czyli: ponad 3 razy Mt Everest od poziomu morza );

2016

długość przechodzonych szlaków: 830 km

czas spędzony na szlakach: 339 h

suma przewyższeń: 42777 m ( czyli: prawie 5 razy Mt Everest od poziomu morza );

2017 – w trakcie.

W międzyczasie wyrobiłem sobie ( jeśli można tak powiedzieć ) dwie „specjalizacje”:

pierwsza – eksploracja via ferrat: to taka fajna alternatywa dla klasycznego trekkingu, nie wymagająca jakichś specjalnych umiejetności wspinaczkowych. Via ferraty mają zróżnicowane stopnie trudności tak, że każdy znajdzie tu coś na miarę swoich możliwości: zarówno ten co w życiu jeszcze do skały się nie przytulił, jak i wytrawny alpinista;

druga – tygodniowe ( najczęściej ) trekkingi „na ciężko” po karpackich pasmach. Czemu tak? A bo jak wyjrzałem poza horyzont granic ziemi ojczystej to pojąłem, że tych Karpat jest taki ogrom, że życia nie starczy by je całe poznać. A różnorodność przeogromna. No i po prostu są piękne 🙂

A od czasu do czasu robi się jakiś wypad w Alpy – dla odmiany. Może to się trochę kłóci z ideą o nazwie „4 Kontynenty” , ale kto wie……w przyszłym roku myślę o wypadzie w góry Kaukazu, a z czasem może mnie napadnie marokański Atlas czy coś dalej jeszcze….. pożyjemy – zobaczymy.

Jakiś czas temu ktoś mnie mamówił, żebym zaczął dokumentować te swoje zabawy z górami, to założyłem na fejsie taką tematyczną stronkę. Ale zamieszczam na niej tylko takie wypady wykraczające czasowo poza ramy zwykłego weekendu. Tych zwykłych weekendowych jest po prostu zbyt dużo, to jakbym wszystko tam wrzucał to ta stronka stałaby się mało czytelna.

Jak ktoś ma ochotę to zapraszam do odwiedzin:  (klik)

Lajkowanie i udostępnianie mile widziane 😉

A co z przyszłością?

Plany są bogate jak zwykle, ale chwilowo jestem w lekkim zawieszeniu w związku z trwającym właśnie procesem zmiany pracy. Stąd na tą chwilę trudno mi precyzyjnie określić które weekendy do końca roku będę miał wolne, a tym bardziej jakieś urlopowe terminy na przyszły sezon. Ale ta kwestia niebawem się wyjaśni.

Abstrahując póki co więc od konkretnych terminów: po rozmowie z Mariuszem zaproponowałem październikowy weekendowy wypad na Małą Fatrę – i do tego tematu wrócę niżej. Poza tym: tradycyjnie w długi weekend listopadowy robię urodzinowe górołażenie połączone z wieczorną minutą ciszy na okoliczność tej dramatycznej rocznicy ( tak tak – jak się ma piątkę z przodu to wcale tak znowu nie ma się już z czego cieszyć 😉 Tyle, że w tym roku 11 listopada wychodzi w sobotę, więc tym razem to będzie zwykły weekend, czyli musi być gdzieś blisko; zapewne w Beskidzie Żywieckim, a w razie dupiatej pogody odbębnię to wydarzenie na Chatce Skalance w Zwardoniu. No i jeszcze….jakoś tak trza by powoli myśleć coś o Sylwestrze – jeżeli nowa praca na to pozwoli.

Jeśli zaś o kolejny sezon trekkingowy chodzi to tak:

– na pewno ze 2 wyjazdy na via ferraty ( Austria, Włochy – zobaczy się );

– na pewno Zugspitze w Niemczech i Howerla na Ukrainie ( córka 2 lata temu zaczęła „rzeźbić” Koronę Europy i obiecałem jej jeszcze pomóc te dwa kopczyki opanować w przyszłym roku; dalej już sama sobie będzie radziła );

– na pewno tydzień na Góry Rodniańskie ( północna Rumunia );

– najprawdopodobniej tydzień na Góry Hryniawsko-Czywczyńskie lub Pokucko-Bukowińskie ( w obu przypadkach to najbardziej dzikie i bezludne rejony ukraińskich Karpat, gdzie nawet jeszcze szlaków nie ma wytyczonych );

– najprawdopodobniej 2 tygodnie na Kaukaz ( i to na pewno byłoby we wrześniu jeśli dojdzie do skutku ), od gruzińskiej strony ( ale to ma być zwykły trekking poniżej lodowców, żeby nie obciążać się wysokogórskim szpejem ) połączone z jakimś 2-3 dniowym „plażingiem” w Batumi na koniec……….no dobra, chyba już cały urlop na 2018 wyczerpałem 😉

A wracając do najbliższej przyszłości:

Mala Fatra.

Kiedy? Najprawdopodobniej 13-15 lub 20-22 październik.

Gdzie? Luczańska część tego pasma – przy dobrej pogodzie.

W rozmowie z Mariuszem sugerowałem przejście od Hornej luki do Klaka z noclegiem w namiocie, ale po namyśle odstąpiłem od tego zamiaru. Dzień już wtedy będzie krótki, a to jest stosunkowo długa – a przede wszystkim całkiem urokliwa – trasa ( w tej klakowej części szczególnie ), szkoda więc robić to po ciemku. Za to na wiosnę chętnie wrócę do tego tematu.

Zamiast tego:

Piątek pod wieczór – przyjazd do miasteczka Trebostovo ( ciut za Martinem ) i nocne wejście niebieskim szlakiem na Hornou luke ( ok. 3 h ). Nocleg w utulni Partizan, ale na wszelki wypadek namioty trzeba mieć, bo przy dobrej pogodzie w Partizanie może być tłoczno.

Sobota – przejście północnej części tego pasma z zejściem na przełom Wahu w miasteczku Stre čno. Tam można wciągnąć obiadokolację, a potem jeszcze trzeba wdrapać się na początek drugiej części MF: do Chaty pod Suchym na drugi nocleg. Trasa na jakieś 8,5 h plus przerwy na popasy. Ale 25,5 km i 1300 m przewyższeń.

Niedziela – 2 warianty.

A – przejście przez Malý Kriváň z zejściem do Sučan ( ok. 6 h ) i powrót komunikacją publiczną do Martina po auta.

B – wejść tylko na Suchý a potem już zejść zielonym szlakiem na Turčianske Kľačany ( ok. 4 h ) i powrót komunikacją publiczną do Martina po auta.

Ewentualnie można w piątek rozstawić samochody, co ułatwi niedzielną komunikację.

Plan „B” – ( pogoda nie tak całkiem dobra ).

Też Mala Fatra, tylko część Krivańska. Baza w Stefanovej. Mam tam sprawdzony fajny pensjonacik vis a vis piwopoju. Dojazd na miejsce też w piątek wieczór. Sobota: wejście na Maly Rozsutec. Niedaleko, niewysoko, ale warto. A w razie załamki pogody w miarę szybko można wrócić na ciepłe pokoje. Trasa na ok. 5 h. Gdyby z pogodą było dość stabilnie to można się przespacerować przez oba Rozsutce – wtedy zajęłoby to ok. 7-8 h. Niedzielę można przeznaczyć na szwendanie się po Dierach – to taka miniaturka Słowackiego Raju, do zrobienia w 2-4 godziny zależnie od wariantu trasy tak, żeby o ludzkiej porze wrócić do domu.

Plan „C” – ( leje jak z cebra cały weekend ).

No cóż…..wtedy z rozpaczy pozostanie eksploracja lokalnych źródeł čapovaneho piva. Ale jak to powiadali starożytni Rosjanie: „nieważne: gdzie, ważne: z kim”.

Grzegorz  Grochowski 

Kategorie
Trekking

Powitanie wiosny w Tatrach

Weekend 8-9 kwietnia przeszedł już do historii, historii która pewnie na długo zostanie w naszej pamięci i którą będziemy jeszcze niejednym znajomym opowiadać. Sobotni plan zdobycia Czerwonych Wierchów nie wypalił, dlaczego? Dlatego, że dla nas o wiele ważniejsze od tych szczytów w tym momencie było nasze bezpieczeństwo, zdrowie i życie. Niestety już w piątek przed wyjazdem sprawdzając warunki w naszych ukochanych Tatrach na stronie TOPR ogłoszono trzeci stopień zagrożenia lawinowego co jednoznacznie oznaczało, ze nigdzie w wyższe partie gór nie wyjdziemy.
Wiadomość taka nigdy nie jest dobra wiec się troszkę zezłościliśmy ale już po chwili pomyśleliśmy, ze i tak nie mamy na to wpływu i że przecież w tak kameralnej ekipie jaka była z nami zwyczajnie musi być super, bez względu na wszystko a przecież zostają jeszcze dolinki.

W sobotę zaraz po przyjeździe do Kuźnic i dojściu do Hotelu Górskiego Kalatówki postanowiliśmy wyruszyć by się nieco rozejrzeć, podreptaliśmy wesoło podziwiając przy tym piękną zimę jaką mieliśmy tej wiosny i dotarliśmy na Halę Kondratową a jako, ze prawie była godzina obiadowa weszliśmy do tamtejszego schroniska by coś ciepłego zjeść. Bardzo nas kusiło aby pójść w stronę Kopy Kondrackiej jednak rozsądek zwyciężył. Po  krótkiej rozmowie jaką odbyliśmy z ratownikiem TOPR-u który przedstawił trochę faktów na temat istniejących warunków oraz zdecydowanie odradzał pójście dalej niż na Halę Kondratową . Niestety nie wszystkim wystarczają takie zagrożenia jakie mieliśmy w ten weekend. Czasem ludzie myślą że mają kilka żyć albo wcale nie mają wiedzy na temat gór i wędrowania w zimowych warunkach, po weekendzie dochodziły stopniowo informacje o wypadkach jakie miały miejsca w tym czasie. Nie tracąc czasu przeprowadziliśmy szkolenie z nauki hamowania czekanem, dla kilku z Nas było to pierwsza okazja jak zaprzyjaźnić się z czekanem i poćwiczyć technikę hamowania.Wiosna, wiosna, wkoło dużo śniegu. Pod warstwą śnieżną około 10 cm zimowały rozkwitające krokusy.


W niedziele postanowiliśmy przynajmniej dotrzeć na Kasprowy Wierch i tam troszkę spędzić czasu, weszliśmy na przeciwległy dwutysięcznik (Beskid) na którego wejście akurat było zupełnie bezpieczne i przy fantastycznej, słonecznej pogodzie zrobiliśmy sobie mały relaks, widoki były fantastyczne, widoczność niesamowita, powietrze była tak przejrzyste jak mało kiedy. Na niebie ani chmurki, słonko wręcz oślepiało, efektem tego wróciliśmy szczęśliwi i pięknie opaleni z nowymi pomysłami, z nowymi marzeniami i planami na kolejny wspólny wyjazd w Tatry


Aneta Kaniut – Matula

.