Kategorie
Blog

Góry Rodniańskie czyli zakamarki Karpat

Znasz” je (w swym mniemaniu) więc tak dobrze, że sięgasz po Alpy, Pireneje czy Kaukaz w przekonaniu, że jeśli o Karpaty chodzi to: “widziałeś wszystko”. 
Nic bardziej mylnego.

Wystarczy uświadomić sobie, że gdyby nawet zsumować czeskie, słowackie i polskie części Karpat – to razem stanowią one raptem 30% ich całej powierzchni. Geologicznie: łańcuch Karpat przebiega przez terytorium ośmiu państw: od Austrii przez Czechy, Słowację, Polskę, Węgry, Ukrainę, Rumunię aż po Serbię. A najwięcej ich – bo ponad 55% całej powierzchni – znajduje się na terytorium Rumunii. Można by więc powiedzieć, że to właśnie Rumunia jest “ojczyzną” Karpat 😉 Gdy tylko wjedziesz do tego kraju, to widzisz “Góry, góry i gór coraz więcej…”.

Nie wchodząc w szczegóły – można na terenie samej tylko Rumunii wyodrębnić kilkanaście ??? pasm o bardzo zróżnicowanej topografii i geologii: od strzelistych szczytów Fogaraszy po łagodnie falujące, zielone Połoniny Bukowińskie; od bazaltów i granitów, przez piaskowce, wapienie aż po…..góry z soli.

Z tego skarbca rumuńskich Karpat odkryję przed Tobą jedną z takich perełek: Góry Rodniańskie.

Topografia.

Góry Rodniańskie (Munţii Rodnei) – zwane też Alpami Rodniańskimi ze względu na ukształtowanie terenu – znajdują się w obrębie Wewnętrznych Karpat Wschodnich na północy kraju w okręgu Maramureş. Pasmo zbudowane z granitowo-łupkowych skał mierzy ok. 50 km długości:od przełęczy Şetref na zachodzie do przełęczy Rodnei na wschodzie. Zbocza porośnięte od podstawy gęstymi lasami, przechodzą powyżej 1700-1800 m w kosówkowo-trawiasty przeplataniec, by w górnych partiach otworzyć się rozległymi połoninami, porastającymi całkiem strome zbocza – szerokie, porośnięte obficie trawą są wykorzystywane do wypasu niezliczonych stad owiec. Żyją tam też stada wolnych koni. Obserwując je, jak się pasą, chodzą gdzie chcą i kiedy chcą – może człowiek odnieść wrażenie, że jest na Dzikim Zachodzie. Sama grań w dużej części jest skalista, a szczyty wyostrzone. Od głównej grani odchodzi kilka – porozdzielanych głębokimi dolinami – odnóg: na północną i południową stronę pasma. Szczególnie te południowe są porządnie wydłużone. Sporo tam też urokliwych polodowcowych jeziorek. Najwyższe szczyty to Vârful. Pietrosu (2303 npm) i Vf. Ineu (2279 npm) – z których można podziwiać Góry Suhard, Kelimeny, Marmarosze jak i spory kawałek Karpat Ukraińskich. A wszystkie szczyty na grani głównej (jest ich tam kilkanaście) nie schodzą poniżej 2000 npm. W odróżnieniu od rozdzielających je przełęczy. Przewyższeń tam naprawdę sporo. Rodniany więc to takie trochę Tatry w Bieszczadach; tudzież: Bieszczady w Tatrach – jak kto woli.

Trip. Kilka praktycznych wskazówek (nie tylko na Rodniany).

Konfiguracja tych gór pozwala na projektowanie kilku przynajmniej wariantów ich przejścia. Można „po całości” tylko samą grań główną, można część jej odpuścić na rzecz którejś z odnóg, można je też przemierzyć w poprzek: z południa na północ i innym wariantem znów na południe. Za bazę wypadową można obrać jedno z okalających je miast, ale najlepiej się do tego nadają: Borşa czy Săcel na północy lub Rodna czy Şant na południu.

Góry Rodniańskie są objęte terenem parku narodowego, ale nie ma tam problemu z biwakowaniem. Wystarczy tylko znaleźć przyjazne miejsce: w miarę płaskie, osłonięte od wiatru i ze źródłem wody – a takich tam sporo. Biwakować więc można, a nawet trzeba – bo na graniach nie ma żadnej infrastruktury noclegowej. Można też palić ogniska, choć na grani słabo z opałem: jedynie suche gałęzie kosówki, po którą czasem trzeba dość daleko iść. Warto więc mieć ze sobą worek węgla drzewnego – wiele nie waży a dużo lepszy od kosówki, no i zawsze pod ręką. Dobrze też zabrać ze sobą prowiant na cały trip (liofizjolaty: pożywne i lekkie), bo w przeciwnym wypadku trzeba będzie schodzić w dół po zaopatrzenie, a to z reguły cały dzień straty. Za to szlaki oznakowane są bardzo przyzwoicie – i różnorodnie: kolory i paski (jak u nas) urozmaicone są jeszcze trójkącikami, kółeczkami czy kwadracikami. Nie sposób pobłądzić. Co do zagrożeń – zasadniczo są trzy: psy pasterskie, burze i niedźwiedzie. Kolejność nieprzypadkowa.

Psy.

Zajmują pierwsze miejsce na tej krótkiej liście zagrożeń, bo jest ich tam naprawdę sporo. Celem ich życia jest ochrona owiec, więc trzeba wiedzieć jak się zachować, by uniknąć bliskiego kontaktu z kłami. W żadnym razie nie wchodzić pomiędzy psy a owce. Są niezwykle zorganizowane – dużo by o tym mówić. W skrócie: trzeba być „w kupie” i spokojnym marszem omijać stado owiec, lub zatrzymać się i poczekać aż przejdzie. Najczęściej w pobliżu jest pasterz, który odwoła psy. Jak go nie widać a pieski są śmiałe to wystarczy schylić się markując szukanie kamienia – wiedzą co to oznacza i z reguły odsuwają się na bezpieczny dystans. Gdy to nie pomoże trzeba odpalić petardy (niezbędny element ekwipunku!!!). To zawsze jest skuteczne. O wilkach nie wspominam, bo to w końcu też psy.

Burze.

Jak każde góry typu alpejskiego tak i Rodniany miewają kapryśną aurę. Pogoda może zmienić się w kilka minut i czyste niebo nagle „znikąd” zasnuje burzowa chmura. Wtedy trzeba zmykać z grani i zaszyć się w jakimś grajdołku stosując rutynowe środki bezpieczeństwa. Warto na tą okoliczność mieć ze sobą grube worki na śmieci 120 litrowe, którymi uchronimy od zmoknięcia zarówno siebie jak i ekwipunek, bo z dachem nad głową tam bida 😉

Niedźwiedzie.

W Rumunii żyje większość europejskiej populacji niedźwiedzia (nie licząc Rosji chyba), jednak nie taki diabeł straszny. Latem mają dość jagód i owiec by interesować się ludźmi, wystarczy więc nie wchodzić im w drogę i…..hałasować. Gdy z daleka Cię usłyszy to sam się oddali. Kiedy będziesz szedł po cichu i nastąpi wzajemne zaskoczenie (bo świetnie się maskują) bliskim i nagłym spotkaniem – może zareagować agresywnie. Więc….w ekipie mile widziane kobiety i ich nieustający szczebiot niesiony wiatrem przez hale 😉 Natomiast na biwaku śpimy, więc jest cicho, a nasze jedzenie pachnie. Warto więc je odnieść kilkadziesiąt metrów od biwaku i przywalić kupą kamieni (na grani) lub powiesić za pomocą linek na gałęziach (w lesie). Wtedy niedźwiedź (jak się napatoczy) nie będzie zainteresowany namiotami tylko jedzeniem, do którego nie będzie mógł się dostać. A w sytuacjach podbramkowych (czy to w dzień czy w nocy), gdy zanosi się na konfrontację – trzeba odpalić kilka petard. To je zdecydowanie zniechęca do dalszej poufałości.

Zdrowie.

Ważna jest apteczka: bandaż elastyczny, opatrunki na otwartą ranę, altacet, coś na ukąszenia owadów itepe. Z zasięgiem tam nie ma problemu, więc w razie poważniejszej „awarii” trzeba dzwonić po Salvamont (taki ichnieni GOPR). O ubezpieczeniu nie wspominam, bo to rzecz oczywista. Prąd jest tylko z piorunów, więc lepiej mieć powerbank czy solarną ładowarkę.

Moja przygoda z Munţii Rodnei.

W sobotni wieczór docieramy do Borşa, która to miejscowość staje się naszą bazą wypadową. Kieruję się za znakami na camping. Strzał w dziesiątkę. Dostajemy pokój z łóżkami, pościelą i własną łazienką za 30 zł na osobę i darmowy parking dla auta na cały tydzień pod warunkiem, że po powrocie przenocujemy tam ponownie. Poza tym – camping leży tuż przy początku szlaku na nasz pierwszy cel. Niedzielnym rankiem wita nas błękitne niebo. Pakujemy plecaki i krótko po 9.00 ruszamy na szlak. Niebieski szlak prowadzi prosto na najwyższy szczyt Gór Rodniańskich: Vf. Pietrosu – 2303 npm. Ok. 1600 metrów przewyższenia, w zasadzie cały czas pod górę – mniej lub bardziej ostro; i tak przez ponad 11 km. Plecaki po 30 kg i żar lejący się z nieba robią swoje. Pocieszam ekipę, że ten pierwszy to najtrudniejszy dzień. Tak mi się przynajmniej wtedy wydawało.

Jedyne wypłaszczenie – przy stacji meteorologicznej na wysokości 1760 m. Docieramy tam ok. 13.30 i robimy popas. Wyciągamy nasze skromne zupki, lecz po chwili nawiązują z nami kontakt piknikujący tam Rumuni i Bułgarzy. Częstują nas roladkami i stekami z grilla, piwem. My odwdzięczamy się flaszką słowackiej gruszkówki nabytej po drodze. Na koniec zostawiają nam jeszcze sporą ilość tego mięsiwa w stanie surowym. Po posiłku robimy wspólną fotkę i koło 15.00 ruszamy dalej. Pietrosul wydaje się być jeszcze baaaaardzo daleko.  Po mozolnej wspinaczce z niemiłosiernie ciężkimi plecakami docieramy w końcu na przełęcz. Jednak w międzyczasie chmury zgęstniały mocno. Zostawiamy plecaki na przełęczy i po paru minutach – ok. 17.30 zdobywamy na lekko pierwszy – i najwyższy – rodniański dwutysięcznik. Niestety – wcześniej dopadła go chmura, więc nici z widoków.  

W drodze powrotnej na przełęcz rozważamy opcje noclegowe. Dyskusja byłaby zapewne długa, ale pomruk burzy przerwał ją błyskawicznie. Zakładamy plecaki i biegusiem w dół, na widoczne jeszcze siodło z łatami śniegu. Decydujemy z Mariuszem, że na śniegu rozbijemy namioty, bo tam będzie równo i osłonięte z obu stron od wiatru. Dziewczyny przyjmują tą wiadomość z lekkim przerażeniem, ale nadchodząca burza nie daje czasu na protesty. Szybko rozbijamy biwak i chowamy się do namiotów przed podmuchami lodowatego wiatru. Ostatecznie burze przeszły bokami, ale wiało solidnie i błyskało dookoła długo w noc. Mimo osłony z dwóch stron podmuchy były tak silne, że złamały fragment stelaża jednego namiotu.

Poniedziałek. O lewą stronę grani opierają się chmury, ale po prawej otwiera się piękna panorama. Wciąż duje dość mocny wiatr. Po niedzielnej wyrypie planujemy w miarę krótką trasę, by zregenerować siły. Fundujemy sobie więc leniwy poranek i ruszamy na szlak o 11.30. Na pierwszym etapie czekają nas 3 szczyty: Vf. Buhăescu Mare ( 2268 npm ), Vf. Buhăescu Mic ( 2221 npm ) i Vf. Rebra ( 2119 ). O 13.50 docieramy do przełęczy Tarniţa La Cruce ( 1985 npm wg mapy, ale szlakowskaz pokazuje 1710 ??? ), gdzie dochodzimy do czerwonego szlaku, który poprowadzi nas główną granią Gór Rodniańskich. Na przełęczy przerwa obiadowa.
Ok. 15.20 ruszamy dalej – już główną granią, zmieniając kierunek marszu z południowego na wschodni ( z grubsza ). Przed nami kolejne 3 szczyty: Vf. Obărşia-Rebri ( 2052 npm ), Vf. Cormaia ( 2033 npm ) i Vf. Repede ( 2074 ). Po drodze podziwiamy widoki i pasące się stada owiec na rozległych zboczach. Ok. 18.00 dochodzimy do przełęczy Saua Între Izwoare. Źródło wody i osłonięty od wiatru teren sprzyja noclegowi. Rozbijamy biwak i zbieramy drewno na ognisko. Z kamieni układam palenisko – wkrótce na rozgrzanych kamieniach dziewczyny smażą mięsko podarowane nam od Rumunów. Zapraszamy biwakujących nieopodal Węgrów na wspólną konsumpcję posiłków i płynów. Siedzimy długo w noc……..
Wtorek. Pogoda się ustabilizowała – ciepły, bezwietrzny poranek, chmur sporo ale są wysoko i z czasem zanikają. Możemy nacieszyć oczy widokami. Ruszamy o 10.00. Przed nami pierwszy szczyt tego dnia: Vf. Negoiasa Mare ( 2041 npm ).
Podejście jest naprawdę ostre, miejscami czysty pion i naprawdę niebezpiecznie. Poślizg na trawie i ……nieszczęście gotowe . W końcu docieramy do kopuły szczytowej, która nie stanowi już żadnej trudności.  Większość dalszej drogi prowadzi długą granią urozmaiconą trzema przełęczami, na których tracimy wysokość, by za chwilę znów się wspinać do góry. Wędrówka dość monotonna, ale widoki wynagradzają trud. Na przełęczach wyglądamy źródeł, by uzupełnić zapas wody. Przed końcem tego dnia jest jeszcze drugi szczyt: Vf. Galatului ( 2048 npm ). Potem jeszcze przełęcz Saua Galatului ( 1882 npm ), szczyt M. Cailor ( 1922 npm ) i wreszcie przełęcz o nazwie: Saua Gărgălău ( 1907 npm ) – miejsce naszego kolejnego noclegu.
Docieramy tam ok. 17.45 po naprawdę męczącej wędrówce. Wkrótce znajdujemy świetne miejsce na biwak i tam rozbijamy namioty. Środa. Dzień odpoczynku. Dziewczyny serwują sobie opalanko i kąpanko w pobliskim strumyku, a faceci śmigają w dół uzupełnić zaopatrzenie: 1200 metrów przewyższenia. Ale to był dobry pomysł na przerwę, bo dzień był burzowy. Wieczorem burze odeszły i zrobiło się ślicznie. Przed nami pierwszy cel na czwartek: Vf. Gărgălău ( 2159 npm ).
Po dniu przerwy ruszamy żwawo na szlak o 9.30. Przed nami ostatni dzień wędrówki granią. Najpierw gramolimy się z przełęczy na Vf. Gărgălău a potem już granią po kolejne zdobycze: Vf. Clăii ( 2121 npm ), Vf. Omului ( 2134 npm ), Vf. Cişa ( 2036 npm ) i Vf. Coasta Netedă ( 2060 npm )
Podejście na ten ostatni szczyt zajmuje trochę czasu, gdyż jest tam ekspozycja i spore nachylenie, więc trzeba ostrożnie i powoli. A wkrótce potem za plecami zaczyna się robić nieciekawie: ciemne chmury, grzmoty, zaczyna duć wiatr…..wiadomo o co chodzi. Pospiesznie złazimy z grani Coasta Netedă szukając przyjaznego miejsca na przeczekanie burzy. Przycupamy przy jakichś skałkach, mogących dać częściowe schronienie przed deszczem i zaczynamy popas czekając na rozwój wypadków. Okazuje się, że postraszyło tylko trochę i ustabilizowało się, więc po obiedzie ruszamy dalej. Z czasem burza znowu zaczyna straszyć, więc przyspieszamy tempo by znaleźć dogodne schronienie. Tak żeśmy się zagalopowali, że docieramy do ostatniej przełęczy: Saua Ineului ( 2223 npm ) leżącej już o rzut beretem do ostatniego naszego celu – Vf. Ineu ( 2279 npm ) będącego drugim co do wysokości szczytem Gór Rodniańskich. Z trzech stron kłębią się chmury burzowe wydając groźne pomruki; od południa niebo czyste i Ineu wyzywa nas w promieniach słońca. Robimy naradę, obliczając odległość do celu i rozwój chmur. W końcu zapada decyzja ataku szczytowego. Zostawiamy plecaki na przełęczy i ruszany na lekko o 15.55. Zaczyna się wyścig z chmurami. Niestety – chmury były szybsze, dosłownie o kilka minut. Jeszcze 20 metrów przed celem – szczyt jest w błękicie. Gdy jesteśmy na miejscu ( 16.20 ) – mleko.
W ten sposób oba najwyższe szczyty ( Pietrosul i Ineu ) zdobywamy przy zerowej widoczności. Te chmury są burzowe, więc cykamy szybkie fotki i znikamy ze szczytu. Schodzimy „na dziko” do doliny Valea Bilei, gdzie widoczne jest z góry jeziorko – więc: miejsce na biwak. Bardzo duże nachylenie terenu i zdradliwe piargi powodują, że zejście jest diablo mozolne. Do jeziorka docieramy o 17.30. Akurat z drugiej strony dochodzi stado owiec, więc po wymianie grzeczności z pasterzami czekamy, aż przejdą i dopiero gdy nas opuścił ostatni pies pasterski zabieramy się do rozbijania obozu. Zdążamy z sam raz. Ledwie schowaliśmy bety do namiotów – rozpętuje się burza, co nas straszyła od kilku godzin. Okrutna nawałnica z gradem. Po burzy przychodzi…….druga burza. Później jeszcze trzecia i czwarta. Uspokaja się późnym wieczorem i wreszcie możemy spokojnie spożyć ostatnie zapasy szlachetnych płynów.
Piątek. Wygląda na lajcik – trzeba tylko wrócić do cywilizacji. Trzy dolinki, dwie granie……..luzik.
Ruszamy o 9.00, idziemy kawałek w dół doliny Valea Bilei po czym zaczynamy się wspinać na małą przełęcz widoczną w masywie La Cuptor – odchodzącym na północ od głównej grani. Z lekką zadyszką osiągamy przełęcz i dalej na dziko zaczynamy trawersować rozległą dolinę rzeki Putreda.  Trudny i stromy teren daje nam trochę popalić, gdzie się da – wykorzystujemy ścieżki wydeptane przez owce.
Mijamy stada owiec, krów i dzikich koni, by w końcu dotrzeć na przeciwległy kraniec doliny. Tam widzimy bacówkę, do której akurat pasterze spędzają owce. Postanawiamy nabyć pasterskie smakołyki: mleko i owczy ser. Ugoszczeni i nakarmieni przez pasterzy ruszamy na ostatnie podejście. Po drodze straciliśmy dużo wysokości a tu teraz trzeba jeszcze przeskoczyć jedną grań: Picioru Danciului ( 2081 npm ), odchodzącą na północ od masywu Vf. Gargalau, więc: znowu trzeba się wdrapywać. Ale tym razem wciąż na dziko, zmęczeni wielogodzinną już wedrówką na przełaj, zaczynamy wspinaczkę. Zbocze okazuje się diabelnie strome, zarośnięte trawą i jagodowiskami, pełne ukrytych dziur i kamieni. A słońce pali. Po niemożliwie długim czasie wczołgujemy się – ledwie żywi – na grań. Teraz już tylko złapać oddech i zejść do ostatniej już doliny rzeki Bistriţa Aurie. Przy rzece ostatni obiad i schodzimy dalej: przez Poianę Stiol ( 1572 npm ). 
i dalej już wzdłuż wyciągu krzesełkowego do miasteczka Staţiunea Borşa ( 845 npm  Na przystanku autobusowym lądujemy o 19.00 – bite 10 godzin chaszczowania „na przełaj”. Zmordowani do bólu. To ten ostatni dzień był najtrudniejszy, nie pierwszy. Po 2 kwadransach zabiera nas bus do odległej o 10 km Borşa. Po chwili jeszcze tylko zakupy i lądujemy na znajomym campingu. Po pierwsze: gorący prysznic! Ale odjazd! Potem pyszna kolacja i biesiada. 

Epilog.

Wracałem z Gór Rodniańskich w głębokim przekonaniu, że koniecznie muszę tam wrócić. Z trochę innym wariantem trasy, by zobaczyć czego nie widziałem. No i by nadrobić widoki z tych dwóch najwyższych szczytów. Ale w tylu innych miejscach Karpat jeszcze wtedy nie byłem, że co roku szkoda mi było urlopu na „to samo”. I tak minęło już 7 lat. A Pietrosul coraz głośniej woła: „Wróć do mnie”…. 

Grzegorz Grochowski 

Kategorie
Fundacja 4 Kontynenty

Fundacja 4 Kontynenty Team

To my tworzymy zespół Fundacji 4 Kontynenty

Ekipa tworząca zespół Fundacji 4 Kontynenty to osoby pozytywnie zakręcone.  Na co dzień pracujemy w prywatnych firmach. Jesteśmy lekarzami, managerami, nauczycielami, monterami, magazynierami, architektami, programistami, budowlańcami, instruktorami, kierowcami, czy logistykami. Swoje pasje realizujemy poprzez organizację różnych eventów Fundacji 4 Kontynenty, na które zapraszamy każdego chętnego i ciekawego świata oraz przygód. Chętnie dzielimy się swoim doświadczeniem, wiedzą i umiejętnościami. Nasze działania są całkowicie non profit, nikt z nas nie pobiera wynagrodzenia za działalność w Fundacji 4 Kontynenty. 

Poniżej przedstawiamy Wam nasze sylwetki. Każdy napisał sam o sobie, choć nie było to łatwe…

Zarząd Fundacji 4 Kontynenty

Leszek podróżnik

Leszek Warchoł

Zapalony żeglarz i podróżnik. – Lubię brać udział w regatach, preferuje dobrą zabawę. Żeglarstwem zarażam innych i robię to skutecznie jako instruktor. Posiadam praktykę w szkoleniach dzieci i młodzieży Z dobrą kompanią popłynę w każdy rejs. Przy okazji zabiorę ze sobą gitarę i dużo dobrego humoru.

 

Mariusz „Mario” Noworól

Jestem zapalonym podróżnikiem, żeglarzem, rowerzystą. Z pasją angażuję się w projekty, które pomagają innym rozbudzać ciekawość świata. Marzę, aby razem z Fundacją, wielu młodych ludzi przeżyło wspaniałe chwile na morzach i oceanach. Zwłaszcza ci, dla których podobne wyprawy mogą być tylko marzeniem. Wierzę, że wspólnie z przyjaciółmi, którzy zdecydowali się pomóc w realizacji tych wypraw, doprowadzimy projekt do szczęśliwego finału.

Mariusz Noworól podróżnik i skipper

Inicjatorzy naszych przedsięwzięć - Góry , Trekking

ekipa tworząca zespół Aneta Matula podróżnik górski

Aneta Matula

Zwariowana marzycielka, która wyznacza sobie cele i uparcie do nich dąży, szukając wiecznie nowych wyzwań. Fotomodelka, podróżniczka kochająca góry wysokie, plecak i buty trekkingowe oraz adrenalinę. Europę zamierza zwiedzać dopiero na emeryturze. Wesoła, szczera i spontaniczna… Dzięki mężowi spełniła swoje największe marzenie – pilotowała samolot ultralekki. Od niedawna pasjonatka świata podwodnego.

Krzysztof Matula

Jego osobowość oddaje w pełni przysłowie: Cicha woda brzegi rwie. Nie ma chyba rzeczy, których by nie spróbował. Uwielbia wyzwania i ciągle szuka nowych. Twierdzi, że każdy pomysł podróży czy wspinaczki górskiej jest dobry. Wszystko jest do zrobienia, ale tylko wtedy, gdy jest dobrze przemyślane i zorganizowane. Racjonalista, potrafi swoimi pomysłami zaskoczyć nawet samego siebie! Fotograf z zamiłowania, programista z zawodu. Obecnie pracuje nad budową kolejnego drona, którym będzie mógł filmować w locie. 

ekipa tworząca zespół Krzysztof Matula podróżnik
ekipa tworząca zespół Grzegorz Grochowski podróżnik

Grzegorz „Grochu” Grochowski

Z górami miałem styczność „od zawsze’”, gdyż pochodzę z Ziemi Sądeckiej i od dziecka miałem je przed oczyma. W latach szkolnych zacząłem je poznawać bliżej, najpierw przez wyjazdy kolonijne, a w czasach licealnych już samodzielnie z innymi wariatami. Z czasem tak więc się zrobiło, że zamiast patrzeć z dolin na góry – zacząłem z gór patrzeć w doliny. I jakoś tak potem już poszło.

Arek Palczak

Jestem łysy bo testosteronu potrzebuję na wyprawy w wysokie Alpy. Łucznictwo i fotografia to dwie kolejne pasje, w których się odnajduję. Wrażliwy na piękno przyrody i krzywdę innych. Chyba wystarczy. Narcyzem nie jestem.

ekipa tworząca zespół Arek Paluczak podróżnik
ekipa tworząca zespół Asia i Rafał czyli Romki na końcu świata

Romki na końcu Świata – Joanna i Rafał

Człowiekiem jestem i nic, co ludzkie nie jest mi obce. Staramy się żyć zgodnie z tą regułą i poznawać cały świat. Na wszelkie dostępne sposoby.

Kategorie
Wspinaczka

Expedition to Lenin Peak in 2017 – Szczyt niezdobyty !!!

Expedition to Lenin Peak in 2017 za nami 

Tym razem bez zdjęcia ze szczytu!  Zabrakło niespełna 1000 metrów!
Pierwszy raz w życiu poczuliśmy ten gorzki smak wycofywania się niemal spod samego celu, nawet nie wiedzieliśmy że w ogóle to potrafimy… a jednak! Tak! Ale tylko dlatego, że w grę wchodziło zdrowie a może i nawet życie Krzyśka i NIE nie była to choroba wysokościowa a zwykła, paskudna jakaś bakteria, która dała efekty jelitowe do tego stopnia, że nawet nie było czasu na zastanawianie się co dalej! W tym wypadku musiało nastąpić tylko jedno – szybka ewakuacja z camp 3 do camp 2 a potem na dół. Na ponad 6000 m n.p.m organizm się już nie regeneruje a odwodnienie następowało z godziny na godzinę coraz większe. W takiej sytuacji konieczne jest wycofanie się czym prędzej i jak najniżej. Base camp znajduje się tam na wysokości 3600m.n.p.m, camp1 – 4400m.np.m, camp2-5400m.n.p.m a camp3 z którego atakuje się szczyt na 6100m.n.p.m i tam dotarliśmy. W campie 2 rozchorował nam się Bartek – członek naszego zespołu i przyjaciel i od tego się zaczęło! Byliśmy zmuszeni sprowadzać Bartka do jedynki, po 2 dniach wróciliśmy już tylko we dwójkę do camp2, kolejnego dnia do camp 3 a następnej nocy mieliśmy wyruszyć na atak szczytowy i tutaj na kilkanaście godzin przed atakiem rozchorował się Krzysiek! Walczyliśmy do samego końca, po ataku choroby Bartka zostaliśmy już tylko my we dwójkę a z nami góra, potężna, niebezpieczna, z milionem ogromnych szczelin i ryzykiem bardzo groźnej dla życia choroby wysokościowej, tego baliśmy się najbardziej. Cała akcja polegająca na aklimatyzacji przebiegła u nas perfekcyjnie, wszyscy czuliśmy się jak „Młodzi Bogowie”! Widzieliśmy trupy, ludzi z obrzękiem mózgu, płuc, wypadki z wpadnięciami do szczelin a my ciągle mocni i silni oraz fantastycznie zaaklimatyzowani parliśmy w górę i nagle…. pupa, najpierw Bartek i powrót w dół przez „las szczelin” a potem znów tym samym lasem już tylko we dwójkę i jeszcze bardziej niebezpiecznie ale nadal mieliśmy „parcie na szkło”. W trójce, tam gdzie ludzie już spać nie mogą i nie maja apetytu my spaliśmy jak zdrowe, małe dzieci . Zarówno w ciągu dnia jak i nocą po przebudzeniu na silu mieliśmy niebywały apetyt nie tylko na tę górę ale i na całe żarełko które  mieliśmy ze sobą w plecakach. Nagle znikąd pojawiło się coś, co w normalnych warunkach leczymy stoperanem i szafa gra ale niestety nie na tamtej wysokości, tam jedynym ratunkiem jest jak najszybsze zejście jak najniżej się da. Nie mieliśmy innego wyboru, jak się potem okazało dobrze zrobiliśmy,choroba nie ustępowała przez kolejnych kilka dni a czas uciekał.

Pogorszenie pogody i zbliżający się wylot nie pozwoliły na podjęcie kolejnej próby. Góra nie zając a my…. jeszcze z nią nie skończyliśmy.

Aneta Matula

Kategorie
Wspinaczka

Expedition to Lenin Peak in 2017

Matterhorn już za nami, piękna choć trudna góra, wspaniałe wspomnienia i zdjęcia, nowe doświadczenia! Przed nami Pik Lenina, nasz pierwszy wspólny siedmiotysięcznik! 🙂

Expedition to Lenin Peak in 2017

Pik Lenina w górach Pamir 7134 m  n.p.m (22.07.2017-15.08.2017)

Prezentacja oficjalnego prezentacja oficjalnego logo wyprawy 

Program wyprawy:

Dzień 1: Wyjazd z Polski
Przelot do Biszkeku.ew przedostanie się prosto do Osz.

Dzień 2:
Załatwienie formalności, zaopatrzenie w żywność i gaz.

Dzień 3: Ługowa Polana 3800m
Przedostanie się do Ługowej Polany.( Tutaj piękne widoczki na otaczające góry oraz Pik Lenina)

Dzień 4 do 19: To tutaj zaczyna się prawdziwa  przygoda, akcja górska w pełnym tego słowa znaczeniu
Na szczyt zmierzamy drogą normalną. Trasa prowadzi przez Przełęcz Podróżników, Lodowiec Lenina i Pik Razdielnej.

Jeśli starczy czasu planowany jest odpoczynek nad jeziorem Issyk-Kul ( błękitno-turkusowy kolor tafli wody i majestatyczne szczyty gór tworzą bajkowy krajobraz. Tak! to jedno z tych miejsc gdzie potężne góry i woda występują razem. Jest to drugie co do wielkości jezioro górskie na świecie (pierwsze miejsce na podium zajmuje Titicaca). Dookoła Issyk-Kul otoczony jest dwoma pasmami gór: Kungej Ałatau i Terskej Ałatoo których najwyższe szczyty sięgają 4000-5000 m n.p.m.)

Aneta i Krzysztof Matuła

Kategorie
Blog

Dla duszy, dla ciała. 4 Kontynenty atakują kolejne szczyty

Coś dla duszy… a co? Spokój, zabawa, przyjaźń, integracja, widoooookiiii, piękne widoki ukochanych Tatr!!!

Dla ciała… hmm? No bo przecież ruch to zdrowie, nasze ciało kocha gdy je rozpieszczamy zdrowo się ruszając i dając mu porządną dawkę energii, gdy dotleniamy nasze płuca napełniając je świeżym, górskim powietrzem… ehhh długo by tak można….

Wreszcie spadł śnieg a w Tatrach bajecznie, biało ale i bardziej niebezpiecznie, z tego ostatniego względu proponuję trekking po cudnie ośnieżonych Czerwonych Wierchach. W zależności od prognoz dokładną trasę ustalę bliżej terminu wyjazdu. Co wiadomo?… Jak zwykle chcemy by kazdy miał możliwość wejścia na szczyt(y) więc trasy nie będą zbyt trudne, oczywiste jest, że jak zawsze silniejsi pomagają słabszym i wspieramy się wzajemnie.

Wiemy już też co zabieramy ze sobą na górskie, zimowe wędrówki:

-Ciepłe, nieprzemakalne buty, ubrania, plecak

-śpiwór, termos, raki, czekan, czołówka, mapa, kompas etc

Wyjazd w piątek po pracy, powrót w niedzielę

Plan mieliśmy „napięty aczkolwiek nie sztywny” :P. (To takie moje i Krzyśka hasło) …

A tak poważnie… nie da się założyć planu idąc zimą w Tatry, nie znając całej ekipy, nie wiedząc jaka mają kondycję i jakie umiejętności oraz oczywiście nie wiedząc jaka nas czeka pogoda bo jak wiadomo w górach zmienia się ona jak w kalejdoskopie. Wiedzieliśmy jedno, że jeśli wszystko pójdzie po naszej myśli to w sobotę wejdziemy na Starorobociański Wierch (2176m) a w niedzielę chcieliśmy wejść na Czerwone Wierchy. Plan jednak nie wypalił (a raczej nie był sztywny 😀 ). W sobotę na Starorobociańskim był dość silny halny, podmuchy w porywach nawet do 90km/h, wiedzieliśmy ze to niestety przyniesie nam gorszą pogodę kolejnego dnia. Niedziela przywitała nas już spokojna ale deszczowa, plany zostały zmieniony bardzo szybko. W sumie w Tatrach jeszcze nie eksplorowałam jaskiń! Jaskinie? Przecież ja ich nie lubię, boję się, mam klaustrofobię! Hmm, w zasadzie kiedyś pokonałam lęk przed  windą to i może pokonam lęk ciasnych przestrzeni? Udało się! było cudownie, z dużymi plecakami w malutkich, ciasnych i niskich przejściach Jaskini Mylnej było fantastycznie ale i dosyć ciężko. W trudniejszych momentach kiedy już my (dziewczyny) miałyśmy serdecznie dość, postanowiłyśmy śpiewać… kołysankę 😀 Tak, dobrze napisałam, kołysankę, to nam pomagało i wyciszało EMOCJE 😛

Plan miałyśmy jeden, „zatłuc” tego, który tę jaskinię wymyślił…

Hmm, Bartek, Maciek? W zasadzie koniec końcem ktoś doszedł do wniosku, że przecież tam był jakiś organizator, kurde a w zasadzie organizatorka, ooo shit chyba chodziło o mnie ? 😀 Tak czy siak  obyło się bez morderstw a wycieczkę uznano, za wyjątkową atrakcję, też dobrze bo wtedy już bym tu nic naskrobać nie mogła 🙂

Cudowny weekend, wspaniali, nieeee to za mało – fantastyczni ludzie!

Fantastyczna atmosfera, fantastyczne góry i fantastyczna jaskinia! Yyyy i ja to powiedziałam? 🙂

Taaaak, tak właśnie było! Ogromnie dziękuję tym, co byli i tym którzy nam kibicowali, kolejny raz potwierdzam że kocham góry i kocham moje „Owieczki”

Aneta

Kategorie
Wspinaczka

Matterhorn zdobyty !!! – 12 – 15.08.2016 r.

14 sierpień 2016 o godz.13 – spełnione marzenie! Dla Arka, mimo że bez niego to jednak z nim…

Matterhorn … ta góra już od wielu lat nas fascynowała, piękna, dostojna i taka nieosiągalna!!!

Jak to się zaczęło?

Po opublikowaniu na youtubie naszego filmu z wejścia na Elbrus napisał do nas Arek, chłopak który kochał góry tak samo jak my. Miał wiele górskich planów, chciał zdobyć i ten szczyt . W tej sprawie się właśnie z nami skontaktował, popytał o szczegóły przygotowania wyprawy , w późniejszym czasie zaprzyjaźniliśmy się z nim, spotykaliśmy się na festiwalach filmów górskich, na kawę, zwyczajnie na pogaduchy.

Pewnego dnia Arek powiedział, że marzy o zdobyciu Matterhornu, góry o wielkiej sławie wśród alpinistów, góra która już samym wyglądem sieje postrach. Lodowo – skalna piramida prezentuje się bardzo wzniośle i okazale a jednocześnie napawa strachem. Arek zaproponował nam wspólne zdobycie tej pięknej piramidy. Zaczęliśmy się coraz bardziej interesować czy to w ogóle będzie w zasięgu naszych możliwości, kondycji i oczywiście umiejętności!

Matterhorn to nie jest łatwa góra, im więcej na jej temat czytaliśmy, tym więcej wiedzieliśmy ile jeszcze nauki i pracy przed nami by móc w ogóle o niej zacząć myśleć. Nadszedł jednak taki czas kiedy podjęliśmy pierwsze nieśmiałe plany związane z wyprawą, miała odbyć się za rok czyli w 2015 roku. Ze względu na kontuzję barku Arka przełożyliśmy planowanie wyjazdu na rok 2016. Nieprzewidziana i jakże dla nas przykra sytuacja sprawiła, że wszystko się zmieniło, nasz górski przyjaciel i doświadczony taternik zginął w Tatrach podczas jednego z zimowych swoich wejść, szok ogromny i niedowierzanie, smutek i rozpacz po stracie kogoś, kogo niby nie znaliśmy od zawsze ale kto już zaskarbił sobie nasze serca. To właśnie wtedy postanowiliśmy już na 100%, że teraz to musimy zdobyć tę  górę, dla Arka bo to było jego marzenie a potem dopiero nasze. Po przeszukaniu w intrenecie informacji na temat trudności wspinaczkowych wiedzieliśmy, że w naszym przypadku wchodzą w grę dwie drogi. Grań szwajcarska Hörnli albo nieco trudniejsza od włoskiej strony grań Lion, zdecydowaliśmy się na grań włoską Lion z powodu tego, że jest nieco mniej oblegana przez innych wspinaczy przez co i bezpieczniejsza ze względu na spadające kamienie po stronie szwajcarskiej.

Przygotowania do wyprawy trwały niemal dwa lata, budowanie kondycji poprzez niezliczone ilości sportów oraz doszkalanie się wspinaczkowe na ściance czy to w skałach oraz kompletowaniu potrzebnego sprzętu. Po drodze postanowiliśmy jeszcze sprawdzić swoja odporność na sporą ekspozycję, więc treningowo wybraliśmy się na Grossglockner i Gerlach drogą Martina. Krzysiek miał w swoim górskim dorobku jeszcze Mont Blanc Aconcague i Kilimandżaro, potem był wspólnie Elbrus.

Dopiero w tym momencie mogliśmy powiedzieć, że jesteśmy gotowi by ruszać w drogę po spełnienie swoich i Arka marzeń.

Tuż przed wyjazdem okazało się, ze mamy jeszcze jednego kompana, chłopaka który miał takie samo marzenie jak my, Piotrek okazał się wartościowym ogniwem naszego zespołu. wiedzieliśmy, ze w trójkę będziemy musieli bardziej sie sprężać bo takie zespoły  zawsze są wolniejsze od dwójkowych. Postanowiliśmy podjąć ryzyko i to był dobry strzał. Szybko złapaliśmy wspólny kontakt a współpraca podczas wspinaczki szła bardzo płynnie, uzupełnialiśmy się w 100%, nawet tak samo myśleliśmy!

Początkowo mieliśmy w planach zrobić aklimatyzację na pobliskim czterotysięczniku Breithorn, jednak patrząc na to że nie mamy za dużo czasu a okno pogodowe jeszcze tylko miało nam sprzyjać przez kolejne 3 dni od naszego przyjazdu do Cervinii, podjęliśmy (jak się potem okazało) słuszną decyzję o wolniejszym wchodzeniu i aklimatyzacji po drodze.

Pierwszy nocleg odbyliśmy w schronisku Abruzzi na wysokości 2800m.n.p.m, kolejnego dnia przeszliśmy do Carrel Hut na wysokości 3800m.n.p.m. już sama droga do tego schroniska dała nam do zrozumienia co będzie się działo dalej. W kilku ostatnich odcinkach przed Carrelem są  dwie pionowe, kilkumetrowe ściany po których trzeba było wspiąć się do góry, ta ostatnia to już wymiatała…  😀 Co prawda były założone grube liny poręczowe ale nie szło się w nie niczym wpiąć, trzeba było liczyć na swoje możliwości i siłę w rękach by móc na niej wejść. Daliśmy radę. Dotarliśmy do schroniska. Tutaj było założenie, że obserwujemy jak się będziemy czuć do wieczora i w nocy, postanowiliśmy, że jeśli wszystko pójdzie dobrze to wstajemy ok 4.00 rano i wychodzimy na atak szczytowy.

Sauna na pięterku do spania nie dała nam zmrużyć oka, jednak adrenalina sprawiła że wstaliśmy w porę, szybkie jedzonko, herbatka i o 4.45 wyruszyliśmy w górę.

Pomimo panujących ciemności nasze czołówki spisały się nieźle, nie pogubiliśmy drogi choć tyle o tym się naczytaliśmy, pewnie to dlatego, że staraliśmy się trzymać blisko przewodników ze swoimi klientami.

Całkiem dobrze nam szło, mieliśmy dobre tempo, czasem spowalniali nas inni, którzy zastanawiali się zbyt długo jak pokonać pewne trudniejsze odcinki, budowanie stanowisk, wpinanie się i asekuracja zajmowała im sporo czasu a my go traciliśmy. Większą część drogi szliśmy na lotnej, od czasu do czasu wpinając się w stałe punkty asekuracyjne.

Najtrudniejsze miejsca ubezpieczone były w stalowe liny, łańcuchy, lub grubą linę poręczową jak w przypadku pionowych kilkumetrowych ścian.

Jedną z najtrudniejszych ponoć „atrakcji” jest tzw drabinka Jordana, znajduje się ona tuż przed wejściem na szczyt i w rzeczy samej patrząc jak inni na niej „walczą’ wygląda groźnie. Myśmy pokonali ją dość płynnie, potem jeszcze ok 10 min drogi wąziutką granią z nawisem śnieżnym i jeeeeest, udało się! Na szczycie zameldowaliśmy się o 13.00.

Wykonujemy kilka pamiątkowych zdjęć i czas ruszać w dół. Już tutaj wiedzieliśmy, że przyjdzie nam schodzić po ciemku ale i nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego co nas jeszcze czeka.

Początkowo była szansa na dość szybki powrót jednak zjazdy na linach w 3 osoby trochę czasu nam pożarły, kolejne zatory, mijanki z innymi wspinaczami i znów o godzinę czasu byliśmy w tyle. Przez moment spotykamy Włochów, których pamiętamy ze schroniska, zjeżdżamy na ich linie a oni na naszej,  niby fajna współpraca ale czas nam nadal uciekał! Staraliśmy się spieszyć na tyle, by robić to bezpiecznie ale jednak praca przy zdejmowaniu liny i jej klarowaniu oraz wyszukiwaniu kolejnych ringów zjazdowych to znów trochę czasu, w pewnym momencie zauważyliśmy że chyba wypadałoby już wyjąć czołówki – robiło się ciemno…

Na oko szacowaliśmy, że dotrzemy do Carrela o północy ale przyszło nagłe załamanie pogody, sypiący śniego-grad z odgłosem piorunów nie wróżył dobrze. Kilka zjazdów wykonaliśmy nie będąc zupełnie pewnym czy zmierzamy w dobrym kierunku, wyszukiwanie spitów i ringów robiło się coraz trudniejsze, zdecydowaliśmy jednogłośnie że dalej nie idziemy.

Jako, że przestało grzmieć a śnieg przestał sypać zrobiło się trochę cieplej, temperatura oscylowała w granicach obstawiamy -2st.C, tragedii więc nie było. Była 2.00 w nocy. W zasadzie lepszy kibel niż ryzyko zostania już tam na zawsze. Wyciągnęliśmy folię NRC, usiedliśmy razem w trójkę blisko siebie, wpięliśmy się asekuracyjnie do jakiegoś stanowiska i wyjęliśmy mapkę, teraz już wiedzieliśmy że jesteśmy bardzo blisko łóżeczka i ciepłej herbatki, no  i że to tędy rano poprzedniego dnia musieliśmy iść. Z tego miejsca widok na oświetlone miasteczko Cervinia oraz gwiazdy i księżyc zapierał dech w piersiach. Decyzja była znów jednogłośna, czekamy tutaj na kolejne ekipy ruszające z Carrel Hut na szczyt żeby zobaczyć którędy idą i tą drogą zejdziemy. Znów trafna decyzja, około 4.00 rano, zobaczyliśmy światełka czołówek, szli dokładnie tak jak przypuszczaliśmy, teraz upewniliśmy się jak wracać.

Zjazdy w dół zajęły nam jakieś półtorej godziny, około 5.45 weszliśmy do schroniska, szczęśliwi, bezpieczni i uśmiechnięci. Włosi na których linie zjeżdżaliśmy w okolicach Pic Tyndall chyba spisali już nas na straty bo jak tylko usłyszeli nasz piękny polski język to wyskoczyli z łózek jak poparzeni by upewnić się że to my, że żyjemy. Zapytali jak było i czy wszystko ok i dalej poszli spać (to było nawet miłe).

Tymczasem my mieliśmy się całkiem dobrze i humory ciągle nam dopisywały.

Nasz cały atak szczytowy z powrotem i kiblowaniem w ścianie trwał 25 godzin a my zamiast od razu pójść spać zaczęliśmy robić wyczekaną herbatkę i śniadanie, potem 3 godzinki snu i jeszcze tylko bezpiecznie zejść na dól… Po zdecydowanie za krótkim śnie żegnamy się z pięknie usytuowanym schroniskiem Carrel i ruszamy dalej w dół. Droga wyjątkowo nam się dłużyła, sprowadzaliśmy w dół poznanego w schronisku Polaka, który w zasadzie przypadkowo znalazł się na tej górze, jak się okazuje to właśnie nadmierna ekspozycja go sparaliżowała. Chłopak zostawił swojego znajomego, który tego dnia wchodził na szczyt a sam poprosił byśmy pomogli mu zejść. Asekurowaliśmy go przy zjazdach na wędkę. W połowie drogi pada kolejna dobra decyzja, śpimy na 2800 w Abruzzi i kolejnego dnia jedziemy odpocząć nad morze w okolice Wenecji i tak też zrobiliśmy. Jesolo przywitało nas cudownym, ciepłym słońcem, teraz nadszedł czas by uczcić zdobycie wymarzonego przez całą naszą trójkę szczytu, pyszne włoskie winko świetnie się do tego nadawało. Opalanie, kąpiel w ciepłym w ciągu dnia Adriatyku i kolejna w nocnej ulewie dopełniło tej wspaniałej wyprawy z happy endem. Matterhorn już na zawsze pozostanie w naszej pamięci, góra marzeń, góra która nie przyszła z łatwością, do której tak długo się przygotowywaliśmy, która nas tak wiele nauczyła i o o której tak marzył Arek – ” Nasza Góra”

Aneta Kaniut-Matula

Kategorie
Wspinaczka

Gerlach – 06-07.08.2016 r.

Wyprawę na Gerlach zaplanowaliśmy dość spontanicznie, nie żebyśmy nigdy o nim nie myśleli ale pomysł wyjazdu nastąpił błyskawicznie. Wiedząc, że chcemy potrenować jeszcze wspinaczkę i zjazdy na linie, postanowiliśmy wejść na najwyższy szczyt Tatr drogą Martina. Niestety całej tzw.

Martinki nie udało się nam zaplanować ponieważ droga tamtędy jest bardzo długa (idąc z Tatrzańskiej Polanki jak my) i nie chcieliśmy schodzić po zmroku. Większość ludzi wybierających Martinkę nocuje w Śląskim Domu ( za jedyne 1000zł za pokój 2 os. nota bene :D) albo też nielegalnie nocuje pod chmurką.

My jednak postanowiliśmy „wbić” się na Martinkę idąc od Wałowego Żlebu na Przełęcz Tetmajera. Pomysł okazał się być świetny poza drobnym szczegółem…

Szukając wejścia na żleb krążyliśmy trochę (jakąś godzinę), by je znaleźć, nie było ono jednoznaczne!

Po dwóch wcześniej nieudanych próbach i straceniu czasu znaleźliśmy wreszcie coś, co mogło być miejscem którego szukamy 😛 Krzysiek prowadził, tutaj już poruszaliśmy się w kaskach i z asekuracją lotną. Wałowy Żleb to bardzo niepewne i nieprzyjazne miejsce, wszystko na czym się stanie i czego złapie jest ruchome, spadające kamienie (tzw. telewizory – jak powiedzieli nam napotkani po drodze Czesi). Schodzący w dół i mijający nas Polacy żartobliwie mnie ostrzegali, że tutaj czego się użyje trzeba odłożyć (mieli na myśli kamień lub skałkę, której się łapaliśmy by wspiąć się wyżej). Wielokrotnie zdarzało się nam złapać skały na której chcieliśmy się podciągnąć a ona zwyczajnie zostawała w ręce, trzeba było się tutaj poruszać naprawdę bardzo czujnie!

Po wejściu na słynną Przełęcz Tetmajera dopiero ukazały się nam fantastyczne widoki, ekspozycja w tym miejscu i później na grani aż do szczytu jest tutaj naprawdę ogromna, robi wrażenie. Z tego miejsca już samą granią na szczyt Gerlacha zostaje jakieś 30 min. przyjemnej wspinaczki. Na szczycie robi kilka zdjęć, wpisujemy się do księgi pamiątkowej wyjętej z metalowej skrzynki, odpoczywamy i podziwiamy widoki jakieś pół godzinki i wracamy już inną drogą, Batyżowieckim Żlebem, doganiamy Czechów spotkanych na szczycie, dogadujemy się z nimi i wykonujemy kilka zjazdów po linie w dół (pierwsza lina 30m nasz a potem tyle samo na linie Czechów). Normalnie tutaj zjazdów nie trzeba tutaj robić, są klamry na pionowej ścianie po których można zejść, nam jednak przydał się trening a i szybciej pokonaliśmy tę odległość od tych, którzy zdecydowali się schodzić. Docieramy do Doliny Batyżowieckiej i na dół do Tatrzańskiej Polanki, na parkingu jednak jesteśmy dość późno bo ok. godziny 21.40, w drodze powrotnej robiliśmy jednak kilka postojów na zdjęcie uprzęży, nalanie wody z rzeki (bo już nam się skończyła), zjedzenie czegoś, wyjęcie czołówek, cieplejszych ciuchów i tak nam zeszło 🙂

Aneta Kaniut – Matula

Kategorie
Wspinaczka

Wyprawa na Matterhorn 4478 m n.p.m – sierpień 2016 r.

Szukamy osób z DOŚWIADCZENIEM , DOBRĄ KONDYCJĄ, I DUŻĄ ODPORNOŚCIĄ FIZYCZNĄ I PSYCHICZNĄ, na wyprawę na jedną z najpiękniejszych gór świata!. Każdy wspinacz zna tę górę i wie, że to już nie przelewki więc wyżej wymienione cechy obowiązkowo powinien posiadać by się z nami wybrać! Termin podany w wydarzeniu jest tylko czysto orientacyjny, ponieważ i tak wszystko będzie zależało od pogody, wiemy jednak, że planujemy atakować tę górę na przełomie lipca/sierpnia.Szczególnie mile widziane osoby, które były juz na podobnej wysokości i wiedza jak reaguje ich organizm, minimum wspinaczkowe które kandydat powinien mieć to opanowana asekuracja i zjazdy na linie. Z racji niebezpieczeńsw jakie niesie ze sobą, najprostsze wejście granią Hörnli (skala trudności -III) takie jak : osypujące się kamienie, niestabilna skała, dużo ludzi – plan wstępny jest na atak nieco trudniejszą granią Lion. (skala trudności IV+) Jesli masz doświadczenie we wspinaczce, masz potrzebny sprzęt i już od jakiegoś czasu myślisz o tym by stanąć na szczycie Mata, a może już tam byłeś i chciałbyś wejśc np. inną drogą to moze wreszcie nadszedł czas 🙂 Film prezentujący to co nas czeka: PAMIĘTAJ! Matterhorn to nie spacer bo Tatrach, tutaj jeden zły ruch może kosztować życie! Aneta Kaniut-Matula
Kategorie
Wspinaczka

Grossglockner – 25-27.05.2016 r.

To był niezły spontan, szybka decyzja…. gdy zadzwoniła Ola z zapytaniem czy mielibyśmy z Krzyśkiem ochotę zdobyć najwyższy szczyt Austrii i Tyrolu Grossglockner (3798m) to od razu wiedziałam, że mam chęć pojechać> Krzyśka również nie musiałam do tego przekonywać. Stwierdziliśmy, że potraktujemy tę wyprawę jako rozgrzewkę przed Matterhornem. Było tylko wahanie, którą drogą iść, ponieważ Ola i Paweł chcieli pójść lodowcem, a nam po głowie początkowo chodziła grań. Stwierdziliśmy, że zobaczymy na miejscu jakie będą warunki i wtedy zdecydujemy. Wyjechaliśmy wieczorem w środę poprzedzającą Boże Ciało, na miejscu w Kals przywitała nas piękna pogoda, więc bez zbędnych ceregieli ruszyliśmy w górę. Doszliśmy do schronu na ok. 2800 m i postanowiliśmy następnego dnia o świcie z tego miejsca atakować szczyt. Wstaliśmy ok 3.30, zjedliśmy coś i zrobiliśmy sobie herbatkę, by się rozgrzać przed wyjściem. Warunki w górach były jeszcze bardzo zimowe, zalegało mnóstwo śniegu. Jako, że słonko grzało od kilku dni dość mocno śnieg był rozmiękły i opcja wyjścia o tak wczesnej porze bardzo nam się spodobała, gdyż śnieg po nocy był jeszcze zmrożony. Ułatwiło nam to bezpieczne przejście przez lodowiec. Spięliśmy się w czwórkę liną i ruszyliśmy w górę. Cała droga na szczyt zajęła nam ok. 5,5 godziny, strome podejścia, asekuracja na grani i postoje na picie i robienie zdjęć swoje zrobiło. Trasa w warunkach zimowych do łatwych i zupełnie bezpiecznych nie należy, doświadczenie i umiejętności asekuracji lotnej jest tutaj bardzo ważne. Paweł po przejściu grani i dojściu do schroniska na ok 3.500 chciał zrezygnować z wchodzenia na szczyt, ale za naszą namową i opisaniu dalszej drogi zdecydował się pójść dalej. Jak się później okazało to była słuszna decyzja! Droga na szczyt nie była łatwa, bardzo duże nachylenie, czasem niemal pionowa ściana po której się szło, lecące kawały zmrożonych brył śniegu, którymi się czasem obrywało i ekspozycja na którą tutaj akurat trzeba było być bardzo odpornym. To jednak nas tylko nakręcało, że tym bardziej zmierzymy się z tą górą. No i udało się! Na szczycie stanęliśmy o 10.40, wszyscy razem, cała nasza czwórka. To był piękny moment, szczęśliwi ale i ostrożni, bo przecież najwięcej wypadków zdarza się przy zejściu. Kilka zdjęć i zaczęliśmy schodzić w dół. Pierwszą część ściany pokonaliśmy częściowo zjeżdżając, a potem aż do schroniska asekuracja lotna, przypinanie do poręczówek i słupków w tym celu przygotowanych. Na grani nie wszędzie były stalowe liny czy poręczówki  – trzeba było bardzo ostrożnie schodzić i uważać by się nie pośliznąć. Raki mieliśmy ciągle założone, ale zdarzało się, że spod nogi cały nawis śnieżny odpadał co mogło skończyć się lotem w dół razem z nawisem. Do schroniska szliśmy 5 godzin. Na miejscu herbatka, spakowanie śpiworów oraz reszty tych rzeczy, których nie braliśmy na górę. Podjęliśmy decyzje o schodzeniu do samochodu. Tę noc postanowiliśmy spędzić w hotelu, a następnego dnia wracać do domu. Tak też zrobiliśmy. Aneta Kaniut – Matula