Kategorie
Wspinaczka

Sylwester na Zirbitzkogel

A miało być tak pięknie….

I było!!! 🙂

Przedostatniego dnia ubiegłego roku grupka nie do końca normalnych ludzi, dzielnie przemierzyła ciągi komunikacyjne Centralnej Europy, by pod wieczór zacumować przy schronisku Wiechtalhaus, nieopodal Kaiserbrun w Górach Rax. Tam był czas na relaks, nawodnienie organizmów i wieczorek muzyczno-śpiewany w blasku czołówek 😉

W Alpach z reguły grudniową porą jest śniegu pod dostatkiem. Z reguły. Tym razem trafił się wyjątek, tą regułę potwierdzający. Wybrawszy się więc w sylwestrowy poranek na zwiedzanie Wąwozu Wiechtalklamm, grupka nie do końca normalnych ludzi, przemierzała ową formację skalną w nie do końca normalnych okolicznościach przyrody: zasadniczo jesiennych.

Sam wąwóz, nie jest co prawda jakimś ósmym cudem świata, ale kilka stopni skalnych i przewężeń potrafi zaskoczyć dość dynamiczną zmianą pejzażu. Do tego gdzieniegdzie jakieś łańcuszki czy drabinki – ku uciesze gawiedzi, szczególnie tej włóczącej się po zamorskich krainach 😀

Generalnie: taka namiastka Słowackiego Raju, ale całkiem przyjemna i na pewno godna polecenia. Szczególnie wiosną czy latem musi tam być bardzo kolorowo.

Za to zakończenie było „z przytupem”, bo ostatnia drabinka jest ustawiona centralnie pod dość soczystym wodospadem, więc każdy – chcąc nie chcąc – musiał zażyć odświeżającej kąpieli 🙂

W drodze powrotnej niemalże jednogłośnie uchwalono, że było warto. Co cieszy 🙂

Po zejściu na dół, nastąpiło szybkie przemieszczenie do pewnego hotelu w Judenburgu. Pan recepcjonista (jak najbardziej normalny) na widok grupki nie do końca normalnych ludzi, porozumiewających się egzotyczną, szeleszczącą mową – stawiał lekki opór. Opór jednak został dość szybko przełamany i po chwili można było już rozgościć się na pokojach. W zasadzie to bardziej chodziło o kaloryfery w tych pokojach, by do wieczora wysuszyć wyprane w wodospadzie ciuchy, a buty zwłaszcza.

Niebawem w hotelu pojawiła się austriacka frakcja z Wodzem na czele 🙂

Nastąpiło spotkanie integracyjne, a gdy rozpoczęła się ostatnia noc 2017 roku – wszyscy (prawie) zabrali się do realizacji głównego zadania: powitania Nowego Roku na szczycie Zirbitzkogel.  Wkrótce po wyruszeniu nastąpiła chwila refleksji i padło z ust Wodza kluczowe pytanie:

„No dobra. To teraz powiedzcie: co Wam się stało, że tam idziecie?”

Po czym padło szczere wyznanie: „Bo jesteśmy pop***eni.”

Z oczyszczonym sumieniem można było już ruszyć na szlak. Całkiem przyjemny, bez żadnych technicznych trudności. Wódz pomyślał o wszystkim, nawet o oknie pogodowym, które otwarło się na całą sylwestrowo – noworoczną noc. Dzięki temu można było podziwiać wyłaniające się z mroku ośnieżone łańcuchy okolicznych alpejskich pasm. Niestety, sprzęt fotograficzny, nie był w stanie dostrzec tego, co ludzkie oko. Toteż te widoki zostały tylko w pamięci. O północy, niektórzy byli już na szczycie, niektórzy poniżej. Nastąpiło podziwianie noworocznych fajerwerków z nienormalnej strony: czyli z góry zamiast z dołu – jak na grupkę nienormalnych ludzi przystało.

Potem jeszcze szampański toast: „Oby nam się…” w schroniskowej kotłowni (jednym dostępnym pomieszczeniu), coś dla ciała i ducha. Wreszcie droga powrotna. W hotelu jeszcze kilka chwil integracji i do łóżeczek. Pierwszy dzień Nowego Roku upłynął na drodze powrotnej na Ojczyzny łono.

Dobra. Będzie dość. Podziękowania dla Wodza za pomysł i organizację całokształtu 🙂

Grzegorz Grochowski

Kategorie
Wspinaczka

Expedition to Lenin Peak in 2017 – Szczyt niezdobyty !!!

Expedition to Lenin Peak in 2017 za nami 

Tym razem bez zdjęcia ze szczytu!  Zabrakło niespełna 1000 metrów!
Pierwszy raz w życiu poczuliśmy ten gorzki smak wycofywania się niemal spod samego celu, nawet nie wiedzieliśmy że w ogóle to potrafimy… a jednak! Tak! Ale tylko dlatego, że w grę wchodziło zdrowie a może i nawet życie Krzyśka i NIE nie była to choroba wysokościowa a zwykła, paskudna jakaś bakteria, która dała efekty jelitowe do tego stopnia, że nawet nie było czasu na zastanawianie się co dalej! W tym wypadku musiało nastąpić tylko jedno – szybka ewakuacja z camp 3 do camp 2 a potem na dół. Na ponad 6000 m n.p.m organizm się już nie regeneruje a odwodnienie następowało z godziny na godzinę coraz większe. W takiej sytuacji konieczne jest wycofanie się czym prędzej i jak najniżej. Base camp znajduje się tam na wysokości 3600m.n.p.m, camp1 – 4400m.np.m, camp2-5400m.n.p.m a camp3 z którego atakuje się szczyt na 6100m.n.p.m i tam dotarliśmy. W campie 2 rozchorował nam się Bartek – członek naszego zespołu i przyjaciel i od tego się zaczęło! Byliśmy zmuszeni sprowadzać Bartka do jedynki, po 2 dniach wróciliśmy już tylko we dwójkę do camp2, kolejnego dnia do camp 3 a następnej nocy mieliśmy wyruszyć na atak szczytowy i tutaj na kilkanaście godzin przed atakiem rozchorował się Krzysiek! Walczyliśmy do samego końca, po ataku choroby Bartka zostaliśmy już tylko my we dwójkę a z nami góra, potężna, niebezpieczna, z milionem ogromnych szczelin i ryzykiem bardzo groźnej dla życia choroby wysokościowej, tego baliśmy się najbardziej. Cała akcja polegająca na aklimatyzacji przebiegła u nas perfekcyjnie, wszyscy czuliśmy się jak „Młodzi Bogowie”! Widzieliśmy trupy, ludzi z obrzękiem mózgu, płuc, wypadki z wpadnięciami do szczelin a my ciągle mocni i silni oraz fantastycznie zaaklimatyzowani parliśmy w górę i nagle…. pupa, najpierw Bartek i powrót w dół przez „las szczelin” a potem znów tym samym lasem już tylko we dwójkę i jeszcze bardziej niebezpiecznie ale nadal mieliśmy „parcie na szkło”. W trójce, tam gdzie ludzie już spać nie mogą i nie maja apetytu my spaliśmy jak zdrowe, małe dzieci . Zarówno w ciągu dnia jak i nocą po przebudzeniu na silu mieliśmy niebywały apetyt nie tylko na tę górę ale i na całe żarełko które  mieliśmy ze sobą w plecakach. Nagle znikąd pojawiło się coś, co w normalnych warunkach leczymy stoperanem i szafa gra ale niestety nie na tamtej wysokości, tam jedynym ratunkiem jest jak najszybsze zejście jak najniżej się da. Nie mieliśmy innego wyboru, jak się potem okazało dobrze zrobiliśmy,choroba nie ustępowała przez kolejnych kilka dni a czas uciekał.

Pogorszenie pogody i zbliżający się wylot nie pozwoliły na podjęcie kolejnej próby. Góra nie zając a my…. jeszcze z nią nie skończyliśmy.

Aneta Matula

Kategorie
Wspinaczka

Expedition to Lenin Peak in 2017

Matterhorn już za nami, piękna choć trudna góra, wspaniałe wspomnienia i zdjęcia, nowe doświadczenia! Przed nami Pik Lenina, nasz pierwszy wspólny siedmiotysięcznik! 🙂

Expedition to Lenin Peak in 2017

Pik Lenina w górach Pamir 7134 m  n.p.m (22.07.2017-15.08.2017)

Prezentacja oficjalnego prezentacja oficjalnego logo wyprawy 

Program wyprawy:

Dzień 1: Wyjazd z Polski
Przelot do Biszkeku.ew przedostanie się prosto do Osz.

Dzień 2:
Załatwienie formalności, zaopatrzenie w żywność i gaz.

Dzień 3: Ługowa Polana 3800m
Przedostanie się do Ługowej Polany.( Tutaj piękne widoczki na otaczające góry oraz Pik Lenina)

Dzień 4 do 19: To tutaj zaczyna się prawdziwa  przygoda, akcja górska w pełnym tego słowa znaczeniu
Na szczyt zmierzamy drogą normalną. Trasa prowadzi przez Przełęcz Podróżników, Lodowiec Lenina i Pik Razdielnej.

Jeśli starczy czasu planowany jest odpoczynek nad jeziorem Issyk-Kul ( błękitno-turkusowy kolor tafli wody i majestatyczne szczyty gór tworzą bajkowy krajobraz. Tak! to jedno z tych miejsc gdzie potężne góry i woda występują razem. Jest to drugie co do wielkości jezioro górskie na świecie (pierwsze miejsce na podium zajmuje Titicaca). Dookoła Issyk-Kul otoczony jest dwoma pasmami gór: Kungej Ałatau i Terskej Ałatoo których najwyższe szczyty sięgają 4000-5000 m n.p.m.)

Aneta i Krzysztof Matuła

Kategorie
Wspinaczka

Matterhorn zdobyty !!! – 12 – 15.08.2016 r.

14 sierpień 2016 o godz.13 – spełnione marzenie! Dla Arka, mimo że bez niego to jednak z nim…

Matterhorn … ta góra już od wielu lat nas fascynowała, piękna, dostojna i taka nieosiągalna!!!

Jak to się zaczęło?

Po opublikowaniu na youtubie naszego filmu z wejścia na Elbrus napisał do nas Arek, chłopak który kochał góry tak samo jak my. Miał wiele górskich planów, chciał zdobyć i ten szczyt . W tej sprawie się właśnie z nami skontaktował, popytał o szczegóły przygotowania wyprawy , w późniejszym czasie zaprzyjaźniliśmy się z nim, spotykaliśmy się na festiwalach filmów górskich, na kawę, zwyczajnie na pogaduchy.

Pewnego dnia Arek powiedział, że marzy o zdobyciu Matterhornu, góry o wielkiej sławie wśród alpinistów, góra która już samym wyglądem sieje postrach. Lodowo – skalna piramida prezentuje się bardzo wzniośle i okazale a jednocześnie napawa strachem. Arek zaproponował nam wspólne zdobycie tej pięknej piramidy. Zaczęliśmy się coraz bardziej interesować czy to w ogóle będzie w zasięgu naszych możliwości, kondycji i oczywiście umiejętności!

Matterhorn to nie jest łatwa góra, im więcej na jej temat czytaliśmy, tym więcej wiedzieliśmy ile jeszcze nauki i pracy przed nami by móc w ogóle o niej zacząć myśleć. Nadszedł jednak taki czas kiedy podjęliśmy pierwsze nieśmiałe plany związane z wyprawą, miała odbyć się za rok czyli w 2015 roku. Ze względu na kontuzję barku Arka przełożyliśmy planowanie wyjazdu na rok 2016. Nieprzewidziana i jakże dla nas przykra sytuacja sprawiła, że wszystko się zmieniło, nasz górski przyjaciel i doświadczony taternik zginął w Tatrach podczas jednego z zimowych swoich wejść, szok ogromny i niedowierzanie, smutek i rozpacz po stracie kogoś, kogo niby nie znaliśmy od zawsze ale kto już zaskarbił sobie nasze serca. To właśnie wtedy postanowiliśmy już na 100%, że teraz to musimy zdobyć tę  górę, dla Arka bo to było jego marzenie a potem dopiero nasze. Po przeszukaniu w intrenecie informacji na temat trudności wspinaczkowych wiedzieliśmy, że w naszym przypadku wchodzą w grę dwie drogi. Grań szwajcarska Hörnli albo nieco trudniejsza od włoskiej strony grań Lion, zdecydowaliśmy się na grań włoską Lion z powodu tego, że jest nieco mniej oblegana przez innych wspinaczy przez co i bezpieczniejsza ze względu na spadające kamienie po stronie szwajcarskiej.

Przygotowania do wyprawy trwały niemal dwa lata, budowanie kondycji poprzez niezliczone ilości sportów oraz doszkalanie się wspinaczkowe na ściance czy to w skałach oraz kompletowaniu potrzebnego sprzętu. Po drodze postanowiliśmy jeszcze sprawdzić swoja odporność na sporą ekspozycję, więc treningowo wybraliśmy się na Grossglockner i Gerlach drogą Martina. Krzysiek miał w swoim górskim dorobku jeszcze Mont Blanc Aconcague i Kilimandżaro, potem był wspólnie Elbrus.

Dopiero w tym momencie mogliśmy powiedzieć, że jesteśmy gotowi by ruszać w drogę po spełnienie swoich i Arka marzeń.

Tuż przed wyjazdem okazało się, ze mamy jeszcze jednego kompana, chłopaka który miał takie samo marzenie jak my, Piotrek okazał się wartościowym ogniwem naszego zespołu. wiedzieliśmy, ze w trójkę będziemy musieli bardziej sie sprężać bo takie zespoły  zawsze są wolniejsze od dwójkowych. Postanowiliśmy podjąć ryzyko i to był dobry strzał. Szybko złapaliśmy wspólny kontakt a współpraca podczas wspinaczki szła bardzo płynnie, uzupełnialiśmy się w 100%, nawet tak samo myśleliśmy!

Początkowo mieliśmy w planach zrobić aklimatyzację na pobliskim czterotysięczniku Breithorn, jednak patrząc na to że nie mamy za dużo czasu a okno pogodowe jeszcze tylko miało nam sprzyjać przez kolejne 3 dni od naszego przyjazdu do Cervinii, podjęliśmy (jak się potem okazało) słuszną decyzję o wolniejszym wchodzeniu i aklimatyzacji po drodze.

Pierwszy nocleg odbyliśmy w schronisku Abruzzi na wysokości 2800m.n.p.m, kolejnego dnia przeszliśmy do Carrel Hut na wysokości 3800m.n.p.m. już sama droga do tego schroniska dała nam do zrozumienia co będzie się działo dalej. W kilku ostatnich odcinkach przed Carrelem są  dwie pionowe, kilkumetrowe ściany po których trzeba było wspiąć się do góry, ta ostatnia to już wymiatała…  😀 Co prawda były założone grube liny poręczowe ale nie szło się w nie niczym wpiąć, trzeba było liczyć na swoje możliwości i siłę w rękach by móc na niej wejść. Daliśmy radę. Dotarliśmy do schroniska. Tutaj było założenie, że obserwujemy jak się będziemy czuć do wieczora i w nocy, postanowiliśmy, że jeśli wszystko pójdzie dobrze to wstajemy ok 4.00 rano i wychodzimy na atak szczytowy.

Sauna na pięterku do spania nie dała nam zmrużyć oka, jednak adrenalina sprawiła że wstaliśmy w porę, szybkie jedzonko, herbatka i o 4.45 wyruszyliśmy w górę.

Pomimo panujących ciemności nasze czołówki spisały się nieźle, nie pogubiliśmy drogi choć tyle o tym się naczytaliśmy, pewnie to dlatego, że staraliśmy się trzymać blisko przewodników ze swoimi klientami.

Całkiem dobrze nam szło, mieliśmy dobre tempo, czasem spowalniali nas inni, którzy zastanawiali się zbyt długo jak pokonać pewne trudniejsze odcinki, budowanie stanowisk, wpinanie się i asekuracja zajmowała im sporo czasu a my go traciliśmy. Większą część drogi szliśmy na lotnej, od czasu do czasu wpinając się w stałe punkty asekuracyjne.

Najtrudniejsze miejsca ubezpieczone były w stalowe liny, łańcuchy, lub grubą linę poręczową jak w przypadku pionowych kilkumetrowych ścian.

Jedną z najtrudniejszych ponoć „atrakcji” jest tzw drabinka Jordana, znajduje się ona tuż przed wejściem na szczyt i w rzeczy samej patrząc jak inni na niej „walczą’ wygląda groźnie. Myśmy pokonali ją dość płynnie, potem jeszcze ok 10 min drogi wąziutką granią z nawisem śnieżnym i jeeeeest, udało się! Na szczycie zameldowaliśmy się o 13.00.

Wykonujemy kilka pamiątkowych zdjęć i czas ruszać w dół. Już tutaj wiedzieliśmy, że przyjdzie nam schodzić po ciemku ale i nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego co nas jeszcze czeka.

Początkowo była szansa na dość szybki powrót jednak zjazdy na linach w 3 osoby trochę czasu nam pożarły, kolejne zatory, mijanki z innymi wspinaczami i znów o godzinę czasu byliśmy w tyle. Przez moment spotykamy Włochów, których pamiętamy ze schroniska, zjeżdżamy na ich linie a oni na naszej,  niby fajna współpraca ale czas nam nadal uciekał! Staraliśmy się spieszyć na tyle, by robić to bezpiecznie ale jednak praca przy zdejmowaniu liny i jej klarowaniu oraz wyszukiwaniu kolejnych ringów zjazdowych to znów trochę czasu, w pewnym momencie zauważyliśmy że chyba wypadałoby już wyjąć czołówki – robiło się ciemno…

Na oko szacowaliśmy, że dotrzemy do Carrela o północy ale przyszło nagłe załamanie pogody, sypiący śniego-grad z odgłosem piorunów nie wróżył dobrze. Kilka zjazdów wykonaliśmy nie będąc zupełnie pewnym czy zmierzamy w dobrym kierunku, wyszukiwanie spitów i ringów robiło się coraz trudniejsze, zdecydowaliśmy jednogłośnie że dalej nie idziemy.

Jako, że przestało grzmieć a śnieg przestał sypać zrobiło się trochę cieplej, temperatura oscylowała w granicach obstawiamy -2st.C, tragedii więc nie było. Była 2.00 w nocy. W zasadzie lepszy kibel niż ryzyko zostania już tam na zawsze. Wyciągnęliśmy folię NRC, usiedliśmy razem w trójkę blisko siebie, wpięliśmy się asekuracyjnie do jakiegoś stanowiska i wyjęliśmy mapkę, teraz już wiedzieliśmy że jesteśmy bardzo blisko łóżeczka i ciepłej herbatki, no  i że to tędy rano poprzedniego dnia musieliśmy iść. Z tego miejsca widok na oświetlone miasteczko Cervinia oraz gwiazdy i księżyc zapierał dech w piersiach. Decyzja była znów jednogłośna, czekamy tutaj na kolejne ekipy ruszające z Carrel Hut na szczyt żeby zobaczyć którędy idą i tą drogą zejdziemy. Znów trafna decyzja, około 4.00 rano, zobaczyliśmy światełka czołówek, szli dokładnie tak jak przypuszczaliśmy, teraz upewniliśmy się jak wracać.

Zjazdy w dół zajęły nam jakieś półtorej godziny, około 5.45 weszliśmy do schroniska, szczęśliwi, bezpieczni i uśmiechnięci. Włosi na których linie zjeżdżaliśmy w okolicach Pic Tyndall chyba spisali już nas na straty bo jak tylko usłyszeli nasz piękny polski język to wyskoczyli z łózek jak poparzeni by upewnić się że to my, że żyjemy. Zapytali jak było i czy wszystko ok i dalej poszli spać (to było nawet miłe).

Tymczasem my mieliśmy się całkiem dobrze i humory ciągle nam dopisywały.

Nasz cały atak szczytowy z powrotem i kiblowaniem w ścianie trwał 25 godzin a my zamiast od razu pójść spać zaczęliśmy robić wyczekaną herbatkę i śniadanie, potem 3 godzinki snu i jeszcze tylko bezpiecznie zejść na dól… Po zdecydowanie za krótkim śnie żegnamy się z pięknie usytuowanym schroniskiem Carrel i ruszamy dalej w dół. Droga wyjątkowo nam się dłużyła, sprowadzaliśmy w dół poznanego w schronisku Polaka, który w zasadzie przypadkowo znalazł się na tej górze, jak się okazuje to właśnie nadmierna ekspozycja go sparaliżowała. Chłopak zostawił swojego znajomego, który tego dnia wchodził na szczyt a sam poprosił byśmy pomogli mu zejść. Asekurowaliśmy go przy zjazdach na wędkę. W połowie drogi pada kolejna dobra decyzja, śpimy na 2800 w Abruzzi i kolejnego dnia jedziemy odpocząć nad morze w okolice Wenecji i tak też zrobiliśmy. Jesolo przywitało nas cudownym, ciepłym słońcem, teraz nadszedł czas by uczcić zdobycie wymarzonego przez całą naszą trójkę szczytu, pyszne włoskie winko świetnie się do tego nadawało. Opalanie, kąpiel w ciepłym w ciągu dnia Adriatyku i kolejna w nocnej ulewie dopełniło tej wspaniałej wyprawy z happy endem. Matterhorn już na zawsze pozostanie w naszej pamięci, góra marzeń, góra która nie przyszła z łatwością, do której tak długo się przygotowywaliśmy, która nas tak wiele nauczyła i o o której tak marzył Arek – ” Nasza Góra”

Aneta Kaniut-Matula

Kategorie
Wspinaczka

Gerlach – 06-07.08.2016 r.

Wyprawę na Gerlach zaplanowaliśmy dość spontanicznie, nie żebyśmy nigdy o nim nie myśleli ale pomysł wyjazdu nastąpił błyskawicznie. Wiedząc, że chcemy potrenować jeszcze wspinaczkę i zjazdy na linie, postanowiliśmy wejść na najwyższy szczyt Tatr drogą Martina. Niestety całej tzw.

Martinki nie udało się nam zaplanować ponieważ droga tamtędy jest bardzo długa (idąc z Tatrzańskiej Polanki jak my) i nie chcieliśmy schodzić po zmroku. Większość ludzi wybierających Martinkę nocuje w Śląskim Domu ( za jedyne 1000zł za pokój 2 os. nota bene :D) albo też nielegalnie nocuje pod chmurką.

My jednak postanowiliśmy „wbić” się na Martinkę idąc od Wałowego Żlebu na Przełęcz Tetmajera. Pomysł okazał się być świetny poza drobnym szczegółem…

Szukając wejścia na żleb krążyliśmy trochę (jakąś godzinę), by je znaleźć, nie było ono jednoznaczne!

Po dwóch wcześniej nieudanych próbach i straceniu czasu znaleźliśmy wreszcie coś, co mogło być miejscem którego szukamy 😛 Krzysiek prowadził, tutaj już poruszaliśmy się w kaskach i z asekuracją lotną. Wałowy Żleb to bardzo niepewne i nieprzyjazne miejsce, wszystko na czym się stanie i czego złapie jest ruchome, spadające kamienie (tzw. telewizory – jak powiedzieli nam napotkani po drodze Czesi). Schodzący w dół i mijający nas Polacy żartobliwie mnie ostrzegali, że tutaj czego się użyje trzeba odłożyć (mieli na myśli kamień lub skałkę, której się łapaliśmy by wspiąć się wyżej). Wielokrotnie zdarzało się nam złapać skały na której chcieliśmy się podciągnąć a ona zwyczajnie zostawała w ręce, trzeba było się tutaj poruszać naprawdę bardzo czujnie!

Po wejściu na słynną Przełęcz Tetmajera dopiero ukazały się nam fantastyczne widoki, ekspozycja w tym miejscu i później na grani aż do szczytu jest tutaj naprawdę ogromna, robi wrażenie. Z tego miejsca już samą granią na szczyt Gerlacha zostaje jakieś 30 min. przyjemnej wspinaczki. Na szczycie robi kilka zdjęć, wpisujemy się do księgi pamiątkowej wyjętej z metalowej skrzynki, odpoczywamy i podziwiamy widoki jakieś pół godzinki i wracamy już inną drogą, Batyżowieckim Żlebem, doganiamy Czechów spotkanych na szczycie, dogadujemy się z nimi i wykonujemy kilka zjazdów po linie w dół (pierwsza lina 30m nasz a potem tyle samo na linie Czechów). Normalnie tutaj zjazdów nie trzeba tutaj robić, są klamry na pionowej ścianie po których można zejść, nam jednak przydał się trening a i szybciej pokonaliśmy tę odległość od tych, którzy zdecydowali się schodzić. Docieramy do Doliny Batyżowieckiej i na dół do Tatrzańskiej Polanki, na parkingu jednak jesteśmy dość późno bo ok. godziny 21.40, w drodze powrotnej robiliśmy jednak kilka postojów na zdjęcie uprzęży, nalanie wody z rzeki (bo już nam się skończyła), zjedzenie czegoś, wyjęcie czołówek, cieplejszych ciuchów i tak nam zeszło 🙂

Aneta Kaniut – Matula

Kategorie
Wspinaczka

Wyprawa na Matterhorn 4478 m n.p.m – sierpień 2016 r.

Szukamy osób z DOŚWIADCZENIEM , DOBRĄ KONDYCJĄ, I DUŻĄ ODPORNOŚCIĄ FIZYCZNĄ I PSYCHICZNĄ, na wyprawę na jedną z najpiękniejszych gór świata!. Każdy wspinacz zna tę górę i wie, że to już nie przelewki więc wyżej wymienione cechy obowiązkowo powinien posiadać by się z nami wybrać! Termin podany w wydarzeniu jest tylko czysto orientacyjny, ponieważ i tak wszystko będzie zależało od pogody, wiemy jednak, że planujemy atakować tę górę na przełomie lipca/sierpnia.Szczególnie mile widziane osoby, które były juz na podobnej wysokości i wiedza jak reaguje ich organizm, minimum wspinaczkowe które kandydat powinien mieć to opanowana asekuracja i zjazdy na linie. Z racji niebezpieczeńsw jakie niesie ze sobą, najprostsze wejście granią Hörnli (skala trudności -III) takie jak : osypujące się kamienie, niestabilna skała, dużo ludzi – plan wstępny jest na atak nieco trudniejszą granią Lion. (skala trudności IV+) Jesli masz doświadczenie we wspinaczce, masz potrzebny sprzęt i już od jakiegoś czasu myślisz o tym by stanąć na szczycie Mata, a może już tam byłeś i chciałbyś wejśc np. inną drogą to moze wreszcie nadszedł czas 🙂 Film prezentujący to co nas czeka: PAMIĘTAJ! Matterhorn to nie spacer bo Tatrach, tutaj jeden zły ruch może kosztować życie! Aneta Kaniut-Matula
Kategorie
Wspinaczka

Grossglockner – 25-27.05.2016 r.

To był niezły spontan, szybka decyzja…. gdy zadzwoniła Ola z zapytaniem czy mielibyśmy z Krzyśkiem ochotę zdobyć najwyższy szczyt Austrii i Tyrolu Grossglockner (3798m) to od razu wiedziałam, że mam chęć pojechać> Krzyśka również nie musiałam do tego przekonywać. Stwierdziliśmy, że potraktujemy tę wyprawę jako rozgrzewkę przed Matterhornem. Było tylko wahanie, którą drogą iść, ponieważ Ola i Paweł chcieli pójść lodowcem, a nam po głowie początkowo chodziła grań. Stwierdziliśmy, że zobaczymy na miejscu jakie będą warunki i wtedy zdecydujemy. Wyjechaliśmy wieczorem w środę poprzedzającą Boże Ciało, na miejscu w Kals przywitała nas piękna pogoda, więc bez zbędnych ceregieli ruszyliśmy w górę. Doszliśmy do schronu na ok. 2800 m i postanowiliśmy następnego dnia o świcie z tego miejsca atakować szczyt. Wstaliśmy ok 3.30, zjedliśmy coś i zrobiliśmy sobie herbatkę, by się rozgrzać przed wyjściem. Warunki w górach były jeszcze bardzo zimowe, zalegało mnóstwo śniegu. Jako, że słonko grzało od kilku dni dość mocno śnieg był rozmiękły i opcja wyjścia o tak wczesnej porze bardzo nam się spodobała, gdyż śnieg po nocy był jeszcze zmrożony. Ułatwiło nam to bezpieczne przejście przez lodowiec. Spięliśmy się w czwórkę liną i ruszyliśmy w górę. Cała droga na szczyt zajęła nam ok. 5,5 godziny, strome podejścia, asekuracja na grani i postoje na picie i robienie zdjęć swoje zrobiło. Trasa w warunkach zimowych do łatwych i zupełnie bezpiecznych nie należy, doświadczenie i umiejętności asekuracji lotnej jest tutaj bardzo ważne. Paweł po przejściu grani i dojściu do schroniska na ok 3.500 chciał zrezygnować z wchodzenia na szczyt, ale za naszą namową i opisaniu dalszej drogi zdecydował się pójść dalej. Jak się później okazało to była słuszna decyzja! Droga na szczyt nie była łatwa, bardzo duże nachylenie, czasem niemal pionowa ściana po której się szło, lecące kawały zmrożonych brył śniegu, którymi się czasem obrywało i ekspozycja na którą tutaj akurat trzeba było być bardzo odpornym. To jednak nas tylko nakręcało, że tym bardziej zmierzymy się z tą górą. No i udało się! Na szczycie stanęliśmy o 10.40, wszyscy razem, cała nasza czwórka. To był piękny moment, szczęśliwi ale i ostrożni, bo przecież najwięcej wypadków zdarza się przy zejściu. Kilka zdjęć i zaczęliśmy schodzić w dół. Pierwszą część ściany pokonaliśmy częściowo zjeżdżając, a potem aż do schroniska asekuracja lotna, przypinanie do poręczówek i słupków w tym celu przygotowanych. Na grani nie wszędzie były stalowe liny czy poręczówki  – trzeba było bardzo ostrożnie schodzić i uważać by się nie pośliznąć. Raki mieliśmy ciągle założone, ale zdarzało się, że spod nogi cały nawis śnieżny odpadał co mogło skończyć się lotem w dół razem z nawisem. Do schroniska szliśmy 5 godzin. Na miejscu herbatka, spakowanie śpiworów oraz reszty tych rzeczy, których nie braliśmy na górę. Podjęliśmy decyzje o schodzeniu do samochodu. Tę noc postanowiliśmy spędzić w hotelu, a następnego dnia wracać do domu. Tak też zrobiliśmy. Aneta Kaniut – Matula