“Znasz” je (w swym mniemaniu) więc tak dobrze, że sięgasz po Alpy, Pireneje czy Kaukaz w przekonaniu, że jeśli o Karpaty chodzi to: “widziałeś wszystko”.
Nic bardziej mylnego.
Wystarczy uświadomić sobie, że gdyby nawet zsumować czeskie, słowackie i polskie części Karpat – to razem stanowią one raptem 30% ich całej powierzchni. Geologicznie: łańcuch Karpat przebiega przez terytorium ośmiu państw: od Austrii przez Czechy, Słowację, Polskę, Węgry, Ukrainę, Rumunię aż po Serbię. A najwięcej ich – bo ponad 55% całej powierzchni – znajduje się na terytorium Rumunii. Można by więc powiedzieć, że to właśnie Rumunia jest “ojczyzną” Karpat 😉 Gdy tylko wjedziesz do tego kraju, to widzisz “Góry, góry i gór coraz więcej…”.
Nie wchodząc w szczegóły – można na terenie samej tylko Rumunii wyodrębnić kilkanaście ??? pasm o bardzo zróżnicowanej topografii i geologii: od strzelistych szczytów Fogaraszy po łagodnie falujące, zielone Połoniny Bukowińskie; od bazaltów i granitów, przez piaskowce, wapienie aż po…..góry z soli.
Z tego skarbca rumuńskich Karpat odkryję przed Tobą jedną z takich perełek: Góry Rodniańskie.
Topografia.
Góry Rodniańskie (Munţii Rodnei) – zwane też Alpami Rodniańskimi ze względu na ukształtowanie terenu – znajdują się w obrębie Wewnętrznych Karpat Wschodnich na północy kraju w okręgu Maramureş. Pasmo zbudowane z granitowo-łupkowych skał mierzy ok. 50 km długości:od przełęczy Şetref na zachodzie do przełęczy Rodnei na wschodzie. Zbocza porośnięte od podstawy gęstymi lasami, przechodzą powyżej 1700-1800 m w kosówkowo-trawiasty przeplataniec, by w górnych partiach otworzyć się rozległymi połoninami, porastającymi całkiem strome zbocza – szerokie, porośnięte obficie trawą są wykorzystywane do wypasu niezliczonych stad owiec. Żyją tam też stada wolnych koni. Obserwując je, jak się pasą, chodzą gdzie chcą i kiedy chcą – może człowiek odnieść wrażenie, że jest na Dzikim Zachodzie. Sama grań w dużej części jest skalista, a szczyty wyostrzone. Od głównej grani odchodzi kilka – porozdzielanych głębokimi dolinami – odnóg: na północną i południową stronę pasma. Szczególnie te południowe są porządnie wydłużone. Sporo tam też urokliwych polodowcowych jeziorek. Najwyższe szczyty to Vârful. Pietrosu (2303 npm) i Vf. Ineu (2279 npm) – z których można podziwiać Góry Suhard, Kelimeny, Marmarosze jak i spory kawałek Karpat Ukraińskich. A wszystkie szczyty na grani głównej (jest ich tam kilkanaście) nie schodzą poniżej 2000 npm. W odróżnieniu od rozdzielających je przełęczy. Przewyższeń tam naprawdę sporo. Rodniany więc to takie trochę Tatry w Bieszczadach; tudzież: Bieszczady w Tatrach – jak kto woli.
Trip. Kilka praktycznych wskazówek (nie tylko na Rodniany).
Konfiguracja tych gór pozwala na projektowanie kilku przynajmniej wariantów ich przejścia. Można „po całości” tylko samą grań główną, można część jej odpuścić na rzecz którejś z odnóg, można je też przemierzyć w poprzek: z południa na północ i innym wariantem znów na południe. Za bazę wypadową można obrać jedno z okalających je miast, ale najlepiej się do tego nadają: Borşa czy Săcel na północy lub Rodna czy Şant na południu.
Góry Rodniańskie są objęte terenem parku narodowego, ale nie ma tam problemu z biwakowaniem. Wystarczy tylko znaleźć przyjazne miejsce: w miarę płaskie, osłonięte od wiatru i ze źródłem wody – a takich tam sporo. Biwakować więc można, a nawet trzeba – bo na graniach nie ma żadnej infrastruktury noclegowej. Można też palić ogniska, choć na grani słabo z opałem: jedynie suche gałęzie kosówki, po którą czasem trzeba dość daleko iść. Warto więc mieć ze sobą worek węgla drzewnego – wiele nie waży a dużo lepszy od kosówki, no i zawsze pod ręką. Dobrze też zabrać ze sobą prowiant na cały trip (liofizjolaty: pożywne i lekkie), bo w przeciwnym wypadku trzeba będzie schodzić w dół po zaopatrzenie, a to z reguły cały dzień straty. Za to szlaki oznakowane są bardzo przyzwoicie – i różnorodnie: kolory i paski (jak u nas) urozmaicone są jeszcze trójkącikami, kółeczkami czy kwadracikami. Nie sposób pobłądzić. Co do zagrożeń – zasadniczo są trzy: psy pasterskie, burze i niedźwiedzie. Kolejność nieprzypadkowa.
Psy.
Zajmują pierwsze miejsce na tej krótkiej liście zagrożeń, bo jest ich tam naprawdę sporo. Celem ich życia jest ochrona owiec, więc trzeba wiedzieć jak się zachować, by uniknąć bliskiego kontaktu z kłami. W żadnym razie nie wchodzić pomiędzy psy a owce. Są niezwykle zorganizowane – dużo by o tym mówić. W skrócie: trzeba być „w kupie” i spokojnym marszem omijać stado owiec, lub zatrzymać się i poczekać aż przejdzie. Najczęściej w pobliżu jest pasterz, który odwoła psy. Jak go nie widać a pieski są śmiałe to wystarczy schylić się markując szukanie kamienia – wiedzą co to oznacza i z reguły odsuwają się na bezpieczny dystans. Gdy to nie pomoże trzeba odpalić petardy (niezbędny element ekwipunku!!!). To zawsze jest skuteczne. O wilkach nie wspominam, bo to w końcu też psy.
Burze.
Jak każde góry typu alpejskiego tak i Rodniany miewają kapryśną aurę. Pogoda może zmienić się w kilka minut i czyste niebo nagle „znikąd” zasnuje burzowa chmura. Wtedy trzeba zmykać z grani i zaszyć się w jakimś grajdołku stosując rutynowe środki bezpieczeństwa. Warto na tą okoliczność mieć ze sobą grube worki na śmieci 120 litrowe, którymi uchronimy od zmoknięcia zarówno siebie jak i ekwipunek, bo z dachem nad głową tam bida 😉
Niedźwiedzie.
W Rumunii żyje większość europejskiej populacji niedźwiedzia (nie licząc Rosji chyba), jednak nie taki diabeł straszny. Latem mają dość jagód i owiec by interesować się ludźmi, wystarczy więc nie wchodzić im w drogę i…..hałasować. Gdy z daleka Cię usłyszy to sam się oddali. Kiedy będziesz szedł po cichu i nastąpi wzajemne zaskoczenie (bo świetnie się maskują) bliskim i nagłym spotkaniem – może zareagować agresywnie. Więc….w ekipie mile widziane kobiety i ich nieustający szczebiot niesiony wiatrem przez hale 😉 Natomiast na biwaku śpimy, więc jest cicho, a nasze jedzenie pachnie. Warto więc je odnieść kilkadziesiąt metrów od biwaku i przywalić kupą kamieni (na grani) lub powiesić za pomocą linek na gałęziach (w lesie). Wtedy niedźwiedź (jak się napatoczy) nie będzie zainteresowany namiotami tylko jedzeniem, do którego nie będzie mógł się dostać. A w sytuacjach podbramkowych (czy to w dzień czy w nocy), gdy zanosi się na konfrontację – trzeba odpalić kilka petard. To je zdecydowanie zniechęca do dalszej poufałości.
Zdrowie.
Ważna jest apteczka: bandaż elastyczny, opatrunki na otwartą ranę, altacet, coś na ukąszenia owadów itepe. Z zasięgiem tam nie ma problemu, więc w razie poważniejszej „awarii” trzeba dzwonić po Salvamont (taki ichnieni GOPR). O ubezpieczeniu nie wspominam, bo to rzecz oczywista. Prąd jest tylko z piorunów, więc lepiej mieć powerbank czy solarną ładowarkę.
Moja przygoda z Munţii Rodnei.
W sobotni wieczór docieramy do Borşa, która to miejscowość staje się naszą bazą wypadową. Kieruję się za znakami na camping. Strzał w dziesiątkę. Dostajemy pokój z łóżkami, pościelą i własną łazienką za 30 zł na osobę i darmowy parking dla auta na cały tydzień pod warunkiem, że po powrocie przenocujemy tam ponownie. Poza tym – camping leży tuż przy początku szlaku na nasz pierwszy cel. Niedzielnym rankiem wita nas błękitne niebo. Pakujemy plecaki i krótko po 9.00 ruszamy na szlak. Niebieski szlak prowadzi prosto na najwyższy szczyt Gór Rodniańskich: Vf. Pietrosu – 2303 npm. Ok. 1600 metrów przewyższenia, w zasadzie cały czas pod górę – mniej lub bardziej ostro; i tak przez ponad 11 km. Plecaki po 30 kg i żar lejący się z nieba robią swoje. Pocieszam ekipę, że ten pierwszy to najtrudniejszy dzień. Tak mi się przynajmniej wtedy wydawało.
Jedyne wypłaszczenie – przy stacji meteorologicznej na wysokości 1760 m. Docieramy tam ok. 13.30 i robimy popas. Wyciągamy nasze skromne zupki, lecz po chwili nawiązują z nami kontakt piknikujący tam Rumuni i Bułgarzy. Częstują nas roladkami i stekami z grilla, piwem. My odwdzięczamy się flaszką słowackiej gruszkówki nabytej po drodze. Na koniec zostawiają nam jeszcze sporą ilość tego mięsiwa w stanie surowym. Po posiłku robimy wspólną fotkę i koło 15.00 ruszamy dalej. Pietrosul wydaje się być jeszcze baaaaardzo daleko. Po mozolnej wspinaczce z niemiłosiernie ciężkimi plecakami docieramy w końcu na przełęcz. Jednak w międzyczasie chmury zgęstniały mocno. Zostawiamy plecaki na przełęczy i po paru minutach – ok. 17.30 zdobywamy na lekko pierwszy – i najwyższy – rodniański dwutysięcznik. Niestety – wcześniej dopadła go chmura, więc nici z widoków.
W drodze powrotnej na przełęcz rozważamy opcje noclegowe. Dyskusja byłaby zapewne długa, ale pomruk burzy przerwał ją błyskawicznie. Zakładamy plecaki i biegusiem w dół, na widoczne jeszcze siodło z łatami śniegu. Decydujemy z Mariuszem, że na śniegu rozbijemy namioty, bo tam będzie równo i osłonięte z obu stron od wiatru. Dziewczyny przyjmują tą wiadomość z lekkim przerażeniem, ale nadchodząca burza nie daje czasu na protesty. Szybko rozbijamy biwak i chowamy się do namiotów przed podmuchami lodowatego wiatru. Ostatecznie burze przeszły bokami, ale wiało solidnie i błyskało dookoła długo w noc. Mimo osłony z dwóch stron podmuchy były tak silne, że złamały fragment stelaża jednego namiotu.
Poniedziałek. O lewą stronę grani opierają się chmury, ale po prawej otwiera się piękna panorama. Wciąż duje dość mocny wiatr. Po niedzielnej wyrypie planujemy w miarę krótką trasę, by zregenerować siły. Fundujemy sobie więc leniwy poranek i ruszamy na szlak o 11.30. Na pierwszym etapie czekają nas 3 szczyty: Vf. Buhăescu Mare ( 2268 npm ), Vf. Buhăescu Mic ( 2221 npm ) i Vf. Rebra ( 2119 ). O 13.50 docieramy do przełęczy Tarniţa La Cruce ( 1985 npm wg mapy, ale szlakowskaz pokazuje 1710 ??? ), gdzie dochodzimy do czerwonego szlaku, który poprowadzi nas główną granią Gór Rodniańskich. Na przełęczy przerwa obiadowa.
Ok. 15.20 ruszamy dalej – już główną granią, zmieniając kierunek marszu z południowego na wschodni ( z grubsza ). Przed nami kolejne 3 szczyty: Vf. Obărşia-Rebri ( 2052 npm ), Vf. Cormaia ( 2033 npm ) i Vf. Repede ( 2074 ). Po drodze podziwiamy widoki i pasące się stada owiec na rozległych zboczach. Ok. 18.00 dochodzimy do przełęczy Saua Între Izwoare. Źródło wody i osłonięty od wiatru teren sprzyja noclegowi. Rozbijamy biwak i zbieramy drewno na ognisko. Z kamieni układam palenisko – wkrótce na rozgrzanych kamieniach dziewczyny smażą mięsko podarowane nam od Rumunów. Zapraszamy biwakujących nieopodal Węgrów na wspólną konsumpcję posiłków i płynów. Siedzimy długo w noc……..
Wtorek. Pogoda się ustabilizowała – ciepły, bezwietrzny poranek, chmur sporo ale są wysoko i z czasem zanikają. Możemy nacieszyć oczy widokami. Ruszamy o 10.00. Przed nami pierwszy szczyt tego dnia: Vf. Negoiasa Mare ( 2041 npm ).
Podejście jest naprawdę ostre, miejscami czysty pion i naprawdę niebezpiecznie. Poślizg na trawie i ……nieszczęście gotowe . W końcu docieramy do kopuły szczytowej, która nie stanowi już żadnej trudności. Większość dalszej drogi prowadzi długą granią urozmaiconą trzema przełęczami, na których tracimy wysokość, by za chwilę znów się wspinać do góry. Wędrówka dość monotonna, ale widoki wynagradzają trud. Na przełęczach wyglądamy źródeł, by uzupełnić zapas wody. Przed końcem tego dnia jest jeszcze drugi szczyt: Vf. Galatului ( 2048 npm ). Potem jeszcze przełęcz Saua Galatului ( 1882 npm ), szczyt M. Cailor ( 1922 npm ) i wreszcie przełęcz o nazwie: Saua Gărgălău ( 1907 npm ) – miejsce naszego kolejnego noclegu.
Docieramy tam ok. 17.45 po naprawdę męczącej wędrówce. Wkrótce znajdujemy świetne miejsce na biwak i tam rozbijamy namioty. Środa. Dzień odpoczynku. Dziewczyny serwują sobie opalanko i kąpanko w pobliskim strumyku, a faceci śmigają w dół uzupełnić zaopatrzenie: 1200 metrów przewyższenia. Ale to był dobry pomysł na przerwę, bo dzień był burzowy. Wieczorem burze odeszły i zrobiło się ślicznie. Przed nami pierwszy cel na czwartek: Vf. Gărgălău ( 2159 npm ).
Po dniu przerwy ruszamy żwawo na szlak o 9.30. Przed nami ostatni dzień wędrówki granią. Najpierw gramolimy się z przełęczy na Vf. Gărgălău a potem już granią po kolejne zdobycze: Vf. Clăii ( 2121 npm ), Vf. Omului ( 2134 npm ), Vf. Cişa ( 2036 npm ) i Vf. Coasta Netedă ( 2060 npm )
Podejście na ten ostatni szczyt zajmuje trochę czasu, gdyż jest tam ekspozycja i spore nachylenie, więc trzeba ostrożnie i powoli. A wkrótce potem za plecami zaczyna się robić nieciekawie: ciemne chmury, grzmoty, zaczyna duć wiatr…..wiadomo o co chodzi. Pospiesznie złazimy z grani Coasta Netedă szukając przyjaznego miejsca na przeczekanie burzy. Przycupamy przy jakichś skałkach, mogących dać częściowe schronienie przed deszczem i zaczynamy popas czekając na rozwój wypadków. Okazuje się, że postraszyło tylko trochę i ustabilizowało się, więc po obiedzie ruszamy dalej. Z czasem burza znowu zaczyna straszyć, więc przyspieszamy tempo by znaleźć dogodne schronienie. Tak żeśmy się zagalopowali, że docieramy do ostatniej przełęczy: Saua Ineului ( 2223 npm ) leżącej już o rzut beretem do ostatniego naszego celu – Vf. Ineu ( 2279 npm ) będącego drugim co do wysokości szczytem Gór Rodniańskich. Z trzech stron kłębią się chmury burzowe wydając groźne pomruki; od południa niebo czyste i Ineu wyzywa nas w promieniach słońca. Robimy naradę, obliczając odległość do celu i rozwój chmur. W końcu zapada decyzja ataku szczytowego. Zostawiamy plecaki na przełęczy i ruszany na lekko o 15.55. Zaczyna się wyścig z chmurami. Niestety – chmury były szybsze, dosłownie o kilka minut. Jeszcze 20 metrów przed celem – szczyt jest w błękicie. Gdy jesteśmy na miejscu ( 16.20 ) – mleko.
W ten sposób oba najwyższe szczyty ( Pietrosul i Ineu ) zdobywamy przy zerowej widoczności. Te chmury są burzowe, więc cykamy szybkie fotki i znikamy ze szczytu. Schodzimy „na dziko” do doliny Valea Bilei, gdzie widoczne jest z góry jeziorko – więc: miejsce na biwak. Bardzo duże nachylenie terenu i zdradliwe piargi powodują, że zejście jest diablo mozolne. Do jeziorka docieramy o 17.30. Akurat z drugiej strony dochodzi stado owiec, więc po wymianie grzeczności z pasterzami czekamy, aż przejdą i dopiero gdy nas opuścił ostatni pies pasterski zabieramy się do rozbijania obozu. Zdążamy z sam raz. Ledwie schowaliśmy bety do namiotów – rozpętuje się burza, co nas straszyła od kilku godzin. Okrutna nawałnica z gradem. Po burzy przychodzi…….druga burza. Później jeszcze trzecia i czwarta. Uspokaja się późnym wieczorem i wreszcie możemy spokojnie spożyć ostatnie zapasy szlachetnych płynów.
Piątek. Wygląda na lajcik – trzeba tylko wrócić do cywilizacji. Trzy dolinki, dwie granie……..luzik.
Ruszamy o 9.00, idziemy kawałek w dół doliny Valea Bilei po czym zaczynamy się wspinać na małą przełęcz widoczną w masywie La Cuptor – odchodzącym na północ od głównej grani. Z lekką zadyszką osiągamy przełęcz i dalej na dziko zaczynamy trawersować rozległą dolinę rzeki Putreda. Trudny i stromy teren daje nam trochę popalić, gdzie się da – wykorzystujemy ścieżki wydeptane przez owce.
Mijamy stada owiec, krów i dzikich koni, by w końcu dotrzeć na przeciwległy kraniec doliny. Tam widzimy bacówkę, do której akurat pasterze spędzają owce. Postanawiamy nabyć pasterskie smakołyki: mleko i owczy ser. Ugoszczeni i nakarmieni przez pasterzy ruszamy na ostatnie podejście. Po drodze straciliśmy dużo wysokości a tu teraz trzeba jeszcze przeskoczyć jedną grań: Picioru Danciului ( 2081 npm ), odchodzącą na północ od masywu Vf. Gargalau, więc: znowu trzeba się wdrapywać. Ale tym razem wciąż na dziko, zmęczeni wielogodzinną już wedrówką na przełaj, zaczynamy wspinaczkę. Zbocze okazuje się diabelnie strome, zarośnięte trawą i jagodowiskami, pełne ukrytych dziur i kamieni. A słońce pali. Po niemożliwie długim czasie wczołgujemy się – ledwie żywi – na grań. Teraz już tylko złapać oddech i zejść do ostatniej już doliny rzeki Bistriţa Aurie. Przy rzece ostatni obiad i schodzimy dalej: przez Poianę Stiol ( 1572 npm ).
i dalej już wzdłuż wyciągu krzesełkowego do miasteczka Staţiunea Borşa ( 845 npm Na przystanku autobusowym lądujemy o 19.00 – bite 10 godzin chaszczowania „na przełaj”. Zmordowani do bólu. To ten ostatni dzień był najtrudniejszy, nie pierwszy. Po 2 kwadransach zabiera nas bus do odległej o 10 km Borşa. Po chwili jeszcze tylko zakupy i lądujemy na znajomym campingu. Po pierwsze: gorący prysznic! Ale odjazd! Potem pyszna kolacja i biesiada.
Epilog.
Wracałem z Gór Rodniańskich w głębokim przekonaniu, że koniecznie muszę tam wrócić. Z trochę innym wariantem trasy, by zobaczyć czego nie widziałem. No i by nadrobić widoki z tych dwóch najwyższych szczytów. Ale w tylu innych miejscach Karpat jeszcze wtedy nie byłem, że co roku szkoda mi było urlopu na „to samo”. I tak minęło już 7 lat. A Pietrosul coraz głośniej woła: „Wróć do mnie”….
Grzegorz Grochowski