Kategorie
Blog

Jachty stoją w porcie, a marina jest jak bezludna wyspa na horyzoncie

Obecna sytuacja jest dla wielu z nas bardzo frustrująca, można nawet powiedzieć, że wywołuje w nas uczucie bezsilności. Wielu z nas znalazło się w sytuacji bez wyjścia pozostając w swych domach na długie dni. Są jednak miejsca, gdzie trwają przygotowania do przyjęcia żeglarzy z całej Polski i świata. Takim miejscem jest Narodowe Centrum Żeglarstwa AWFiS w Gdańsku, które jest często dla nas pierwszą lub ostatnią mariną podczas rejsu. Pewnie chcecie wiedzieć, co się tam, nad brzegiem Zatoki Gdańskiej, dzieje?

Maciej Szafran z Narodowego Centrum Żeglarstwa AWFiS opowie nam, co obecnie słychać w marinie?

Mariusz Noworól: – Macieju jaki wpływa na waszą działalność obecna sytuacja z Covid -19 ?

Maciej Szafran: – Cześć Mariusz! Wygląda na to, że przyciągnęliśmy się myślami… Odezwałeś się w czasie, kiedy zazwyczaj organizowałeś u nas rejs „Fiku Miku po Bałtyku” z ramienia Fundacji 4 Kontynenty. Fakt, że go nie organizujesz w tradycyjnym terminie, to po części odpowiedź na Twoje pytanie. Mówiąc, od ogółu do szczegółu, sytuacja jest nie tylko złożona, ale również dynamiczna, chociażby w kontekście zmieniającego się błyskawicznie prawa na mocy nowych rozporządzeń. Wszyscy tego doświadczamy i wiemy o tym doskonale. Kiedy tylko rząd, samorządy oraz GIS informowały publicznie o ryzyku, zagrożeniach, konieczności podjęcia działań prewencyjnych, wprowadzano kolejno stan zagrożenia epidemicznego i stan epidemii oraz związane z nimi ograniczenia – reagowaliśmy na bieżąco, szybko i sprawnie. Sytuacja bowiem wymagała i wymaga natychmiastowego reagowania, ale też wyobraźni i poczucia wzajemnej odpowiedzialności.
Zabezpieczyliśmy pracowników, marinę, mienie, zamknęliśmy obiekt (część noclegową, konferencyjną, rekreacyjno-sportową), ograniczyliśmy działalność i wykonywanie usług, wprowadziliśmy nadzwyczajne środki ostrożności, dbając przy tym o możliwie dobrą komunikację. Zmieniliśmy tryb pracy, grafiki, a pracownicy biura rozpoczęli pracę zdalną w domach. Bosmani ograniczyli swoje działania głównie do dozoru mienia, a obsługa do działań wewnętrznych – porządki, rewitalizacje, konserwacje obiektu i sprzętu itd. itp. Nie chcę Cię tym i czytelników zanudzać, ale takie są fakty. Sporo było przy tym wszystkim pracy i tak zwanej inżynierii.

Rozporządzenie z dnia 19 kwietnia b.r z jednej strony rozpaliło w nas wielkie nadzieje, ponieważ rozluźnienie ograniczeń w przemieszczaniu się wpłynęło na możliwość podejmowania rekreacyjnie aktywności żeglarskiej, z drugiej jednak strony został wyraźnie zaznaczony zakaz prowadzenia działalności w obrębie działu 93 z PKD (Polska Klasyfikacja Działalności), w zakresie działalność sportowej, rozrywkowej i rekreacyjnej. Co to oznacza? NCŻ AWFiS, jak każda inna przystań jachtowa, dostał w „prezencie” więcej ograniczeń niż przed rozporządzeniem. Liczymy mocno na korekty w tym zakresie.

To czas wyzwań (z którymi dopiero zaczynamy się mierzyć), który nie wiadomo ile potrwa i jakie konsekwencje właściwie przyniesie. Perspektywy nie napawają optymizmem, ale na szczęście mamy odwagę patrzeć z nadzieją dalej za horyzont, czego każdemu życzę, niezależnie od przeciwności losu. Powinienem formułować krótsze odpowiedzi, obiecuję poprawę [śmiech].

– Jakie są wasze plany inwestycyjne czy obecna sytuacja nie wpłynie na nie negatywnie?

– Mariuszu, nie żyjemy przecież na innej planecie, choć muszę przyznać, z uśmiechem, że NCŻ AWFiS ma lokalizację nie z tej ziemi – rezerwat przyrody Ptasi Raj, Delta Wisły Śmiałej, Zatoka Gdańska, sam wiesz jak jest…
Spodziewamy się spowolnienia gospodarczego, kryzysu i dotyczy nas to tak samo, jak wszystkich, lub przynajmniej większości. Jeśli pytasz mnie o plany inwestycyjne lub rozwojowe, to oczywiście je mamy. Są plany przebudowy części mariny – większa ilość miejsc dla jednostek powyżej 30 stóp. Przebudowy części obiektu, celem zapewnienia większej ilości miejsc noclegowych. Wszystkie kwestie inwestycyjne są teraz rewidowane, weryfikowane ponownie i jest to jeden ze znaków czasu. Na pewno doczekamy się niebawem nowej strony internetowej, a to inwestycja, która cieszy, ponieważ nasza aktualna strona to już przeżytek pod względem funkcjonalnym oraz wizualnym. Będzie nowocześniej, sprawniej i atrakcyjniej.

– Najbardziej w marinie brakowało nam dostępności paliwa do jachtu. Czy będzie stacja diesla w marinie, tak jak to obiecałeś w 2019 roku przed startem majówki „Fiku Miku Po Bałtyku”?

– Podpadasz Kolego [śmiech], a mówiąc poważnie, bądźmy precyzyjni – nie obiecałem stacji, a działania w tym zakresie. Zarówno ja, jak i moi poprzednicy podejmowali aktywności w tym obszarze – sytuacja nie jest taka prosta, na jaką wygląda. Dobra wola tu nie wystarczy. Duży, lokalny koncern dokonuje oceny sytuacji, prowadzi obliczenia. Wykluczono na razie stację pływającą, a szkoda(!), a budowa stacjonarnej, może się okazać zwyczajnie niemożliwa. Nie obiecuję tzw. gruszek na wierzbie, ale nie spoczywam na laurach. Podobnie jak Ty chciałbym, aby w naszej marinie była stacja paliw.

– Czy planujecie rozbudowę mariny i poprawienie warunków sanitarnych dla żeglarzy przebywających w marinie?

– Odpowiedziałem na to chwilę wcześniej w kontekście inwestycji. Mamy przyzwoitą bazę, dbamy o nią, ale jest to praca na „żywym materiale”, więc poprawiamy się stale. Stale wprowadzamy usprawnienia i szukamy elementów do poprawy, jeśli można coś zrobić i mamy na to środki, to działamy!

– Patrząc optymistycznie w przyszłość zadam Tobie trudne pytanie. Kiedy Twoim prywatnym zdaniem może nastąpić powrót jachtów na morze?

– To nie tyle trudne, co zaskakujące pytanie. Nie jestem wyrocznią i nie ustanawiam prawa. Znam kilka istotnych faktów. Żeglować rekreacyjnie można od poniedziałku 20 kwietnia b.r., ale wspominałem też o ograniczeniach, do których dochodzą inne restrykcje, dotyczące samej formy, ilości osób, zabezpieczeń etc. Myślę na tej podstawie, że z tygodnia na tydzień będzie można coraz więcej. Dlaczego? Ponieważ żeglarstwo należy do jednej z najbezpieczniejszych form aktywności, w kontekście epidemicznym. Miałem w ostatnich dniach okazję do ciekawych rozmów z władzami Europejskiej Federacji Żeglarskiej EUROSAF oraz przedstawicielami krajowych federacji żeglarskich np. z Węgier i Rumunii. Wiemy, że każdy kraj mierzy się z tym indywidualnie. Węgrzy choć nie mają morza, mają podobne obostrzenia jak u nas, również u nich rząd zezwolił na rekreacyjne żeglowanie od dnia 20 kwietnia. Rumunii natomiast są jeszcze na etapie większych ograniczeń w mobilności i nie ma mowy o żeglowaniu. Jeśli pytasz mnie o morze, w kontekście możliwości żeglowania poza obszarem naszych wód terytorialnych, to nie odważę się spekulować. Sądzę jednak, że nie nastąpi to zbyt prędko. Co zasługuje na uwagę kalendarze imprez międzynarodowych ulegają zmianom (wszyscy wiemy o przeniesieniu Igrzysk Olimpijskich w Tokio na 2021 rok), więc każdy kraj liczy się z tym, że przekraczanie granic, to raczej kwestia wielu tygodni, należy się uzbroić w cierpliwość.

– Jakie są przewidziane procedury związane z powrotem do dostępności mariny dla żeglarzy ?

– Nie jest to skomplikowana procedura – jesteśmy gotowi! Czekamy na prawo, które umożliwi nam prowadzenie działalności. Jachty są jeszcze w większości na brzegu, będziemy je wodować, jak tylko będzie to możliwe.

– Rozumiem, że mamy specyficzną sytuację, jak nieprzewidziany sztorm 1000-lecia. Czy związku z tym nie planujecie bardziej radośnie otworzyć sezon żeglarski?

– Otwarcie sezonu, to ważne dla nas wydarzenie, jest organizowane zazwyczaj w obecności m.in. Prezesa Polskiego Związku Żeglarskiego, więc ma charakter symboliczny i wymiar nie tylko lokalny, ale również charakter ogólnopolski. Kiedy, i jak otworzymy ten sezon jest wciąż pod znakiem zapytanie, ponieważ wciąż nie możemy prowadzić działalności, a ograniczenia w organizacji imprez i zbiorowisk mogą być zabronione jeszcze przez długi czas. Może postawimy banderę, decydując się na transmisją on-line… a może zrobimy to później i przy tym wszystkim „wielką fetę”? Wciąż ro rozważam. Czekam na rozwój sytuacji, ten rok będzie inny i każdy zdał już sobie z tego doskonale sprawę.

– Są sytuacje, na które nie mamy wpływu, tak jak chociażby obecna, zakodowana pod numerem 19. Każdy z nas ma swoje plany i marzenia do zrealizowania. Może Macieju zdradzisz nam ułamek swoich planów i marzeń?

– No właśnie, na pewne kwestie nie mamy wpływu i rzeczywiście trudno nam to uznać za pewnik. Moim planem, w kontekście działalności NCŻ AWFiS, jest nie tyle, co walczyć z obecnym sztormem, ile uznać dziś wyższość sił natury. To wymaga ode mnie pokory i jest kolejną życiową lekcją cierpliwości. Równolegle zbieram siły, pozostaję skoncentrowany, aby zadziałać z pełną mocną wtedy, kiedy będzie do tego sposobność.
Jakie mam marzenia? Głównie prywatne. Spełniam je i poszerzam katalog. W kontekście zamkniętych granic, jestem szczęśliwy, że zdecydowałem się na wjazd do Ameryki Południowej, w tym do Patagonii jesienią ubiegłego roku. Wydarzenia ostatnich tygodni budzą we mnie jednak postawę znacznie bardziej minimalistyczną. Ciężko jest planować długoterminowo, więc mówiąc kolokwialnie – nie nakręcam się za bardzo i cieszę się z małych rzeczy. Doświadczam przewartościowania i myślę, że to akurat dobrze.

– Macieju dziękuje za hot newsy z dalekiej Północy. Są to dla nas żeglarzy istotne informacje, a zarazem choć na chwile mogliśmy znów poczuć smak słonego wiatru i zapach morza.

– Mariuszu, dziękuję również. Nie przeceniałbym tak bardzo przekazanych informacji, ale jeśli jest choć trochę tak, jak mówisz, to niezwykle mi miło. Jeśli chcecie do nas zajrzeć, zanim skorzystacie z naszej mariny lub przyjedziecie na północ i nad morze, to zapraszam do linku poniżej:

https://task.gda.pl/uslugi/stream/kamera-gorki-zach

Pozdrowienia z Mariny Narodowego Centrum Żeglarstwa AWFiS w Gdańsku

Maciej Szafran  i Mariusz Noworól 

Fotografie do artykułu są z archiwum PZŻ, autorstwa Jacka Kwiatkowskiego

Kategorie
Blog

Wyprawa Wokół Wysp Brytyjskich 2018

Przed nami wyprawa Wokół Wysp Brytyjskich 2018.

Dopiszemy kolejne porty do projektu „100 portów w 360 dni z okazji 100 rocznicy odzyskania przez Polskę niepodległości”. Pierwsze pięć portów już za nami, zdobyte podczas majówki „ Fiku Miku Po Bałtyku”.

Dwa lata temu przemierzaliśmy wody wokół Wielkiej Brytanii jachtem S/Y Bystrze, zachwycił nas ten rejon, morze, krajobrazy, ludzie, nastrój…. Pamiętając o poprzedniej wyprawie, która przetarła brytyjskie szlaki, obecny program rozszerzyliśmy o nowe miejsca, którym chcemy poświęcić więcej czasu. Wiele się zmieniło, a zdobyte doświadczenie pozwała nam jeszcze lepiej się przygotować.

Będziemy podróżować jachtem S/Y Jazon który został wyczarterowany na trzy miesiące i doposażony przez Fundację 4 Kontynenty. Mamy nowy Almanach z Marine Guide oraz najnowsze mapy elektroniczne. Lista pomocy nawigacyjnych i narzędzi jest bardzo długa. Oczywiście nie brakuje też map papierowych, 100 map obrazuje wszystkie akweny, na których będziemy żeglować. Wyprawę podzieliliśmy na osiem etapów. Z Gdańska będziemy płynąć przez Danię, Szwecję, Norwegię, Szkocję, Irlandię Północną, Irlandię, Wielką Brytanię, Francję, Belgię , Holandię, Niemcy i pod koniec września wrócimy do Gdańska. Przed nami pływy, prądy morskie, Kanał Angielski, Kanał Kiloński i wiele ciekawych nawigacyjnie terenów.

Terminy dobraliśmy tak, aby można było skorzystać z tanich lotów, których nie brakuje w miesiącach wakacyjnych. Porty są łatwo dostępne, marina w Londynie już zarezerwowana. Jacht posiada AIS więc cały czas możecie nas widzieć i śledzić naszą trasę pod adresem https://www.marinetraffic.com

Rozpoczynamy 6 czerwca w Gdańsku zakończenie planujemy 29 września Gdańsku ( jeśli Neptun pozwoli )

Zapraszamy na etapy:

  • 6 czerwca -20 czerwca Gdańsk-Goteborg

  • 20 czerwca – 2 lipca Goteborg – Bergen

  • 2 lipca – 17 lipca Bergen Inverness

  • 17 lipca – 1 sierpnia Inverness – Belfast

  • 1 sierpnia – 20 sierpnia Belfast – Dublin

  • 20 sierpnia – 5 września Dublin – Londyn

  • 5 września – 21 września Londyn – Świnoujście

  • 21 września – 29 września Świnoujście-Gdańsk

Relację i zdjęcia z każdego etapu znajdziecie na naszym blogu. Podzielimy się z Wami naszymi wrażeniami, więc warto tu zaglądać.

Podczas wyprawy trwa akcja zbiórki na remont jachtu Fundacji 4 Kontynenty, na którym planujemy organizować darmowe rejsy w ramach realizacji celów statutowych Fundacji. Dołączcie do nas! 

Ahoj przygodo

Kategorie
Blog

Raz na wodzie czasem pod wodą

Wielka majówka 2018

W tym roku wybraliśmy się do Albańskiej Sarandy.  Limbowa – Saranda 2018 PRODŻEKT 

Limbowa – Saranda 2018 PRODŻEKT II

Czas na Albaniie  wersja NO Profit autorski pomysł Krzysztofa 

Wyjazd z Gdyni busem 8 osobowym, w czwartek 26 kwietnia, po pracy ok 15, przejazd A1 do Torunia, potem na południe do Bielska -Białej i Żywca, nocleg ok. 23, rano w piątek o 8 już w trasę , granica ze Słowacją w Korbielowie, potem wjazd na godzinę do Budapesztu, widok miasta z nad Dunaju ze wzgórza Cytadeli, węgierską autostradą pojechaliśmy do Serbii, wjazd na godzinę do, tętniącego nocnym życiem Belgradu, potem przejazd do Macedonii, nad ranem godzinne zwiedzanie niesamowitego Skopje, przejazd do Grecji gdzie super nowoczesną autostradą, omijająca stanowiska archeologiczne i mateczniki brunatnych niedźwiedzi, pędziliśmy do granicy z Albanią, tutaj dobre drogi się skończyły, a ostatni kawałek do Sarandy jest.. b ciekawy serpentynami przez góry, po drodze wjechaliśmy do parku Blue Eye , krystalicznego źródła bijącego z ziemi, ok południa w sobotę, w Sarandzie, Zwiedzanie rzymskiej osady w Butrinti, jeden dzień nad zatoką Monastyrii, jeden w oddalonym o 55km Porto Palermo, dzień w centrum miasta, nurkowanie na wraku, zwiedzanie starej części Sarandy, wyjazd do Grecji do Igoumenitsa , w Gijokaster nurkowanie w jaskini zwiedzanie starego miasta i zamku, zabraliśmy własną sprężarkę , ilość znurkowań zależała tylko od determinacji ekipy, nie mniej niż dwa dziennie, w piątek 4 maja pojechakiśmy do Dubrownika, najpierw przez prawie całą, Albanię do Czarnogóry zobaczyć, Budvę i Zatoke Kotorska, przez którą przepłyniemy promem, następnie do Chorwacji do upiornej zatoki Umarłych Hoteli zaraz potem do Dubrownika wjedziemy na górę do stacji kolejki skąd doskonale widać miasto, i do samego Starego Miasta śpimy 5km od miasta, rano w sobotę ruszamy do domu most za Dubrownikiem, potem Bośnia i Hercegowina Neum , i znowu Chorwacja, ok 100km od Dubrownika wjeżdżamy na nową autostradę i prujemy do Zagrzebia, potem krótko Słowenia, Maribor i jesteśmy w Austrii, godzina do Wiednia, następnie Czechy Brno, Ostrawa i jesteśmy w Polsce, ok 7 h i Gdynia , Wyjątkowo ciekawa wyprawa 12 krajów. To wspaniała, autorska, wyprawa, odwiedzimy miejsca do których nie zaglądają standardowe wycieczki. W maju woda i powietrze ma ponad 22 st C. Jest mało turystów. Są odludne plaże tylko dla nas, ciekawe, zróżnicowane, nurkowania w krystalicznej wodzie , laguny, wraki, jaskinie.

Piotr Bartosiak

Kategorie
Blog

Quintana Roo, czyli region, gdzie krąg się zamyka.

Tulum. Niewielkie miasto, malowniczo położone na wybrzeżu Morza Karaibskiego. Aż pęka w szwach od nadmiaru turystów. Wszystkie rozsądne hostele już dawno zarezerwowane. Przez fakt, że na pobyt w tym raju jest taki popyt, oraz przez rozpoczęty od 01 marca słynny amerykański „spring break” ceny wywindowano nawet 2-3 krotnie. Jako rodowici krakowianie, z wężem rozmiarów anakondy w kieszeni , czujemy rozczarowanie i wielką złość. Ale nic to – trzeba zbadać te osławione atrakcje i na własnej skórze poznać, za co tyle trzeba tu płacić.

Do Tulum przybyliśmy z rana – po całonocnej podróży z Palenque. Okazuje się, że miejsca warte zobaczenia są tu od siebie na tyle oddalone, że warto pożyczyć rowery, co też robimy. Plaża oddalona jest od centrum około 5 km. Okazuje się, że miasto swoją budową przypomina znane nam już Cancun. Centrum cechują gorsze noclegi, tańsze restauracje. Natomiast mekka bogatej turystyki znajduje się na samym wybrzeżu, w hotel zone.

Naszym zdobytym środkiem transportu lądujemy na plaży. Po drodze mijamy pewne magiczne miejsce, którego Rafał tak długo poszukiwał w czeluściach internetu. Mianowicie pewien autor piszący książki podróżnicze, pewnego pochmurnego dnia w szarej Polsce, dzięki lekturze przeniósł mój skołatany wtedy umysł do miejsca z marzeń – prawdziwego raju. W swojej literaturze zostawił wskazówki, jak można by tam dotrzeć. Do Ziemi Obiecanej, gdzie zgodnie z bogatym opisem dociera niewielka grupa zatwardziałych podróżników. Gdzie prąd jest jedynie 2 godziny na dobę z agregatu, a spartańskie, zbite z byle czego cabane stanowią dla strudzonych wędrowców schronienie. Gdzie Morze Karaibskie rozbija swe fale o dziewicze plaże skalno – piaszczyste, a do najbliższego miasteczka jest ponad godzina drogi na bezdrożach na jedynym w okolicy dostępnym, zardzewiałym rowerze. Miejsce to miało być oddalone od konkretnej cywilizacji o ponad 60 km. I Rafał znalazł to miejsce. Gdzie autor wypoczywał przez 3 miesiące, odcięty od świata, rozkoszując się dzikim krajobrazem zaledwie 5 do 7 lat temu. Niestety, życie to nie bajka, a opis w stosunku do rzeczywistości stanowił pokaz ogromnego kunsztu w dziedzinie science- fiction. Nasze zaczarowane domki położone są mianowicie przy głównej drodze. W rzeczywistości są 5 gwiazdkowymi hotelami z widokiem na takie same hotele w pobliżu. Koszt noclegu to ponad 300 USD za dobę, a samo miejsce oddalone jest od Tulum mniej niż 5 km. Dziękujemy panu K.G.Ć za ciekawą powieść sci- fi z lodówką w tytule.

Tymczasem, zabawiając Was, Drodzy Czytelnicy, tą drobną złośliwą anegdotką, przenieśliśmy się już do słynnych ruin majów, tak ciekawych głównie ze względu na ich malownicze położenie na samym wybrzeżu. Same ruiny być może nie należą do najciekawszych, jednak bliskość morza, obecność tysięcy ogromnych iguan wylegujących się w słońcu robi swoje. Dodatkowo na wejściu do parku znajdują się wolno- biegające ostronosy meksykańskie, które całkowicie skradły mi serce swoją ciekawską i odważną naturą. Ruiny Tulum to zdecydowanie miejsce godne Waszej uwagi.

Drugi dzień to czas pożegnań z cenotami. Odwiedzamy ostatnie dwa z nich – Cristal i Escondido. Od Szwedów nurkujących z pełnym ekwipunkiem dowiadujemy się, że to właśnie w tych okolicach znajduje się obecnie druga największa na świecie sieć połączonych ze sobą podziemnych jaskiń zalanych wodą. Ma ona długość ponad 240 km. Nasze dwa odwiedzane cenoty z tą siecią są właśnie połączone. Ostatnio, nawet w naszej rodzinnej „ziemniak tv” mówiono o odkryciu nowej sieci wodnych korytarzy, jeszcze dłuższej niż wszystkie dotychczasowe. I co więcej- nie zostały one jeszcze poznane, więc nurkowie całego świata – macie pole do popisu.

Wybieramy się również do ośrodka Akumal, w którym mamy możliwość popływać z żerującymi tam żółwiami. Sporej wielkości zwierzaki są tam wiecznie niepokojone przez ludzi naszego pokroju. Wygląda to nawet z perspektywy czasu dosyć komicznie, gdy tłum ludzi „zawieszonych” w głębokiej wodzie niczym spławiki, spogląda w dół, na zajadające się w najlepsze morską trawą żółwie morskie. I z napięciem oczekiwany jest moment, kiedy gadowi skończy się powietrze i na chwilę wynurzy się na powierzchnie, aby go zaczerpnąć. Oczywiście znaczna część ludzkich spławików jeszcze bardziej przypomina osprzęt wędkarski, gdyż z braku umiejętności pływania poubierana jest w odblaskowe kamizelki ratunkowe, które utrzymują ich ciała i umysły w błogim stanie poczucia bezpieczeństwa.

Tulum jest dla nas trochę zbyt tłoczne – zamierzamy zobaczyć coś, co lubimy najbardziej, czyli miejsca trudnodostępne. A do takich z pewnością należy Punta Allen i Półwysep Faro. Jest tam tylko jedna rozsądna i znana droga dotarcia. Można mianowicie zabrać się na całodzienną wycieczkę Jeepami, które po jedynej, bardzo zdezelowanej drodze o długości 50 km w środku dżungli, zabiorą klientów na przejażdżkę do miasteczka. Cena przyjemności – 120 USD za osobę. Jednak my do grona osób rozsądnych nie zawsze się zaliczamy. Maksymalnie odciążamy plecaki, część rzeczy zostawiając w hostelu w Tulum, do odbioru po powrocie. Na „lekko” kierujemy się do ostatniego przystanku zbiorowej komunikacji, która wyrzuca nas na wybrzeżu za strefą hotelową. Tuż przy wejściu do rezerwatu Sian Ka’an. Bo właśnie w sercu tego rezerwatu- po przebyciu 50 km nieznośnej drogi leży nasz cel – Punta Allen. Mamy 5 dni, 10 l zapasu wody i namiot. W najgorszym przypadku damy radę obrócić pieszo, śpiąc po drodze na plaży. Jednak, jakby się nad tym lepiej zastanowić – przecież na końcu jest miasteczko, które powinno mieć zaopatrzenie nie tylko drogą morską, skoro nie ma w nim porządnego portu do wyładunku większych towarów. I rzeczywiście – nasz rządny przygód, myśliwski nos wyczuwający okazję i tym razem się nie myli. Bardzo rzadko, ale jednak – oprócz mknących jeepów, wyładowanych miłośnikami hamburgerów z kraju Pana Donalda, przejeżdżają tędy zdezelowane pickupy, które zaprzeczając wszelkim prawom fizyki i logiki – trzymają się kupy i brną do przodu.

Na pace pierwszego z nich przebywamy około 10 km, dalej już nam razem nie po drodze, ponieważ pojazd wraz z właścicielem zjeżdża na prywatną posesję w samym sercu niczego. Zadowoleni, że oszczędzono nam ładny kawał drogi, przechodzimy pieszo kolejnych parę kilometrów. I już znowu na nasz uniesiony w górę kciuk zatrzymuje się kolejny rodem z piekła rozklekotany petro – potwór. Z wesołym starszym panem za sterami, który za 2- godzinną rozmowę o polityce, sytuacji branży naftowej na świecie, rybołówstwie i ciekawostkach o zamorskiej krainie zwanej Polonia, dokańcza dzieło i dowozi nas do samego Punta Allen. Ponieważ, wraz z rodziną mieszka tam, prowadzi restaurację, a dziś wraca właśnie z dostawą jedzenia. Nasze plecaki lądują w basenie utworzonym przez pakę pickupa, wraz z toną papryki, cebuli i innych produktów, które należy przywieźć do restauracji. I tak, przemierzając zdezelowaną, jedyną drogę na Półwyspie Faro, docieramy do Punta Allen.

Osada ma 3 równoległe do siebie ulice (o długości maksymalnej 500m), przy których stoją pokrzywione, ale mimo wszystko murowane domki. 3 sklepy zaopatrzone prawie w nic, kilka restauracji nastawionych na klientelę z jeepów (bo czynnych jedynie w godzinach ich przybycia) i lokalny wyszynk, należący właśnie do rodziny naszego kierowcy.

Nocleg znajdujemy na jedynym polu namiotowym. Okazuje się, że zdarza się, że turyści przybywają tu w wypożyczonych w Tulum samochodach. Domyślamy się, że przeprawa taką drogą dla nieprawionego kierowcy z przeciętnym samochodem często może zakończyć się niepowodzeniem równającym się utknięciu w środku niczego.

Sprawiliśmy się przednio- dotarliśmy tutaj w niecały 1 dzień, więc mamy 4 dni na siedzenie w samym centrum jednego z Końców Świata i wnikanie w zawiłości lokalnej społeczności. Jednego dnia wyruszamy wraz z pozostałymi turystami na wycieczkę łódką. Rezerwat Sian Ka’an pełny jest rajskich zwierząt morskich – delfinów, manatów, żółwi oraz zamieszkujących pobliską rafę koralową, tysiącach gatunków wielobarwnych ryb. Na lądzie znaleźć możecie nawet luzem biegające jaguary oraz moje ulubione ostronosy meksykańskie, jednak mimo wielu prób oddalenia się od ludzi, nie było dane nam je spotkać. Jedyną oznaką ich bytowania są znaki drogowe („uwaga jaguary”, „uwaga ostronosy”, „uwaga iguany”), które podobnie jak na Spitzbergenie („uwaga niedźwiedzie polarne”), informują nas nie tylko o niebezpieczeństwie, ale również pokazują, że świat zwierząt jest tu niezwykle urodzajny.

Kluczowym punktem wycieczki jest możliwość nurkowania na rafie koralowej z podstawowym sprzętem ABC. Przeżycie zupełnie niecodzienne, kanał National Geografic może się schować. Polecamy wszystkim Wam, którzy bez względu na sposób transportu, dotrzecie do Punta Allen.

Ostatniego dnia naszego tu pobytu wybieramy się jeszcze do latarni morskiej Faro, położonej na samym czubku cypla. Wiemy już, że tutaj właśnie kończy się nasz pobyt w Meksyku. To miejsce bowiem obraliśmy jako finalny cel naszej eskapady.

A powrót- po tylu przejściach jest już zupełną błachostką. Z Punta Allen lokalną łódką na stały ląd Meksyku, stamtąd do Tulum odebrać rzeczy i na jednej nodze do Cancun, żeby zdążyć na samolot. Żeby nie było za łatwo – czeka nas dwudniowy przystanek w kubańskiej stolicy – Havanie. Jak tam było, i co się działo to temat zupełnie inny, którego opisu nie znajdziecie w blogu „ALE MEXYK”, bo w końcu to inne państwo. I dalej, jak po sznurku – Havana – Toronto – Londyn – Warszawa – Kraków. Czyż to nie zdumiewająco proste wrócić tak do domu po 6 tygodniach tułaczki?

I jak to jest w efekcie z tym Meksykiem? To państwo jest tak pełne sprzecznych o nim informacji, że boli głowa. Mawia się, że jest szalenie niebezpieczne, ale czy rzeczywiście? Nie licząc przygody z bronią naszego poznanego w Cancun kolegi, nie czuliśmy tutaj specjalnego zagrożenia. Dreszczyk emocji, gdy na końcu ciemnej uliczki widzi się groźnie wyglądających Latynosów rodem z hiphopowych teledysków „o trudnym życiu na dzielnicy”, zacierany jest przez niezwykle rodzinnych ludzi, oferujących Wam pomoc, uwagę i uśmiech. Zwykłych, często niezamożnych ludzi, którzy za wykazanie nimi zainteresowania i zachwytu nad ich własnym światem i codziennością, wykazują dumę i zadowolenie, że komuś podoba się ich codzienność.

Jednak, czy jak pisał WC jest to kraj pełen wolności? Z tym zgodzić się chyba do końca nie możemy. Co to za wolność, gdy dzieci pracują od wczesnych lat młodości, żeby jakkolwiek polepszyć byt rodzinie? Osoby bardzo zaawansowane w wieku, praktycznie niedołężne, wystawiane bywają na ulice miast wraz z kramami, aby resztkami sił sprzedawać towary. Widzieliśmy zasuszone staruszki, śpiące przez całe noce przy tych kramach, nie mając dachu nad głową nawet podczas deszczu. Nikt nie fatygował się, żeby „zwieźć” je na noc do domu, skoro dzięki temu kramu nie trzeba było codziennie zbierać.

Ogromnym problemem Meksyku są walające się dosłownie wszędzie śmieci. Nawet w parku narodowym, w sercu dżungli lub na dzikim wybrzeżu, nie ma powierzchni wolnej od odpadków.

Jednak mimo tych widocznych gołym okiem wad, Meksyk to dla mnie najpiękniejszy kraj świata. Moja własna Ziemia Obiecana. Jest w nim wszystko, co potrzebne człowiekowi. Najlepsze jedzenie świata, palmy i kokosy, zwierzęta, które zwykle ogląda się tylko w telewizji. Kraina jednej z najciekawszych cywilizacji świata. Dżungla, pustynie z kaktusami, wodospady i cenoty. I co najważniejsze – dwa oceany z tak rozległą linią brzegową, że pewnie każdy z Was znajdzie tu swoją własną Chacahua.

Meksyk zamyka już przed nami swoje bajecznie kolorowe drzwi. Jednak jestem pewna, że nadejdzie taki dzień, kiedy będę chciała ponownie tu powrócić, i kto wie – być może wcale więcej stąd nie wyjeżdżać. Bo Meksyk zaraża sobą, jak żeglarstwo – musisz, musisz, musisz pływać, bo nie wytrzymasz i w miejscu nie usiedzisz. 

Kategorie
Blog

Chiapas

Naszą najdłuższą, ponad 15 godzinną podróż rozpoczynamy z Puerto Escondido w stanie Oaxaca. Dużo nasłuchaliśmy się wcześniej o tym, że stan Chiapas to niebezpiecznie miejsce. Na bramkach do autokaru wykrywacze metalu. Przed wejściem sprawdzają bagaże podręczne, a gdy wszyscy pasażerowie zajmują swe miejsca, są nagrywani kamerą tuż przed odjazdem. Duże środki ostrożności dają do myślenia. Jednak mimo to na drodze permanentnie nic się nie dzieje i szczęśliwie docieramy do San Cristobal de las Casas. 
Miasteczko jest zdecydowanie godne uwagi. Oprócz tradycyjnych jak w każdej średniej wielkości zabytkowej metropolii budynków, mamy tu do dyspozycji ogromny market z lokalnymi specjałami oraz plac pełen rękodzieła z całego Meksyku. Ludzie, pisząc o San Cristobal nie mogą się go nachwalić. Piszą przykładowo, że przyjechali tu na 3 dni, a zostali na 3 tygodnie. Albo że mieli zostać na 3 tygodnie, a zostali ma całe życie. Pędze z tłumaczeniem, skąd ten ewenement. San Cristobal po prostu żyję przez całą dobę. Pełno tu barów, restauracji, pizzerii, knajpek i wszelkiego innego wyszynku otwartego praktycznie non stop. Dlatego być może nie do końca podzielamy zdanie turystów, ponieważ na codzień mieszkamy w Krakowie, gdzie jest to norma. 
W San Cristobal spędzamy 3 dni. Miasteczko jest bazą wypadową do ogromnej ilości wycieczek. Pierwsza z nich zabiera nas do dwóch niewielkich wiosek w okolicy. W pierwszej- Zinacantan, chcą pokazać nam codzienne życie pozostałych przy życiu komun indiańskich, które na codzień zajmują się głównie tkaniem. Ich religia nadal nosi ślady tej wcześniejszej, sprzed krystianizacji. Tutejsi szamani potrafią uleczyć chorobę po rozpoznaniu jej źródła. A rozróżniają trzy rodzaje przypadłości: chorobę ciała, ducha lub alter – ego. Alter- ego to zwierzęcy prywatny duch, odpowiednik każdego człowieka, który żyje na niedalekiej świętej górze. Tak to zgodnie z naturą żyją ludzie z dawnych plemion w wiosce Zinacantan. 
Ale prawdziwy „kosmos” widzimy w kolejnym mieście- Chamula. Znajduje się tu chyba jeden z najsłynniejszych kościołów w Meksyku (oprócz oczywiście Guadelupe). Kościół Jana Baptysty poraża wręcz zderzeniem dwóch religii. 
Wchodzimy do strzelistego budynku, gdzie podłoga w całości pokryta jest igliwiem sosny. Podobno jednym z wierzeń jest, że będąc w kościele, stopy modlących nie powinny dotykać ziemi, żeby mieć lepszy kontakt z duchami, świętymi i Bogiem. Pod ścianami, wzdłuż obydwu ścian, aż do ołtarza ciągną się prawie naturalnej wielkości figury świętych. Ogromne i całkowicie przerażające. Dlaczego? A dlatego, że wszyscy święci są przedstawieni w taki sposób, w jaki przywieźli ich setki lat temu Hiszpanie. Są inni – bladzi, smutni, europejscy, ze złymi twarzami. Zamknięci w skalnych gablotach, niczym w trumnach. Żeby było choć trochę mniej obcy, przed złożeniem ich do trumiennych gablot, mieszkańcy obwiesili te postacie lusterkami, koralikami, wstążkami, aby choć trochę bardziej tu pasowali. Ale niestety- zabieg nie do końca się udał i jak dla mnie jeszcze bardziej mają mroczny nastrój. 
W kościele Jana Baptysty pali się tysiące świec. Grupa przybyłych modlących wybiera świętego, u którego będą prosić o wstawiennictwo. Pod wybraną figurą rozpala swój szpaler świec. Przynoszą Poch, Coca Cole i żywego koguta. Poch to specjalny trunek z kukurydzy, który służy do spełniania ofiar. Długo klęczą i modlą się całą rodziną. Piją Poch i Cole. Co do następnego elementu, nie jesteśmy z nim za bardzo zaznajomieni, ponieważ przyglądając się jedynie z kąta nie wszystko można zrozumieć. Pan domu łapie koguta za nogi i szepcząc modlitwy kreśli znaki na ciele swego najstarszego syna. Ceremonia poświęcona jest właśnie temu potomkowi. Odzywa się cichy dźwięk piszczałki mający przyzwać duchy. Sam kogut pozostaje w miarę spokojny, nawet gdy szybkim, prawie miłosiernym ruchem zostaje mu skręcony kark. Jego wyjątkowo długie pośmiertne drgawki wtórowały dopijaniu ostatnich porcji Pochu oraz znakom ponownie kreślonych martwym już kogucim ciałem. Jesteśmy tylko biernymi obserwatorami, nie nam oceniać tego typu obrzędy. Wiedzcie jednak, że w kościele Jana Baptysty panuje bezwzględny i bardzo przestrzegany zakaz fotografowania. Same koguty składane są w różnych intencjach- w celu wypędzenia zła, uleczenia, błogosławieństwa. Ich pośmiertne drgawki na wyłożonej zielenią posadzce ma długo zapadną mam w pamięci. 
Na ostatni dzień w San Cristobal wybieramy wycieczkę do Kanionu Sumidero, tak bardzo polecaną przez wszystkich obytych w temacie. Atrakcja bardzo turystyczna – w przydziałowych kapokach mkniemy 200 konną motorówką po kanionie. Co jakiś czas nasz przewodnik dobija do brzegu z okrzykiem „krokodilo!” i 30 par oczu zwraca się we wskazanym kierunku, aby ujrzeć to cudo. I rzeczywiście- krokodyli jest tu niemało. Na posterunku są nawet dwie zaobrączkowane małpki. Na ogromnej wręcz górze śmieci, z której czubka chciwie wyciągają małe łapki, licząc na ciastka, którymi radośnie karmią je turyści. To zaczyna być lekko makabryczne. Kanion jest piękny ze swoją ciekawą dla nas fauną i florą oraz formacjami skalnymi o wysokości ponad 200 m tuż nad nami. Jednak tony śmieci – wyrzuconych na brzeg, pływających i pewnie zatopionych, po raz kolejny utwierdza nas w przekonaniu, że Meksyk jest zanieczyszczony i nikt nie spieszy, żeby coś z tym zrobić. 
Kolejnym przystankiem w Chiapas jest miasto Palenque. Położone w samym sercu dżungli, jest całkowicie podzielone na strefę lokalną i turystyczną. Jest jednak pewna różnica- tutaj nie chcą nas zupełnie poza przynależną nam częścią. Ochroniarze lokalnych barów wręcz zgadzają nam drogę, nie dając złudzeń. Tutaj nikt nie jest dumny z turysty, który odważył się wyjść ze swojego sanktuarium. Niestety- Palenque odmówiła nam swej gościnności, dlatego decydujemy się na najważniejszą atrakcję – wycieczkę po ruinach i cudach wodnych. I jest to chyba najlepsza tego typu atrakcja, jaka spotkała nas w całym kraju. Najpierw odwiedzamy słynne Ruiny Palenque, położone w samym sercu dżungli. Mają same zalety- są dobrze zachowane, mają cudowną lokalizację i niewiele ludzi zwiedzających. W porównaniu z niezbyt lubianą przez nas Chitzen Itza, nie ma tu nachalnych wręcz sprzedawców wszystkiego. Następne dwa punkty wycieczki to prawdziwy wodny raj. Nasze zdjęcia marnie oddają ich urok. Ta część Meksyku słynie z kaskadowych wodospadów, które w połączeniu z roślinnością daje ten niezwykły efekt. Agua Azul i jego mniejszy krewny będą rajem dla wszystkich Was, którzy lubią pomoczyć się w przejrzystej, rwącej wodzie. Podziwiając oczywiście zapierające dech w piersiach widoki. 
Etap w stanie Chiapas był dosyć krótki, ale z pewnością bardzo intensywny. Niestety- coraz mocniej następujący nam na pięty czas nie pozwala zatrzymać się tu na dłużej. Pora wyruszyć do ostatniego etapu- stanu Quintana Roo, miasta Tulum oraz aby podjąć wyzwanie dotarcia do cypla Końca Świata- Punta Allen. 

Drobne Ciekawostki Cieszą:
– Ogromnie pozytywnym zaskoczeniem było odwiedzenie kościoła, położonego na wzgórzu nad San Cristobal. I bynajmniej nie chodzi tu o sam widok miasto, który zapewnia nie lada atrakcję. Najlepszą rzeczą z nim związaną było wykonanie „Ave Maria” w stylu meksykańskim, prawie przez el mariachi, w tym właśnie kościele. Warto przebyć tyle drogi, żeby to usłyszeć. 

Dobre Rady Wujka Rafała:
– Nawet będąc na Końcu Świata musicie pamiętać, że coraz więcej Polaków podróżuje i emigruje. Na jednej z wycieczek pewna Niemka, słysząc nasze rozmowy, przyłączyła się do konwersacji. Jej znajomość naszego języka mogłaby zawstydzić niejedną osobę. Warto więc uważać na dwie komentarze, mając na uwadze, że nawet Niemiec może przemówić ludzkim głosem.

Kategorie
Blog

Oaxaca – stan w Meksyku i stan ducha.

Do miasta Oaxaca przejeżdżamy z samego rana. Jest dużo przed wschodem słońca. Ponieważ nasz hostel otwarty będzie dopiero od 7, ponad 2 godziny spędzamy na dworcu, aby na wszelki wypadek się nie narażać. 
Miasto, przez dni naszego tam pobytu pokazuje nam swoje dwa zupełnie różne oblicza. Pierwsze z nich rozpoczyna się od wschodu słońca. Na ulicę wychodzą normalni ludzie pracy. Tutaj większość obywateli spożywa swoje śniadanie na mieście, dlatego aż roi się od kramów ze śniadaniowym wyszynkiem. Każdy podążający niespiesznie (w końcu to Meksyk) do pracy przystaje na chwilę przy swoim ulubionym sprzedawcy śniadaniowym. Powoli, ponieważ turyści na ulicę dopiero po 10. O tej godzinie zacznie się wielka walka o klienta, polegająca na zapraszaniu do sklepu i zachwalaniu swojego towaru. Taki stan rzeczy trwać będzie do popołudnia, kiedy Oaxaca zacznie przezbrajać się w swoje oblicze nocne. Miejsce porannych sprzedawców kanapek z kaszą zajmą sprzedawcy kukurydzy i esquites (zupy z ziarna kukurydzy). Na ulice wyjdą artyści i amatorzy łatwego zarobku. Będą wśród nich kuglarze, kabareciarze oraz różni uliczni grajkowie. Wśród nich dumni Mariachi, z których słynie cały kraj. Niestety, gdy chodzi i tych ostatnich- jeżeli słono nie zapłacisz, nie usłyszysz od nich nawet jednej nuty. Są chyba zbyt dumni, żeby grać za darmo, nawet jeżeli tym samym zrobiliby sobie reklamę. 
Odkrywamy kolejną tajemnice Meksyku- bez względu na region, środa jest zawsze dniem fiesty. Taki mały weekendzik. U nas mówi się „środa minie, tydzień zginie” a u nich po prostu się imprezuje. W mieście Oaxaca przykładowo, ponad połowa placu centralnego zamienia się w parkiet do tańczenia. Z ogromnych głośników rozbrzmiewa mambo, wiec wszyscy poruszają się w rytm muzyki. Zdecydowany prym wiodą emeryci, którzy elegancko ubrani tańczą dostojnie wraz ze swoimi pięknie wyszykowanymi partnerkami.
W końcu zostawiamy rzeczy w hostelu i idziemy zawiedzić miasto. A jest co zwiedzać i oglądać. Żeby zdobyć kalorie, zasiadamy przy obleganym kramie z ulicznym jedzeniem. Zajmujemy nasze ulubione miejsce na krawężniku i spożywamy tutejszą specjalność- tamale, czyli bułkę z kaszą, sosem i kurczakiem. Jedna porcja wystarcza spokojnie na naszą dwójkę. 
Ciekawa rzecz odnosi się do samych krawężników w Meksyku. Każdy jest inny, są chyba odlewane na miejscu. Dodatkowo potrafią mieć od 10 cm do 1 m wysokości. Jak się akurat ułoży. A siedzi się na nich przednio- im wyższy krawężnik, tym wygodniej. 
Miasto tradycyjnie podzielone jest na cześć turystyczną i lokalną. Staramy się ogarnąć jedną i drugą. W części turystycznej mamy do dyspozycji plac główny wraz z droższymi wyszynkami. Oraz chyba jeden z najbardziej złoconych kościołów w całym Meksyku. Na samym placu i licznych odchodzących od niego uliczkach znajdują się kramy pełne rękodzieła. Odnoszę wrażenie, że są to w większości rzeczy oryginalne, gdyż import chińszczyzny byłby nieopłacalny. 
W lokalnej części miasta znajdujemy ogromny market- tradycyjnie ze wszystkim. Wieczorem zjemy tutaj bardzo ciekawy posiłek pt. „za wszystko płać osobno”. Ale po kolei, dojdziemy i do tego. 
Oaxaca to stan słynący z Alebriche. Spieszę z wyjaśnieniem, co to takiego. To lokalne rękodzieło w postaci bajeczne kolorowych, skomplikokowanych figurek, przedstawiających zwierzęta i podobne im stworzenia. Alebriche z Oaxaca jest słynne na cały świat. Tak się składa, że dwie wioski, w których są one wytwarzane znajdują się w niewielkiej odległości od naszej lokalizacji. Wsiadamy w busa pełnego roześmianych lokalsów i jedziemy do jednej z nich- San Martin. Zostajemy wysadzeni na samym środku rozgrzanej drogi. I idziemy. Skwar leje się z nieba, pył wznosi się w powietrzu, małe iguany wyskakujące nam spod nóg chowają się w kaktusowych zaroślach. Docieramy do miasteczka rodem jak z westernów. W samym sercu karcel, czyli więzienie, zaraz obok coś na miarę lokalu gastronomicznego. I tyle. Wszystkie pozostałe usługi to warsztaty Alebriche. Figurek jest całe miliony, każdy wytwórca ma swój własny styl. Kunszt polega na tym, żeby wyrzeźbić figurkę ze specjalnego drewna, a cały warsztat przechodzi z pokolenia na pokolenie wraz z odziedziczonymi zdolnościami. Rozglądamy się po miasteczku i pora nam wracać. Wsiadamy do naszego ulubionego transportu, czyli trajki, który w tym przypadku nie wygląda jak hybryda złożona z różnych wehikułów. Jest to znacznie lepszy sposób, niż brnięcie w upale pieszo. 
Pod wieczór zjadamy się wspomnianym wcześniej obiadem, w samym centrum marketu. Sam zakup posiłku jest to sztuką. Podczas gdy obsługa wybiera dla Was stolik, chodzisz pomiędzy straganami z surowym mięsem. Jeżeli któraś buda lub towar się Wam spodoba- zamawiacie i wracacie na miejsce. Podchodzą kolejno: panie z warzywami (wybierasz, które chcesz); tortillą i napojami. W magiczny sposób wszystkie wybrane elementy składowe posiłku lądują na Waszym stole, wraz z kawałkiem grillowanego mięsa, przyniesionym przez 8 letniego kelnera. Później każdy ze sprzedawców upomina się o swoją dolę należną za posiłek. 
Drugiego dnia w Oaxaca wyjeżdżamy na całodzienną wycieczkę w celu poznania okolicznych atrakcji. Jego pierwsze oglądamy największe drzewo w Meksyku- Arbol de Tule. Obwód pnia to 45m a wysokość to 42m. Wiek drzewa szacowany jest nawet na 2000 lat. Gigantyczna roślina musi być ciągle nawadniana, ponieważ samodzielnie nie mogłaby egzystować. Drugim punktem jest tkalnia, w której w tradycyjny sposób wyrabiane są dywany, chodniki i inne produkty tekstylne. Dzięki prezentacji poznajemy metody powstawania samej włóczki ze skręconej oczyszczonej wełny oraz sposoby ich barwienia przy użyciu naturalnych składników. Wszystko tutaj, wliczając oczywiście sam proces tkania odbywa się bez użycia żadnej automatyki. Zwiedzamy również fabrykę Mezcalu, który chętnie pity jest w całym kraju. Tutaj z kolei możemy prześledzić cały proces produkcyjny. Od wypalania agaw zakopanych w dole z kamieniami, przez rozgniatanie ich na ogromnym kamiennym żarnie, aż po fermentację i destylację. Wszystko działa tu „na oko”, bo przewodnik zapytany o sposób utrzymania stałej temperatury destylacji, odpowiada „jak leci, to znaczy ze jest ok”. Dodatkowo- dla Waszej informacji- tequila jest rodzajem mezcalu, tylko wytwarzanym w stanie Tequila. Dokładnie taka sama sprawa, jak z Champagne. Dość marnym punktem są ruiny okolicznej świątyni i mauzoleum, które po zdobytych przez nas wcześniejszych doświadczeniach są po prostu mało atrakcyjne. I ostatni- ale chyba najpiękniejszy punkt- Hierve el Agua, czyli naturalne twory skalne, które swą fantastyczną formę zawdzięczają ciągłemu przepływowi wody z okolicznych źródeł. Ich położenie w samym centrum gór Sierra Madre daje razem piorunujące wrażenie. 
Tak kończy się nasz intensywny pobyt w stolicy stanu Oaxaca. Jest ona zdecydowanie punktem godnym polecenia dla każdego żądnego podróży człowieka. 
Kolejnego dnia przeżywamy ciężką przeprawę do samego środka gór- niewielkiej mieściny o nazwie San Jose del Pacifico. Zmieniamy odrobinę nasze preferencje dotyczące wyboru odwiedzanych miejsc. Kierujemy się trudnymi do odnalezienia ścieżkami podróżników szukających, jak górnolotnie twierdzą  „sensu życia”. Czyli kogoś na miarę nowoczesnych hippiesów, wiecznie będących w podróży, lub wieczne na te podróże oszczędzających.
I nie zawodzimy się, po raz kolejny mamy nosa i wielogodzinne przygotowania do podróży owocują w sukces. San Jose del Pacifico to jedno z tych miejsc, gdzie diabeł mówi dobranoc. Przy głównej ulicy 20 domów z blachodachówki. Dwa sklepy, kilka restauracji. I co najważniejsze- najlepszy widok na góry Sierra Sur. Aby tu dotrzeć- pokonać musicie ponad 3 gościnną trasę w busie, w którym oprócz kierowcy nie ma nikogo, kto czułby się dobrze. Droga jest tak kręta, że wszyscy są zieloni jak salsa habanero.
San Jose del Pacifico nie istnieje na portalach turystycznych. Nie zabookujecie żadnych noclegów, ani nic w tym rodzaju. Ale nie ma problemu- ktoś zawsze Wam pomoże. Nas przykładowo, niedługo po przybyciu, złapał pewien szalony długowłosy Meksykanin. Jego niewątpliwym urokiem był totalny brak miejsca na ciele na więcej tatuaży. Z braku tegoż miejsca nasz nowopoznany przewodnik wytatuowane miał nawet gałki oczne. Cóż, jak to dawniej było mawiane- „Nie to dobre, co dobre, a co się komu podoba”. Jednak dzięki tej znajomości odchodzimy od pierwotnego zamiaru noclegu w hostelu „Catelina” na poczet wynajęcia cabana w „El cumbre”. Cóż takiego można robić iz czego znane jest San Jose? Amatorzy szamańskich wizji przyjeżdżają tu z odległych zakątków na grzybki halucynogenne. W okresie naszego tu pobytu ilość turystów jest tu zdecydowanie licha. Dlaczego? Ponieważ teraz nie ma sezonu na wspomniane specyfiki. Jednak wszystkim Wam, Drodzy Czytelnicy- amatorom lub przeciwnikom halucynacji, hippiesów i podobnych komun- polecam przybyć tu i chwilę pochylić głowę nad zachodem słońca w górach Sierra Sur. Bo tutaj, w małej, przyklejonej do zboczy gór, zapomnianej przez Boga mieścinie- zatrzymał się czas. 

Drobne Ciekawostki Cieszą :
– Podczas jazdy powrotnej z San Jose przekonujemy się, że mezcal jest również wyrabiany poza fabrykami, na modłę naszego polskiego bimbru. Dowiadujemy się o tym, ponieważ nasz bus zapakowany jest kanistrami wypełnionymi ponad 200 l tego trunku, który na ostrych zakrętach wesoło jeździ po całej kabinie, podcinając nogi i odbijając się od podróżujących. 

Dobre Rady Wujka Rafała:
– Koniecznie spróbujcie smażonych koników polnych, sprzedawanych z wielkich worków na targu. Mają one dziwny, kwaśny smak. Wolę nie wiedzieć, skąd on się wziął, ponieważ do przyrządzania tego specyfiku nie używa się żadnych przypraw. Smak można złamać, przegryzając lekko gorzkawymi ziarnami kakaowca.
– Oaxaca pełna jest biur turystycznych, które oferują całodzienne wycieczki do okolicznych atrakcji. Jeśli jednak chcecie trochę przyoszczędzić, szukajcie biur nieco oddalonych od centrum. Różnica może wynosić nawet 30%.
– Podczas wspomnianej wycieczki zostaniecie zabrani do restauracji w stylu bufetu, gdzie za około 30 zł od osoby będziecie mogli jeść do woli. Nie zachowujcie się jak przysłowiowi Janusz i Grażyna na wakacjach, i nie zabierajcie tony kanapek dla oszczędności. 
– Będąc w Oaxaca chłońcie czekoladę wszystkimi zmysłami, ponieważ z tego właśnie słynie region. Można ją dostać jako ziarna, zmielone ziarna z dodatkiem cukru, w formie czekolady lub pysznego ciepłego napoju z mlekiem.

Kategorie
Blog

Merida, a właściwie Celestun. No i trochę Campeche.

Pod wieczór docieramy do stolicy Jukatanu – Meridy. W sumie miasto, jak każde inne, tylko znacznie większe. Po drodze do centrum, jeszcze siedząc w autobusie, na obrzeżach miasta widzimy kilka miejsc ogrodzonych przez policję. Od razu zastanawiamy się, czy na pewno będzie tu dla nas bezpiecznie. 
Mieliśmy mieć hosta z Coachsurfingu. Długie rozmowy zaskutkowały na końcu tym, że nie skorzystamy z gościny Erica. Po pierwsze, nasz niedoszły host nie mógł zdecydować się, czy po nas przyjedzie, czy nie. W końcu podał swój adres, sugerując żebyśmy dotarli na własną rękę. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że wskazany adres znajdował się na samym obrzeżu miasta, w zdecydowanie niebogatych dzielnicach.  To niestety przesadziło o wszystkim. Grzecznie podziękowaliśmy, odmówiliśmy i zarezerwowaliśmy hostel. Chyba zabrakło nam śmiałości na nocną podróż niewiadomo czym przez całe miasto.
Tym razem nasz pokój jest zdecydowanie bardziej przestronny, z finezyjnie malowaną w czerwone ciapki ścianą. Decydujemy się na nocny spacer po mieście. Tutaj wieczorami trzeba się spieszyć. Zmierzch zapada tu o 18. Po nastaniu ciemności, miasto przez najbliższe 2 godziny zaczyna się wyludniać. Zauważamy, że najlepiej zniknąć z ulicy wraz z rodowitymi mieszkańcami. 
Chodząc po większych meksykańskich miastach nocą, zadbajcie o swoje bezpieczeństwo. Wybierajcie tylko oświetlone i pełne ludzi ulice, licząc na to, że doprowadzą Was one do celu. Muszę szczerze przyznać, że po zmroku lepiej mieć oczy dookoła głowy, bo jest dosyć groźnie. 
Niestety, sama Merida nas nie urzekła. W ogóle. Warto tu jednak zobaczyć siedzibę gubernatora, z obrazami przedstawiającymi ucisk Majów przez przybyłą przed wiekami cywilizację ze starego kontynentu. Autor krwawych i wyrazistych obrazów, z rozmachem przedstawia powstania plemion przeciwko Hiszpanom oraz sądy inkwizycji nad Indianami.
Decydujemy, że uciekamy tam, gdzie będzie nam najlepiej. Zbieramy rzeczy, kupujemy bilety na lokalny autobus i przenosimy się do Celestun. Niewielka osada rybacka, położona w pobliżu delty rzeki o tej samej nazwie staje się naszym rajem na 3 dni. Gdy przybywamy na miejsce, nie znamy tu nic. Nie wiemy, czy są tu hostele, campingi albo cokolwiek. Z Meridy uciekamy praktycznie na ślepo, byle jak najdalej od dużego miasta z jego mało dla nas porywającymi atrakcjami. 
W Celestun panuje okres przed sezonu. Turystów jak na lekarstwo. Mamy jednak ogromne szczęście. Na samej plaży znajdujemy niewielki camping w gaju palmowym. Rozbijamy namiot i zostajemy. Rafał własnoręcznie i z sukcesem zapolował na kokosa czającego się w pobliskiej głuszy. Mamy więc praktycznie nieograniczony dostęp do pysznej wody kokosowej. Właściwie to kokosy występują tu w każdym stadium rozwoju. Nie tylko w stanie nadającym się do picia, ale także do jedzenia oraz do niczego (bo są za młode lub za stare). 
Ten dzień do końca spędzamy na plaży, grzejąc tyłki, pływając, pijąc kokosy z tequilą i podziwiając zachód słońca. 
Kolejnego dnia dajemy się namówić na największą atrakcję turystyczną- wycieczkę motorówką w głąb delty Rzeki Celestun do parku biosfery, w celu zapoznania się z flamingami. Mieliśmy szczęście, że daliśmy się namówić- wycieczka jest warta każdego wydanego peso. Najpierw przez godzinę mkniemy przez ocean wzdłuż wybrzeża. W pewnym momencie wpływamy w deltę i kierujemy się wgłąb lądu. Nagle naszym oczom ukazuje się widok niezwykły- cały horyzont mieni się kolorem pomarańczym. Gdy podpływamy bliżej, widzimy że są to setki flamingów, które tutaj właśnie mają swoje żerowiska. Ptaki są smukłe i wysokie, a ich kolor przekracza ludzkie pojęcie. Do tej pory mieliśmy okazję podziwiać te ptaki w kolorze różowym. Jednak w pełnym słońcu flamingi spod Celestun mienią się na pomarańczowo. Dalsza część wycieczki jest równie atrakcyjna, o ile nawet nie bardziej. Z delty, w pewnym momencie wpływamy w jedną z wielu odnóg. I płyniemy przez las namorzynowy. Drzewa zanurzają swe korzenie w ciemnej i słonej wodzie. Gniazda termitów i… aligator. Nie znowu taki duży, ale jest- wygrzewa się leniwie na brzegu z otwartą paszczą. Dopływamy do ostatniego punktu wycieczki- Ojo del Azul, czyli miejsca, gdzie bije źródło zasilające Rzekę Celestun. Woda jest krystalicznie czysta, pełna bytujących tam ryb. Turyści nie wykazują zainteresowania kąpielą, my wręcz przeciwnie. Jednak będąc już chwilę w wodzie, przypominamy sobie o niewielkim aligatorku, który wygrzewał się w okolicy i zastanawiamy się, czy przypadkiem w pobliżu nie ma jego mamy. Pomimo czarnych myśli kąpiel jest warta zachodu. Szczęśliwi, wsiadamy z powrotem na łódkę i przy pomocy 60 konnego silnika mkniemy z powrotem. Podsumowując- jeżeli tylko będziecie w Celestun, potargujcie się trochę z lokalnymi nagabywaczami i zabierzcie się na wycieczkę na flamingi. Ta rozrywka warta jest każdego wydanego peso. 
Niestety ta część naszej podróży dobiega końca. Nie mając wyjścia, przemieszczamy się do Meridy a stamtąd do Campeche. 
Campeche to stolica regionu o tej samej nazwie. Jest zupełnie inne niż Merida. Jest wspaniałe. Otoczone świetnie zachowanymi murami obronnymi, z najbardziej kolorowymi domami, jakie do tej pory widzieliśmy. Turystyczna cześć miasta oferuje całą gamę restauracji, barów, sklepów ze wszystkim i niczym, straganów z jedzeniem i co tylko sobie człowiek wymarzy. Trafiamy na obrzeżu do lokalnej restauracji serwującej pechugas, czyli kieszonki z kurczaka z nadzieniem wewnątrz, w sosie śmietanowym. Zupełnie niespotykany typ dania w Meksyku, bardziej przypomina kuchnie francuską i za grosz nie ma w nim chili. Wreszcie nasze płonące trzewia mają chwilę wytchnienia. 
Punktualnie o godzinie 20 znajdujemy się w sercu miasta- na głównym placu przed katedrą. Wraz z tłumem przybyłych rozsiadamy się, gdzie popadnie i czekamy na pokaz. Na budynku głównej biblioteki publicznej, z projektorów i głośników ustawionych na środku, wyświetlony zostaje materiał pokazujący powstanie kultury Majów wyraz z Campeche. Feeria barw i dźwięków, jaka nas otacza jest krzykliwa, meksykańska i odbierająca rozum. Jednak tłum unosi się z radości, bo podobało się każdemu. Nam również. 
Przechodzimy się po mieście, ostatni raz starając się zachować w pamięci jego klimat, który tak nam przypadł do gustu. Jutro, z samego rana naszym zadaniem będzie dostać się na lotnisko, aby samolotem dolecieć do Ciudad de Mexico.  Osławiona stolica, największe miasto Ameryki Łacińskiej. Jak tam będzie? O tym przeczytacie w kolejnym odcinku. 

Drobne ciekawostki cieszą:
– Jak wygląda mała palma kokosowa? Wydawałoby się, że powinna ona być idealną pomniejszoną kopią dużej palmy kokosowej. Ale to nieprawda. Jak zapewne wiecie, dorosła roślina posiada ponad 2 metrowe liście z głęboko poszarpanymi krawędziami. Nie pomylicie jej z niczym. Z kolei liście małej wersji są idealnie równe, o kształcie owalnym. Wraz ze wzrostem, liście zaczynają pękać i rozszczepiać się na boki i dopiero wtedy mają wygląd pióropusza.
– W Meridzie znajdujemy jeszcze trochę czasu, aby zajrzeć na lokalny targ miejski. Na własne oczy widzimy, w jaki sposób wyrabiana jest wszechobecna tortilla. W połowie zautomatyzowana produkcja wypluwa co minutę dziesiątki życiodajnych placków. Zauważamy również, że rozbiór i sprzedaż mięsa na stoiskach jest zdecydowanie domeną mężczyzn. 
– I o co chodzi z tymi piratami? Po powstaniu, Campeche było celem ataków piratów. Wielokrotne najazdy zadecydowały o konieczności powstania murów obronnych. Teraz Campeche chełpi się faktem okazyjnych odwiedzin piratów. Mamy tutaj pirackie wyszynki z jedzeniem i piciem, sklepy z pamiątkami oraz nawet sztuki uliczne. Czy to na prawdę powód do dumy? 

Dobre Rady Wujka Rafała:
– Jeżeli będąc w Meksyku macie do wyboru dwa rodzaje śniadań- zdecydowanie zamówcie to nie na słodko.  Po raz pierwszy od wyjazdu, w Meridzie mogłem rozkoszować się prawie swojskim śniadaniem. Jajecznica z szynką to ta część znana. Meksyk dorzucił od siebie tortille, pastę fasolową, nachosy i tradycyjnie nielimitowaną ilość ostrego sosu habanero.
– W upał nie macie ochoty za dużo chodzić, a musicie się przemieszczać? Nic prostszego! Ten kraj oferuje najtańsze taksówki w postaci trajek. A jak są one zrobione? Do produkcji wystarczy nam tylko kolega Paco ze spawarką, trochę metalowych pozostałości z różnych motocykli i już macie. Korzystajcie, bo w Europie nie doświadczycie, a kurs dla 1 osoby to około 1 zł.
– Rada w ramach powtórki. Szukajcie jadłodajni lokalnych okupowanych przez mieszkańców. Kantyna w Celestun, niepozorne ukryta pomiędzy sklepami w okolicach placu głównego, serwowała zdecydowanie najlepsze i najtańsze smażone ryby z surówką, ryżem, marynowaną cebulą i tortillą. Wszystko to za porywającą cenę 23 zl za dwie osoby. Nieskończona ilość ostrości, jak zawsze wliczona w cenę. 
– Obudź w sobie instynkt łowcy i zapoluj na kokosa. Aby dostać się do życiodajnej wody kokosowej wystarczy ci jedynie scyzoryk lub multitool. Kokos z wodą nie posiada twardej skorupy. Jeżeli jednak interesuje cię starszy orzech z miąższem do jedzenia, musisz trochę bardziej nad tym popracować. 

Kategorie
Blog

Valladolid i okolice, gdzie cenoty z ręki jedzą.

Nasz kolejny przystanek to oddalone od Cancun o około 150 km Valladolid. Zaczynamy przyzwyczajać się do wyglądu tutejszych miasteczek. Przed głównym kościołem zielony plac z ławkami i oczywiście ulicznym straganami. W sam dzień przyjazdu widzimy niewiele. Kupujemy drobiazgi w markecie na kolację i odnajdujemy nasz hostel. To kolejne ciekawe miejsce, w którego pokoju z trudem jesteśmy w stanie się obrócić, gdyż łóżko zajmuje ponad 90% powierzchni. Ale za to jest czysto i tanio, wiec zdecydowanie spełnia nasze wymogi.
Na drugi dzień zaczynamy prawdziwe zwiedzanie. Wypożyczamy skuter i jedziemy ponad 120 km na północ, na wybrzeże. Warto tu wspomnieć o zasadach poruszania się pojazdami mechanicznymi. Po pierwsze musicie wiedzieć, że prawie wszystkie ulice są jednokierunkowe. Tutejsze miasta budowane są na planie kwadratów, mamy więc cała masę przecznic i alei, wszystkich idealnie pod kątem prostym. Przy dojeżdżaniu do każdego skrzyżowania należy od razu zastanowić się, skąd może nadjechać inny pojazd. W sumie w dwie osoby oraz czynnego gpsa na pewno dacie sobie radę. Prócz tego prawa pierwszeństwa przejazdu mało czym należy się przejmować. Prędkość, strona ulicy- są tu raczej umowne. 
Jak już wspomniałam, wielka wyprawa miała nas tego dnia doprowadzić do małego rybackiego miasteczka – Las Coloradas. To był kawałek męczącej jazdy,  grubo ponad 2 godziny. Po drodze mijamy ucztujące na samym środku jezdni stado sępów. Co jedzą? Pewnie to samo, co wszystkie tego typu ptaki na świecie- ścierwo zwierzaków potrąconych przez samochody. Nasz przejazd niespecjalnie je wzrusza, lekko tylko się odsuwają na bok. Sępy to ponoć zły znak. Nie są one dla nas nawet w połowie tak złe, jak zamówiona na postoju zupa. Rafał nie mógł już wytrzymać i w połowie drogi pierwszy raz zamawiamy coś, czego nie jesteśmy w stanie zjeść. Flaki po meksykańsku. Są po prostu słabo oczyszczone i cuchną wszystkim tym, co krowa ma w środku. Nie dajemy im rady. Wreszcie docieramy na miejsce. W Las Coloradas wydobywa się sól w specjalnych odstojnikach. Największą atrakcją jest bajeczny kolor tych właśnie zbiorników, który tworzy się przez obecność żyjących w nim alg. Różowe „Lagunas Rojas” są jednak odwiedzane jedynie przez nieliczną rzeszę turystów z samego Meksyku. Po prostu ciężko to dotrzeć,  a dodatkowo samo miasteczko nie oferuje więcej atrakcji. Jednak widok różowych lagun jest tak atrakcyjny, że meksykanie przyjeżdżają tu nawet na ślubne sesje zdjęciowe. Natchniony tym faktem Rafał postanowił sfotografować się w podobnej scenerii i pozie.
Będąc w Las Coloradas możecie wykupić wycieczkę po całym terenie lagun za 250 peso za osobę. Wsiadacie wtedy na tył motocykla i wraz z przewodnikiem zeiedzacie okolice. My zdecydowaliśmy zaoszczędzić te pieniądze i chwile popodziwiać samą plażę. Tutaj też, po stwierdzeniu, że flaki po meksykańsku nie zdołały sforsować naszej rodzimej, polskiej flory bakteryjnej i w związku z tym zatruciu nie uleglismy, przysiadamy w niezwykłym „lokalu”. Na całość składają się stoliki i krzesła plastikowe, porozkładane po ogródku przed budynkiem na miarę garażu. Co tu serwują? Tylko jedno danie. Podchodzicie do pudła, pokazujecie która ryba z porannego połowu podoba Wam się najbardziej. Następuje szybkie ważenie, po którym Wasza ryba ląduje w ogromnym garze pełnym wrzącego oleju, ustawionym na kamieniach, pod ktorym wesoło płonie ogień. I już zaraz jest na Waszym stole, serwowana z tortillą i sałatką z kapusty. Koszt takiego dania dla dwóch osób wraz z napojami i nieskończoną ilością tortilli to 40 zl. Niewielka wioska rządzi się swoimi prawami. Toaletę po skorzystaniu zalewamy tu wiadrem wody pobranej ze zbiornika na deszczowkę, ręce myjemy woda z podwieszanego baniaka. Jednak również to wpływa na magię tego miejsca.  Żałując, że nie możemy zostać dłużej w tej zapomnianej przez świat osadzie, wsiadamy na naszego dzielnego rumaka o pojemności 150 ccm i ruszamy w drogę powrotną. Oczywiście, nawet tutaj towarzyszy nam widmo polskiej niepogody. Łapie nas tak ogromna ulewa, że dalsza jazda staje się drogą przez mękę. Gdy wreszcie docieramy z powrotem do Valladolid, nie ma na nas suchej nitki. Odprowadzamy naszego mechanicznego rumaka do stajni i zmęczeni, postanawiamy wychylić kieliszek tequili w lokalnym barze. Mieliście się na baczności, barmani tak Was urobią, że wyjdziecie, jak my- znacznie biedniejsi. Trzeba również pamiętać, że koszt tequili w barze jest bardzo wysoki, i dlatego nikt z lokalsów jej nie tyka. 2,5 kielisza w barze to równowartość jednej butelki 0,75 l w sklepie.
Nad Valladolid kolejny raz wchodzi słońce. Przez kratki wentylacyjne naszego mikropokoju wpadają dźwięki budzących się tropikalnych ptaków. Ludzkie oko nie może dostrzec różnicy, ale prawdopodobnie pobliskie limonki i banany urosły od wczoraj o nanometry. Na ulicę wychodzą panie ze świeżutkimi tortas i tostadas. To bądź pierwszy punkt dnia. Na krawężniku, otoczeni przez lokalnych mieszkańców w każdym wieku, spożywamy nasza porcję niebezpieczeństw. Widziane tylko przez nasze europejskie umysły napisy „nie jedz mnie” zaczynają powoli blednąć. 
Najwyższy czas zapoznać się z tymi słynnymi cenotami. A co to właściwie jest ta cenota? Aby ułatwić Wam, Drodzy Czytelnicy, życie, spieszę z definicją. Cenota to po prostu dziura. Ale dziura niebylejaka, bo wydrążona przez podziemne wody w wapiennej skale. Twór ten nie ma odpowiednika w żadnym innym języku. Wewnątrz znajduje się woda o głębokości 30 do nawet 100 m. Boki zalanych jaskiń pokryte są skalnymi tworami oraz roślinnością. Zewsząd zwisają stalaktyty. Wszyscy odwiedzający to miejsce twierdzą, że każda cenota jest inna. I chyba mają rację. Pierwszą z nich, Zaci, odwiedzamy w samym centrum Valladolid. Jest do połowy odkryta, dzięki wpadającym promieniom obserwujemy wspaniałą grę świateł. Woda jest raczej chłodna, dająca ukojenie w upalny dzień. Wszędobylskie rybki bardzo chętnie wykonują peeling na twoim ciele, jeżeli swoim chwilowym bezruchem im na to pozwolisz. 
Następnego, i ostatniego naszego dnia w tym miejscu znowu wypożyczamy skuter i ruszamy na podbój kolejnych cenotów. Pierwszy z nich, Ik’Kil – to najsłynniejszy obiekt na całym Jukatanie. Boimy się najazdu turystów, dlatego na miejsce docieramy juz o 9 rano. Gdy wychodzimy o 10 na parkingu stoi już kilkanaście autobusów. Taka chmara ludzi w jednym cenocie wygląda jak zupa ze zbyt duża ilością klusek. Dodatkowo większość klusek nosi kamizelki ratunkowe bo nie umie pływać. Ik’Kil dla odważnych (Rafał),  oferuje skoki ze sporych wysokości, wszak woda ma głębokość 50m. Dla sierot (Aśka) oferuje skoki z niższa, poziom można dobrać zgodnie z upodobaniem. Korzenie drzew niczym liany zwisają do samej wody. Jesteśmy w niedalekiej odległości od Chichen Itza- jednych z bardziej popularnych ruin majów, okrzykniętych jako jeden z 7 cudów świata. Skoro tyle już przejechaliśmy, dlaczego ich nie obejrzeć? Ze smutkiem musze przyznać, że Chichen Itza nas zawiodła. Ruiny ledwo wyrastają ponad tłum turystów i sprzedawców pamiątek. Główna świątynia rzeczywiście została zachowana w całości. Teren Miasta Jaguara zajmuje sporą powierzchnię, na jego zwiedzanie potrzebować będziecie około 2 godzin. Po raz kolejny uważajcie tu na naganiaczy- naciągaczy. Za cenę dwukrotności biletów zostanie Wam zaoferowany obiad w cenie. Patrząc na koszt gastronomii w Meksyku, który jest to na prawdę niski, jest to zupełnie nieopłacalne. 
Po pierwszych piramidach, na naszej mapie odznaczamy jeszcze dwie cenoty. Położone obok siebie X-Keken i Samula, obydwie podziemne z nielicznymi oknami na zewnątrz i bytującymi nietoperzami. Pomimo dusznej atmosfery wewnątrz, woda jest chłodna, jak we wszystkich cenotach. 
I już pędzimy naszym skuterem w stronę miasta. Ścigamy się z czasem, aby zdążyć na autobus do stolicy regionu Jukatan – miasta Merida. Czy okaże się dla nas łaskawa i czy czymś nas zaskoczy- o tym w kolejnym odcinku. Romki na Końcu Świata w Meksyku mają się doskonale i pozdrawiają niezmordowanych czytalników.

Drobne Ciekawostki Cieszą:
– Przebywając w dziwnych wyszynkach w Meksyku, wraz z mieszkańcami kibicuje bohaterom słynnych telenoweli. W momentach kulminacyjnych ma się wrażenie, że ludzie przestają oddychać a muchy latać, czekając na dalszy bieg wydarzeń. 
– Przekąski do piwa. Są finezyjne i niezwykle tropikalne. Tutaj na pewno nie uraczą Cię orzeszkami. W małych miseczkach, sterowanych co jakiś czas znajdziesz kawałki ananasa z chili, smażoną wieprzowinę z cebulą, boczek, skalę świńskie skórki z kapustą i chili i inne różności. Jak juz przyzwyczaisz oko do niewidzialnych tabliczek „nie jedz mnie,  bom trujący i dam ci amebę” i zaczniesz je ignorować- korzystaj ze wszystkich dobrodziejstw Meksyku.

Dobre Rady Wujka Rafała
– Wchodząc do lokalu pełnego tubylców, mając tak inny kolor skóry, zawsze zwrocisz na siebie uwagę. Często ludzie patrzą się spode łba, nie do końca będąc zadowoleni z naszej obecności. Jest na to dobra rada- wchodząc zawsze przywitajcie się w tutejszym języku. Jak do tej pory zawsze działało, jako rozładowanie atmosfery. Przypuszczam, że jeżeli kiedyś nie zadziała warto dany lokal opuścić w bardzo szybkim tempie. 
– Nie bój się eksperymentować z nowymi smakami. Kolba kukurydzy na kijku z majonezem, serem białym i chilli oraz zawijane gofry z bananami, mango i żółtym serem okazały się strzałem w dziesiątkę. Z probowaniem warto jednak czasem mieć umiar, gdyż smak flaków po meksykańsku przypominał nam się przy okazji każdego mijanego rancza.
– Mówiąc o cenotach, posługujcie się liczbą pojedynczą (czyli cenote zamiast cenotes). W wolnym tłumaczeniu cenote oznacza meksykanską dziurę z wodą, a cenotes oznaczają kobiece piersi. Wyobraźcie sobie sytuację, gdzie łamaną angielszczyzną, pytacie sowicie obdarzoną przez naturę meksykankę, aby wskazała drogę do cenotes. „Show me cenotes”.

Kategorie
Blog

Znów przyszedł ten magiczny czas

Dżungla, dzikie plaże na odludziach, palmy kokosowe, dwa oceany, jedno z najpiękniejszych mórz świata, żółwie, małpy, dzikie węże i nietoperze. Jedzenie jako jedne z nielicznych wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO, słynące ze swojego piekielnego temperamentu, zakrapiane mezcalem. Aztekowie, Majowie i cała plejada mniej znanych plemion indiańskich wraz ze strzelistymi piramidami w samym sercu dźungli. I oczywiście, najukochańsza w świecie latynoska „mańana”, czyli hołdowanie zasadzie „zrób to jutro”.

To tylko zapowiedź tego, co przed nami. I Wami – Drodzy Czytelnicy. Kolejna seria dobrych rad, jak nie zginąć i co tu zobaczyć, będąc przeciętnym polskim zjadaczem ziemniaków. Po raz kolejny, mając na uwadze okrojony budżet, dysponując średnią ilością czasu, postaramy się umilić Wam życie opowieścią z podróży,

Romki na Końcu Świata wracają do gry. Koniecznie bądźcie tam z nami, bo to będzie PRAWDZIWY MEKSYK.

Kategorie
Blog

Macedonia i Czarnogóra, czyli czas powrotów

Ostatnia prosta. Mimo zbliżającego się nieuchronnego końca, sporo jeszcze przed nami. Gdzie wyjechać, żeby znaleźć się na najbrzydszym campingu w Europie? Gdzie znajduje się najbardziej przejrzyste jezioro? Jak zjeść posiłek za śmieszne pieniądze i nie paść z przejedzenia? Jak nie dostać udaru przy 40- stopniowym upale, zdobywając najwyższy szczyt Korabu? Za oknami pełnia zimy, a was zapraszam po raz kolejny i ostatni do lektury zapisków z tegorocznych wakacji. Przenieście się z nami na Słoneczne Bałkany i poczytajcie.

Przejście graniczne między Albanią a Macedonią to istny Meksyk. Stoisz w kolejce bez ładu i składu. Kiedy w końcu przekraczasz magiczny punkt, okazuje się, że zanim jest tylko gorzej. Sprytni macedończycy wykoncypowali sobie, że na weekend jeździć należy właśnie do swoich albańskich sąsiadów, ponieważ jest tam znacznie taniej. Jest późny niedzielny wieczór i niestety zmierzamy w tym niekorzystnym kierunku. Niekorzystnym, bo tym samym co wszyscy, czyli w kierunku Ochrydy. Znajdujemy się tu, aby poznać rejony ogromnego Jeziora Ochrydzkiego i na krótko zatrzymać się na macedońskim campingu. Docieramy do niego grubo po 22:00, jednak od razu jesteśmy zaskoczeni jakością obsługi, i tak naprawdę najbardziej samym faktem jej istnienia o tej godzinie. Nasza radość ustępuje jednak bardzo szybko, a jej miejsce zajmują kolejno rozczarowanie, zwątpienie a nawet obrzydzenie. Staramy się znaleźć sobie miejsce na namioty. Nasz krążownik błądzi w czymś na miarę osiedli przyczep i domków campingowych, łączonych ze sobą czym się da. Efekt przypomina slumsy, ponieważ pomysłowość ludzka w doborze materiału budowlanego nie zna granic. Dodatkowo gęsta zabudowa powoduje wszechobecny zaduch, a odczuwalność zapachów od zawsze towarzyszących ludzkości kilkukrotnie przekracza dopuszczalne stężenie. Robi się coraz ciekawiej – mamy kolejny off-road. Tym razem rolę przeszkód terenowych odgrywają leżaki, pranie i wymyślny sprzęt campingowy, porozrzucany po całej okolicy. Jest tak ciasno, że droga określona jako przejezdna, blokuje nas otwartymi na całą szerokość oknami prowizorycznych domostw. Szybko staje się jasne, że w tej części kempingu miejsca nie znajdziemy. Wyjeżdżamy na małe wzniesienie nad samym jeziorem i naszym oczom ukazują się podobni nieszczęśliwcy, spędzający wakacje pod namiotem. Wymarzone miejsce na  biwak jest niewielkim skrawkiem terenu z jednym rachityczny drzewkiem oliwkowym i całkowicie wydeptaną trawą. Jednak nic nie jest takie złe, jak fakt, że jest to jednocześnie jedyny punkt na całym kempingu, gdzie wszyscy wyprowadzają swoje psy. Tak więc, teren stanowiący nasz dom na najbliższy czas usłany był odpadkami, wyschniętymi opadłymi oliwkami oraz produktami przemiany materii wszystkich okolicznych burków z campingu. Z samego rana. z uwagi na ograniczoną ilość drzew, budzi nas skwar. Idziemy wykąpać się w Jeziorze Ochrydzkim. I tutaj czeka nas cudowna odmiana- to jeden z najczystszych zbiorników, w jakim mieliśmy okazji się kąpać. Życie podwodne kwitnie pełną parą. Pod powierzchnią wygrzewa się tysiące srebrzystych rybek. Po wyjściu z wody okazuje się że na wysypanym kamyczkami nabrzeżu nie ma już ani pół miejsca. Szybka zmiana planów i już nas nie ma. Zabieramy cały dobytek i mkniemy w kierunku Ochrydy. Czeka nas tam w pełni muzułmańskie miasto, podobne zresztą do całej Macedonii. To tutaj zostajemy po królewsku ugoszczenie w jednej z lokalnych restauracji. Dwudaniowy obiad dla trzech osób z podwójnymi napojami wyskokowymi kosztuje nas w przeliczeniu niewiele ponad 50 zł. Za całość. Miasto posiada na wzgórzu ciekawą średniowieczną warownie Cara Samuela z fenomenalnym widokiem na całą okolicę i pobliskie wybrzeże. Okolica obfituje w targi, na których za bardzo przyzwoitą cenę można nabyć produkty o smaku Macedonii. A słynie ona, jak całe Bałkany, z serów, win, oliwek i owoców. Przed nami poważne zadanie – postawić stopę na najwyższym szczycie zarówno Macedonii jak i Albanii – Korabie. Samochodem przemieszczamy się nad jezioro w niedalekim oddaleniu gór, aby jak najwcześniej zbić obóz i ruszyć na podbój szczytu. Decydujemy się zdobyć go od strony Macedonii. Na drodze dojazdowej napotykamy posterunek graniczny, gdzie każdy turysta mający zamiar dostać się na szczyt powinien się wpisać. Na miejscu przeznaczonym do parkowania spotykamy ekipę Słowaków. Uprzedzają nas, że droga na szczyt jest całkowicie pozbawiona wody nadającej się do picia. Temperatura sięga 40 stopni Celsjusza i łatwo o udar i odwodnienie. Z braku większych zapasów, zabieramy około dwóch litrów wody na głowę i zaczynamy drogę przez mękę. Szczyt osiągamy po około 5 godzinach. Szlaki całkowicie puste. Z góry rozciąga się przejrzysty widok na… nic. Poczuć i na własne oczy zobaczyć, że wokół ciebie znajdują się jedynie twory natury – bezcenne. Warto było tu dotrzeć, aby przekonać się że stanowimy jedyny ośrodek cywilizacji w zasięgu wzroku. Być może Korab nie będzie dla Was stanowił najwyższego punktu, w jakim do tej pory się znaleźliście. Jednak dla nas, górołazów średniozaawansowanych, to zdecydowanie najwyższe miejsce we wszechświecie. Korab bowiem jest ponad 200 metrów wyższy niż nasze rodzime Rysy. Bez wody i sił, ale wyposażeni w upolowaną na szczycie dumę i samozadowolenie kierujemy się do samochodu. Pora nam znowu się przemieścić.

Na dwa ostatnie dni wybieramy kolejne nowe dla nas państwo – Czarnogórę. Cóż wspomnieć o tym miejscu? Mała miejscowość, w której decydujemy się zatrzymać to miejsce niestety dość komercyjne. Z w miarę czystego Morza Adriatyckiego korzysta cała chmara turystów. No i jak to w takich miejscach bywa – chmara zostawia liczne ślady swojego bytowania. Wieczorem, przechadzając się po opustoszałym już nabrzeżu, zastanawiamy się, czy niedopałów i innych drobnych śmieci nie jest więcej niż piasku. W nocy następuje zmiana pogody – Król Neptun sprawia wszystkim amatorom morskich kąpiel ogromną radość i zsyła fale jak domy. Kąpiąc się przy samym brzegu czujemy potęgę natury. Jesteśmy pełni podziwu dla odwagi równającej się już z głupotą ludzi, którzy bez skrupułów i zastanowienia oddalają się znacznie od brzegu. Być może jeszcze bardziej chcą poczuć siłę morza. Nie słyszeliśmy tamtego dnia o żadnych przypadkach utonięć, jednak gdyby takie zaistniały, z całą pewnością by nas to nie zdziwiło.

Czarnogóra to kraj wina i owoców morza, gdzie w związku z wprowadzeniem waluty Euro zrobiło się dosyć drogo. Jak na nasze dotychczasowe doświadczenia z Bałkanami – zdecydowanie za drogo. Dlatego też z ulgą odbieramy wiadomość od Darka i Eli, którzy proponują ponowne spotkanie. Tym razem ma to być jednodniowe pożegnanie wakacji na Węgrzech, nad Balatonem. Bez zająknięcia pakujemy nasz dobytek i wyruszamy.

A jak na Węgrzech, to już większość z Was, Drodzy Czytelnicy na pewno wie. W końcu to nasi ulubienie prawie- sąsiedzi, od setek lat związani z nami historią i odwieczną przyjaźnią. Balaton, nazywany węgierskim morzem ma tyle samo zwolenników, co przeciwników. Jest ogromnym zbiornikiem słodkiej wody, jednak niestety bardzo płytkim. Woda balatońska jest mleczna, o cudownym zabarwieniu błękitu, jednak całkowicie pozbawiona przejrzystości pod wodą. Te niedogodności rekompensują na pewno piękne widoki na historyczne miasteczka rozsiane wokół całego jeziora. Bardzo dobrze rozwinięta komunikacja w postaci pociągu jeżdżącego praktycznie dookoła zbiornika ułatwia codzienne wycieczki turystyczne. To jednocześnie raj dla rowerzystów, ze względu na doskonałą infrastrukturę ścieżek dla jednośladów.

Tak właśnie kończy się nasza bałkańska przygoda. Szczęśliwi, pełni wrażeń i nowych doświadczeń wracamy do domu. Mam nadzieję, że nasza opowieść, czasem może bez ładu i składu, przyczyni się do decyzji niektórych z Was, aby odwiedzić ten magiczny koniec Europy, pogranicze Chrześcijaństwa i Muzułmanizmu. To nasza dobra rada, nie tylko Wujka Rafała, ale również Aśki i Władka – jedźcie na Bałkany, bo to istny raj. Bez względu na to, czy jesteście amatorami turystyki offroadowej, trekkingów, biwakowania na dziko czy też wolicie wycieczki organizowane i poznawanie splendoru innych państw i kultur – zdecydowanie każdy z Was znajdzie tam coś dla siebie. Magiczne Bałkany z otwartymi ramionami witają turystów wszelkiej maści, nie pozostaje więc nic innego jak dać się im porwać w szaleńczy wakacyjny wir.