Fundacja 4 Kontynenty
Kategorie
Żeglarstwo

Klub Podróżnika Fundacji 4 Kontynenty oficjalnie otwarty

Klub Podróżnika Fundacji 4 Kontynenty oficjalnie otwarty

W piątkowy wieczór 27.10.2017 r. w restauracji „ Stary Młyn” przy ulicy Piłsudskiego 21 nastąpiło pierwsze spotkanie podróżników. W klimatycznej restauracji, której historii nikt nie zna zjechali się podróżnicy z rożnych stron Polski. Największa grupa przyjezdnych osób to członkowie Fundacji 4 Kontynenty, którzy licznie przybyli do Trzebini.

  • Zacznijmy jednak od początku.

Nie wszystko poszło tak jak sobie tego życzyliśmy. Najpierw okazało się, że nie mamy do dyspozycji sprzętu nagłaśniającego i projektora, po prostu ktoś zawalił i postawił Nas przed faktem dokonanym. Cóż zostaliśmy postawieni przed faktem dokonanym i trzeba było działać. Tutaj na wysokości zadania stanęli sympatycy Fundacji 4 Kontynenty. Ewa potocznie zwana Ewa Marchewa przywiozła z Krakowa nagłośnienie, Leszek Warchoł dowiózł projektor z Yc Opty. I kiedy się wydawało, że jesteśmy na ostaniej prostej okazało się, że brakuje nam odpowiednich kabli. Z pomocą przyszła trzebińska grupa lokalnych muzyków i mogliśmy już zacząć. Nasz rozkład jazdy już był dość mocno rozregulowany, publiczność zniecierpliwiona oczekiwaniem na prelekcje i koncert.

  • Adam za sterami rusza w świat

W końcu po skonfigurowaniu komputera ze sprzętem ruszamy wraz z Adamem Sarama w daleką krainę Arktycznego Oceanu przez Polską stację Polarną Hornsund do dalekiego NY- Alesund. Adam przez godzinę opowiadał ciekawe historie z którymi się zetknął , jak i opowiedział o samym Spitsbergenie. Nasza publiczność dowiedziała się jak życie toczy się na dalekiej Arktyce i nie zawsze rozmawia się na Spitsbergenie po norwesku czy angielsku.

  • Prawdziwa gwiazda w Trzebini

Po prelekcji odbył się koncert znanego Polskiego SzantyMena Henryka Czekały o muzycznym pseudonimie „Szkot”. Były wspólne śpiewy szantowe, które podtrzymały klimat wyprawy żeglarskiej Adama. „Szkot” pokazał swój kunszt wokalny i potwierdził, że w tej dziedzinie jest najlepszy w Polsce.

  • Podsumowanie

Dla nas największym sukcesem jest to że pomimo przeciwności losu udało nam się przetrwać trudne chwile. Na przyszłość jednak będziemy sami organizować sobie sprzęt rezygnując z współpracy z nierzetelnym partneram. Na spotkaniu gościło 75 osób ze Ślaska, Małopolski, Łodzi, Zgierza, Dolnego Śląska i innych stron Polski. Lokalna społeczność niestety nie dopisała pomimo licznych ogłoszeń kulturalnych w powiecie chrzanowskim. Internet jednak to słaba promocja na wydarzenia kulturalne więc na drugi raz się bardziej postaramy aby dotrzeć do większej rzeszy mieszkańców powiatu.

Spotkanie było organizowane jako wydarzenie non profit i takie też pozostanie.

  • Szczególne podziękowania kieruję do :

Adama i „Szkota” za udział w sympatycznym wieczorze

Zbyszek Marek za organizacje stojaka i zaproszenie Henryka Czekała „Szkot

Ewa Marchewa za organizację sprzętu nagłośnieniowego

Leszek Warchoł za opiekę nad ośrodkiem noclegowym i uczestnikami wydarzenia

Łukaszowi za udostępnienie sali Restauracji „ Stary Młyn”

Rafałowi Tyksiński za fotografie podczas wydarzenia

Yc Opty za wypożyczenie projektora

Oraz wszystkim przybyłym na spotkanie. Bez Was nie miało by to sensu, udowodniliście po raz kolejny, że chcieć to znaczy móc

Już wkrótce kolejne spotkanie, informacje znajdziecie na stronie www.4kontynenty.pl

  • Jeśli chcesz podzielić się swoimi przeżyciami z podróży, jeśli grasz ciekawą muzykę -skontaktuj się z Nami, spróbujemy zgrać nasze terminy na kolejne prelekcje i koncerty tematyczne.
  • Wspierając Fundację 4 Kontynenty dajesz szansę na realizację ciekawych projektów podróżniczych jak i wspierasz osoby, które nie mają szans wyruszyć gdziekolwiek.

Mariusz Noworól 
Fundacja 4 Kontynenty
Osiedle Widokowe 8/7 32-540 Trzebinia
KRS: 0000595255 NIP: 6282265680
Bank PKO BP 8010 2023 8400 0098 0202 0056 01
www.4kontynenty.pl
tel 696914676

Kategorie
Blog

Albania – muzułmańska mekka turystyczna?

To dla mnie zupełnie nowa rzeczywistość. Pierwszy raz bezpośrednio stykamy się z wszechobecnym muzułmanizmem (no dobrze – Władek spotkał się z nim już trochę wcześniej). Miejsce naszych kościołów zajmują strzeliste, chudziutkie wieże meczetów, po kilka razy dziennie wzywające wiernych na modły. Albania dopiero od niedawna otworzyła swe podwoje dla turystów. Tak naprawdę są tu tylko dwa rejony, które zdążyły rozwinąć się w tej branży. Pierwszy z nich to oczywiście rejon wybrzeża. Po opowieści Władka przedstawiającej blichtr i chwałę tutejszych kurortów, z pełną premedytacją omijamy ten punkt. Czytając między wierszami odgadujemy, że to Słoneczny Brzeg vol. 2, dlatego decydujemy się na ten niegodny prawdziwego turysty krok. Lądujemy w drugim, mniej znanym rejonie w Szkodrze, nad ogromnym jeziorem o tej samej nazwie.

Od razu przekonujemy się, że pomimo panującego tu wyznania, które po ostatnich wydarzeniach nie uchodzi za specjalnie bezpieczne dla innowierców, Albańczycy wychodzą do nas z sercem na dłoni. W ponad 40 stopniowym upale, po przejściu przez zadziwiające postępem motoryzacji szkoderskie slumsy, docieramy nad samo jezioro. A tu – miła niespodzianka –  z racji faktu, że nie znajdujemy się w enklawie turystyki, nabrzeże pełne jest jedynie wypoczywających lokalsów. Trochę przypomina się latynoska mańana. Środek dnia, środek tygodnia, rozleniwieni obywatele leżą na czymś w rodzaju dzikiej plaży. Kontemplują powolny przepływ czasu, słuchając muzyki z muzułmańskim zaśpiewem. Nas – turystów otaczają ciasnym kręgiem przyjaźni – wskazują miejsce w cieniu, częstują świeżymi figami i próbują nawiązać konwersację. Niestety – bezskutecznie. W Albanii, przy braku współpracy lingwistycznej ze strony lokalnych mieszkańców nie porozumiecie się w żadnym znanym Wam języku. Porzućcie więc wszelką nadzieję i zacznijcie mowę gestów. Władek osiągnął w tej dziedzinie szczyt porozumienia tłumacząc, że my z Polski, czyli to samo, co Lewandowski.

W drodze powrotnej na camping dwa razy zahaczamy o lokalny wyszynk. Oprócz chyba najlepszego do tej pory mrożonego wina, serwowana jest szkoderska specjalność – karp. Nie, nie, Drodzy Państwo – to nie Wigilia i zdecydowanie nie ta podła mulasta ryba, co u nas w kraju. Tutejszy smażony karp to prawdziwy rarytas i nawet Rafał – jego zagorzały przeciwnik jest zachwycony.

Warto wspomnieć o naszym campingu. Za całką przyzwoitą cenę mamy do dyspozycji całodobowy basen wygrywający hity lat 90. Zdecydowanie najwyższej klasy pole namiotowe, na jakim zdarzyło nam się do tej pory być. Wieczorem decydujemy się uderzyć w miasto, ponieważ padła decyzja o rychłym wyjeździe na drugi dzień. I tutaj cudowna dla mnie niespodzianka – po raz pierwszy w życiu mam okazję zobaczyć meczet. Dzięki uprzejmej instrukcji jednego z modlących się mężczyzn, mogę zwiedzić go nawet od środka. Przechodzę przez wskazane wejście dla kobiet, szybko porzucam obuwie we wskazanym miejscu i spacerkiem po mięciutkim dywanie udaję się na antresolę. Cóż za szczęści, że jestem kobietą. Z piętra przeznaczonego dla osobników mojej płci rozpościera się wspaniały widok na wszystkie nawy i zakątki bogato zdobionego wnętrza. Można też przyjrzeć się z góry kiwającym się w rytm modlitwy mężczyznom. Istny rarytas dla takich jak my innowierców.

Na drugi dzień, zgodnie z zapowiedzią, z niejakim żalem opuszczamy nasz luksusowy camping, żeby udać się w dzicz. To tutaj od samego początku ciągnie Rafał – osławiony raj dla offroadowców – Pętla Theth. Cała trasa zaczyna się bardzo niewinnie – powoli opuszczamy tereny zurbanizowane, kończy się asfalt a zaczyna droga szutrowa. Pierwsza część to około dwadzieścia kilometrów do samego Theth. Nawet jeżeli nie jesteście w posiadaniu samochodu terenowego, możecie przy odrobinie spokoju i cierpliwości pokonać ten odcinek. I powinniście, ponieważ jeżdżąc po wzniesieniach tzw. Albańskich Alp będziecie podziwiać niezapomniane widoki. Samo Theth to mikro mieścina lub bardziej skupisko budowli, położonych w niecce pomiędzy pasmami gór. Parę przydomowych campingów i domów gościnnych, jedna knajpka. Ucztujący w niej mężczyźni, głównie policjanci (prawdopodobnie na służbie, ponieważ w uniformach) po raz kolejny uświadamiają nam, że życiem należy się cieszyć, bo szybko przemija. Środek dnia, biesiada trwa w najlepsze. Oglądamy inne środki transportu, żeby podjąć decyzję, co dalej. Nasz samochód, stojąc na podjeździe obok istnych petro – potworów 4×4, wygląda biedni. Mały, drobne kółeczka, brak sprzętu, który wywieszony jest na zewnątrz, na każdym centymetrze karoserii. Nie mamy dwóch zapasowych opon, kanistrów z galonami paliwa, kosza dachowego, saperek, wyciągarek, anten, lokalizatorów ani innego sprzętu rodem z armii. Jednak porzucenie zamiaru zdobycia Pętli Theth nie mieści nam się w głowie. Z zapowiedzi wynika, że przed nami ponad siedemdziesięcio – kilometrowy odcinek drogi, a właściwie kamienistego offroadu. Droga bez powrotu. Szybka decyzja podjęta – witaj przygodo!

Jest tak strasznie, jak wszyscy ostrzegali. Nasza prędkość przelotowa sięga niekiedy zawrotnych 7 kilometrów na godzinę. Upał, brak żywego ducha za wyjątkiem jednego tubylcy jadącego konno. I wręcz namacalny strach – co będzie, jeśli przebijemy oponę? Ok – mamy zapas, ale co jeżeli jego też uszkodzimy? A co, jeśli dobrniemy do punktu, w którym nasz samochód sobie nie poradzi? Przecież nikt nam nie pomoże, bo nikogo tu nie ma. Adrenalinę uzupełniają niecodzienne widoki i zdarzenia. Mijamy opuszczone kamienne wioski, porzucone bardzo dawno temu. Odpoczywamy i chłodzimy się w  lodowatej górskiej rzece. Nagle, po 5 godzinach docieramy do asfaltu. Coś się nie zgadza – coś poszło nam za szybko. I zdecydowanie za łatwo. Na  środku ruin bardzo biednej i zniszczonej wsi stoją półnadzy mężczyźni i grzebią we wraku motocykla. Cóż robić – licząc na łut szczęścia wysiadamy i pytamy o market. Nasze zdziwienie sięga zenitu – jeden z uczestników zgrupowania płynnie po niemiecku wyjaśnia nam, że sklep jest, a jakże, i już go otwiera, prowadząc nas do pobliskiego zabudowania przypominającego sypiącą się stodołę. Drzwi już otwarte, niepewnie zaglądamy do wnętrza. Worki ryżu, żywność długoterminowa, tona wszelkiego rodzaju gwoździ i śrubek, spleśniałe pomidory i lodówka z piwem. Nada się na nasze potrzeby. Pytamy o stan czekającej nas dalszej drogi. Cóż za szczęście, że tylko ja w miarę dobrze znam niemiecki, bo odpowiedź mrozi krew w żyłach. „Asfalt kończy się za 100m, przed nami ponad połowa całej trasy. Ta gorsza i mniej przejezdna połowa.”

Nie będę przytaczać, jaką drogę przeszliśmy i ile razy musieliśmy z Władkiem wysiadać z samochodu odciążając go na najgorszych odcinkach. Jednak wszystko to było warte noclegu, jaki sobie zafundowaliśmy. Osłonięte z jednej strony wypłaszczenie. Jesteśmy całkowicie i perfekcyjnie sami. Ostatni ślad życia został w składzie – stodole wraz z jej niemieckojęzycznym właścicielem, wiele godzin za nami. Mamy drugi najlepszy (zaraz po Fitz Royu w Argentynie) widok z obozu na całe pasmo otaczających nas Albańskich Alp. Na horyzoncie zapada zmrok i raz za razem zapalają się światła – świadectwo jednak nie do końca wymarłej tu cywilizacji. A może wręcz przeciwnie – w zasięgu wzroku (a tego nie przesłaniają żadne przeszkody), porozrzucanych po całym stoku doliczamy się ich tylko 12.

Budzimy się wcześnie rano, zwijamy obóz i kontynuujemy drogę przez mękę. W końcu, po ponad 10 godzinach samej jazdy, plus oczywiście czasie spędzonym na popasach, docieramy do drugiej strony urwanego asfaltu. Pętla Theth zdobyta, pomimo luk w sprzęcie. Udało się – bez zniszczeń, nasze terenowe Cinquecento dało radę i możemy kontynuować naszą podróż. Przed nami już niewiele, ale równie ekscytujących przygód. Podążamy w głąb enklawy muzułmanizmu – na drodze przed nami Macedonia ze swoimi nieodkrytymi urokami. Ale o tym, co tam widzieliśmy, co przeżyliśmy, co jedliśmy i piliśmy już w kolejnej odsłonie Romków na Końcu Świata. Zostańcie z nami.

Drobne Ciekawostki Cieszą:

  • Albania słynie z… bunkrów. Jeżeli kiedykolwiek wizja nuklearnej zagłady stanie się wyraźna – podążaj w tamtym kierunku. Ich obecność określana jest ciekawym terminem „reliktu paranoidalnej przeszłości”, lub po prostu bunkieromanią komunistycznego władcy. Pan Hoxa, bo tak nazywał się ów dyktator, żył w ciągłym strachu przed inwazją obcych państw, dlatego wybudował taką ilość schronów, że obecnie jeden bunkier przypada na czterech obywateli.
  • Ciekawostka, która nie do końca cieszy mówi nam, że w Albanii poza kurortami turystycznymi absolutnie nie zjesz nic smacznego po godzinie 21. Myślcie o tym planując swój dzień, aby nie stołować się w nocnych, niezbyt dobrych wyszynkach typu fast – food.

Dobre Rady Wujka Rafała:

  • Nie licz na schłodzenie swego rozpalonego ciała w Jeziorze Szkoderskim, ponieważ jego temperatura sięga 35 stopni Celcjusza. Znajdź na to inny sposób, chociażby kosztując kosowskiego piwa, które jest tutaj bardzo popularne a jednocześnie smaczne.
  • W Albanii mają niekiedy ciekawe podejście do tematu marketingu. Najlepszą reklamą sklepu bądź restauracji jest rzeźnik zabijający i sprawiający krowy i kozy bezpośrednio na oczach klienteli, przed głównym wejściu do budynku. Chcesz nabyć naprawdę dobrej jakości mięso – szukaj zwierzyny ze świeżo poderżniętym gardłem, wykrwawiającej się do podstawionej brudnej miednicy.
Kategorie
Blog

Grecja – kraj pitą i rycyną płynący

Cóż można powiedzieć o tym kolejnym na trasie kraju? Z całą pewnością wyróżnia się on najpiękniejszym wybrzeżem. Grecka linia brzegowa biegnie wzdłuż kilku mórz – to pewnie dzięki temu jest taka ciekawa i różnorodna. Jeżeli chcemy spróbować nurkowanie, pamiętajmy, aby wybierać się na plaże kamieniste. Sami przekonacie się, że piasek zwiastuje mało owocne podwodne obserwacje, gdyż najczęściej ryby zwyczajnie nie mają się gdzie ukryć.

Swoją bazę zakładamy na mało popularnym campingu „Delfini” na Półwyspie Chalkidiki. Wybieramy to miejsce głównie ze względu na rekomendacje, jednak szybkom okazuje się to świetną decyzją. Brak tłumów, bogate zaplecze sanitarne, najgłośniejsze pod słońcem cykady, koncertujące od świtu do późna w nocy. W sumie do tych ostatnich na początku trudno się przyzwyczaić, aż tak jest od nich głośno. W nocy wszelka zwierzyna również daje mało odpoczynku, gdyż ciszę raz po raz przerywają nocne sowy.

W pierwszą noc naszego przyjazdu czeka nas miła niespodzianka. Właściciele Kostas i Galina, dowiadując się, że jesteśmy tu z polecenia od ich dobrych znajomych, zapraszają nas na małe przyjęcie. Towarzystwo w pełni międzynarodowe – Grecy, Ukraińcy, Turkowie, Serbowie, Niemcy i Polacy. Kaleczymy wszystkie znane nam języki aby się porozumieć, a wraz z upływem serwowanych trunków (turecki samogon i nasz niezawodny 80% rum) stajemy się coraz wybitniejszymi poliglotami i idzie nam coraz lepiej.

W czasie naszego tu pobytu odwiedzamy kilka plaży. Na pierwszej z nich, niedaleko od brzegu znajdują się fantastyczne kamienne twory. Każda osoba widzi w nich wyobrażenie innego zwierzęcia – byk, pies, wieloryb – co komu podpowie wyobraźnia. Jednak uwaga – żeby gołą stopą stanąć na jednej ze zwierzęco – kształtnych wysepek należy pokonać istne pole minowe z jeżowców. Władek niestety został jednym z nich ugodzony i całe jego dłoń od wewnętrznej strony usłana była odłamkami kolców podwodnego stworzenia. Jednak w każdym, nawet niezbyt szczęśliwym wydarzeniu można próbować doszukać się pozytywów. Po powrocie na camping, obolały Władek otrzymuje pomoc od niebanalnej drużyny Serbów. Po pierwsze uczymy się, co w ogóle z tymi kolcami robić. Miejsce zranione należy ciągle smarować oliwą o jak najwyższej temperaturze (aby to oczywiście wytrzymać). Nie wiem, jak to możliwe, ale według podań wszystkich znających się na tym ludzi kolce wewnątrz ciała są żywe i przed wyciągnięciem należy je zabić tą gorącą temperaturą. Gaworząc sobie spokojnie z 6 – osobową ekipą Serbów oczekujemy na tragiczną śmierć kolców pod wrzącą oliwą i jednocześnie Władka kolej na stole operacyjnym. Jego funkcję pełni kanapa knajpki campingowej. Jeden pacjent, akurat w trakcie operacji to nieszczęśliwy Serb, któremu przytrafiła się podobna historia. Główny chirurg to jego krajan, a broda sięgająca prawie do pasa niechybnie świadczy o wieloletnim doświadczeniu w każdej materii. W czasie oczekiwania (i oczywiście patrzenia przez ramię na głównego medyka i jego postępy w zabiegu), dowiadujemy się, że Serbowie przybyli tu ze swojego kraju pieszo, specjalnie na pielgrzymkę do Athos. Miejsce, o którym mowa znajduje się bardzo niedaleko od nas, na samym cyplu Chalkidiki. Athos to okręg autonomiczny i aby się tam dostać, musisz ubiegać się o wizę, która pozwala wjechać Ci do kraju maksymalnie na 10 dni. To swego rodzaju Mekka dla ortodoksów, czyli prawosławnych. W samym Athos znajduje się kilkadziesiąt monasterów, w których mnisi podczas pieszej wędrówki mogą udzielić Wam schronienia. Dla zainteresowanych od razu wspomnę, iż wizę otrzymać mogą jedynie osoby wyznania prawosławnego i jedynie płci męskiej. Plotka głosi, iż wszystko w Athos jest rodzaju męskiego, również cała zwierzyna hodowlana, za wyjątkiem kur. Jeżeli komuś z Was kiedykolwiek uda się przekroczyć te mityczne granice – bardzo chętnie poznam o tym prawdę.

Wracając do rzeczywistości, operacja ma się ku końcowi. Pacjent żyje, wstaje o własnych nogach, proszą więc następnego. Władek zajmuje pozycję a znachor cierpliwie grzebie agrafką w dłoni poszkodowanego, raz po raz wyciągając kolejne mikroskopijne drobiny kolców. Ciekawostka BHP. Mniej więcej w połowie zabiegu, Serb znachor przytrzymując w zębach zbluzganą we Władka krwi agrafkę zapytał uprzejmie, czy ten przypadkiem nie ma HIV. Troszkę w czas, ale po tym, jak nasz kompan wytłumaczył mu, że jest honorowym krwiodawcą, pytający zdecydowanie się wyluzował.

Miasteczko Ierissos, w pobliżu którego znajduje się camping Delfini dzieli się na dwie części. Pierwsza z nich, dla nas bardziej atrakcyjna, znajduje się w pewnym oddaleniu od wybrzeża, dlatego to część lokalsów. Już od 5 rano mamy tu otwarte knajpki z kawą i frappe. I już niedługo po tej godzinie, do jednej z nich schodzą się mężczyźni spragnieni hazardowych wrażeń, które zaspokajają grając pół dnia w domino. Niewinnie przysiadamy stolik obok i popijając zimną rycynę obserwujemy codzienne niespieszne życie. Za to w lokalu obok podają najlepszą i jednocześnie najtańszą pitę w mieście. Do wyboru kurczak lub wieprzowina, a wszystko polane domowej roboty sosem tzatziki. Nigdzie w mieście nie zjecie taniej i lepiej. Wieczorem Darek zarządza wejście w odmęty części turystycznej, aby zobaczy, „jak żyją ludzie”. Spora ilość turystów, niezbyt atrakcyjna plaża miejska i dużo wszelkiej maści wyszynków. Wszystko dobre, jednak tutaj Grecja daje się poznać od strony jej drożyzny. Żadne z państw, które odwiedziliśmy, ani które dopiero odwiedzimy nie będzie tak drogie. Przykładowo cena za piwo w barze na nabrzeżu sięga 5 Euro. Co warto dodać, w lokalsowej części miasta ceny są co najmniej 30 % niższe.

Darek i Ela, zakochani w Grecji decydują się zostać tu dłużej. Nas, po 4 dniach trochę świerzbią już nogi i z drobnym uczuciem żalu, decydujemy się ruszać dalej. Przed nami jedna z ważniejszych atrakcji greckich – Meteory. Jak zapewne wiecie, to kompleks ponad 20 monastyrów (z czego 6 jest otwartych do zwiedzania) wybudowanych na sąsiadujących wzniesieniach. Widok robi piorunujące wrażenie. Klasztory otwarte są dla zwiedzających bez względu na wyznanie i płeć, ponieważ mnisi już tu nie mieszkają. Pomiędzy poszczególnymi budowlami przemieszczamy się samochodem, a następnie musimy pokonać parę setek schodów na górę. Dla wszystkich będących w Grecji punkt nie do ominięcia.

I już ruszamy dalej. Naszym kolejnym, choć nieoczekiwanym punktem staje się Macedonia. Czy ktoś w ogóle zna ten kraj z innej perspektywy niż jedynej autostrady, która usprawnia nam drogę do Grecji? My na pewno nie, dlatego ahoj przygodo!

Drobne Ciekawostki Cieszą:

  • W Ierissos, po dobrym rozpoznaniu terenowym można zakupić prawdziwe frykasy. Obok knajpy z panami grającymi w domino znajduje się sklep mięsny, w którym najtańszym produktem jest koźlina. Nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy nie spróbowali jej przyrządzić. Wszystko byłoby w porządku, gdyby przepis internetowy wspominał o fakcie, że mięso gotujemy osobno przez jakieś 2 godziny. Nasze mięso, po 3 godzinach gotowania wraz z pomidorami i innymi składnikami nie osiąga żadnych rezultatów w zakresie zmiękczenia. Z pomocą pojawia się znowu Serb – znachor. Przezbraja gulasz, mięso wrzuca do osobnego mówi, że tak ma być. Konkluzja – koźlina, pomimo dużych starań i pomocy międzynarodowej wyszła nam średnio miękka. Dodatkowo w jej smaku nie było nic nadzwyczajnego (jak np. w baraninie), dlatego stwierdzam, że nie jest warta zachodu.

Dobre Rady Wujka Rafała:

  • Trzymaj się z dala od turystycznych restauracji. Sprawdza się to w każdym zakątku świata. Jedz tam, gdzie mieszkańcy – lokalsi nigdy się nie mylą.
  • Pijąc rycynę, czyli specjalnie doprawione białe wino, w dużych ilościach, dowiedzieliśmy się, że robimy to w zły sposób. Oryginalnie Grecy piją ją z Colą, a typowych turystów można poznać właśnie po tym, że nie rozcieńczają jej w ogóle.
  • Zawsze dobrze mieć pod ręką Serba. Najlepiej takiego z długą brodą, bo mają uzdolnienia w zakresie medycyny i kuchni, a właściwie nie sprawdzono do czego jeszcze.




















Kategorie
Blog

Siedzę w Bułgarskim Centrum…

Bułgaria to wspaniały kraj o rozległej linii brzegowej. Można tu kupić wszelkie owoce i warzywa oraz w okazyjnych cenach zjeść frykasy złożone z darów morza. To pewnie jeden z powodów, dla których tak dużo tu naszych rodaków.

Bułgaria daje się poznać od strony mieszkańców, ich nastawienia do turystów i zwyczajów. Pierwsza z obserwacji daje nam do zrozumienia, że dosyć częstym sposobem na życie dla młodych kobiet jest sponsoring. Bogaci panowie w wieku około 60 lat zapoznają dziewczyny dwudziesto – letnie i korzystając z ich walorów, pokazują uroki życia w luksusie. Dobrą informacją jest, drodzy panowie, że wcale nie trzeba być potentatem finansowym, aby spróbować przygarnąć młodą piękność. Paruletni Passat zdecydowanie spełni swą rolę wabika. Najważniejsze, żeby każdy był zadowolony z towaru, za który płaci.

                Druga obserwacja, prowadzona przez dłuższy czas pokazuje nam, że Bułgarzy bardzo nie lubią wykonywać żadnego typu usług. Kelnerzy, sprzedawcy – wszyscy dają nam do zrozumienia, że jesteśmy dla nich, jako klienci – dopustem bożym. I najlepiej, żebyśmy sobie czym prędzej poszli. Pragnę Was przestrzec przed zdecydowanie niesympatyczną kontrolą graniczną, oraz budzącą grozę budką z winietami. Dlaczego? Celnicy patrzą na nas spode łba w nieprzyjemny sposób, w odróżnieniu od sprzedawców winiet, którzy nie patrzą na nas w ogóle i zdają się specjalnie nie dostrzegać naszego istnienia. Nawet putanie w okienko budy nie pomaga, i dopiero Rafałowi, chociaż nie wiem jak, udaje się kupić winiety. Jednocześnie wszystkim Wam, chcącym zawitać do tego kraju winem płynącego przypominam, że winiety niezbędne są do poruszania się na każdej drodze poza terenem zabudowanym.

W ramach potwierdzenia, że w Bułgarii panuje cudowna pogoda, na nasz pierwszy camping przybywamy późną nocą w samym sercu nawałnicy deszczowej. Ziemia pola namiotowego rozmaka tworząc istne bagno, w którym raz po raz utyka kolejny pojazd. Zaradny właściciel dysponuje jednak ciągnikami własnej produkcji i wyciąga klientów z opałów.

Cóż tu robić w tym upalnym kraju? Gdy pogoda się poprawia i z kolei nie daje nam wytchnienia gorąco, wykonujemy pierwszą w życiu kąpiel w Morzu Czarnym. To przyjemny i ciepły akwen, jednak nie nadaje się specjalnie do amatorskiego nurkowania z zestawem ABC. Dno usłane jest drobnymi kamyczkami, próżno szukać tu roślinności i kolorowych rybek. Już na drugi dzień nogi zaczynają świerzbić z nieróbstwa. Do granicy z Rumunią i obrzydłej nam hipsterskiej miejscowości Vama Veche jest około 10 km. „Przejdźmy to pieszo, wybrzeżem!” – pada fenomenalnie głupi pomysł. Trzeba się było trochę lepiej zastanowić i pomyśleć chwilę, co począć na przejściu granicznym. Może dzięki temu zaoszczędzilibyśmy sobie wymownych spojrzeń uzbrojonej straży patrolującej strefę przygraniczną na plaży. Prawdopodobnie, gdyby nie pomoc napotkanego przypadkowo Rumuna – plażowicza, który w naszym imieniu wytłumaczył, że byśmy nie chcieli nielegalnie przekraczać granicy, nie wiedzieli i w ogóle jesteśmy zagubieni, mogłoby być kiepsko. Za głupie pomysły się płaci – nie dość że nie wchodzimy do Rumunii, to na dodatek koszmarną drogę powrotną pokonujemy po ciemku wzdłuż szosy, strasząc przejezdnych swą obecnością na totalnym odludziu. Ponoć tutaj nadal zdarzają się zasadzki na kierowców w celu rabunku. Na stopa nie było co liczyć, pomimo prób.

W Bułgarii dołączają do nas kolejni uczestnicy – Darek i Ela. Razem przemierzamy dalszą część kraju, aby dostać się do najbardziej urokliwej części wybrzeża, znajdującej się pod Sozopolem. W dwa samochody obniżamy się na południe kraju. Po drodze wpadamy na chwilę do najsłynniejszego miejsca dla Polaków – miasteczka Bałczik. Mam wrażenie, że każdy rodak odwiedzający Bułgarię hołduje zasadzie – „Nie byłeś w pełni w tym kraju, jeżeli nie odwiedziłeś ogrodu botanicznego i zamku w Bałcziku”. Kramy uginają się od wszechobecnego badziewie a każdy straganiarz  potrafi poprawnie porozumieć się po polsku przynajmniej w zakresie dobicia targu. Po szybkim odznaczeniu Bałcziku na liście „must see” uciekamy do miejsca, które swoją kurortową sławę w Europie osiągnęło chyba tylko i wyłącznie z powodu „kurortowej sławy”. Słoneczny Brzegu – witaj. Odnoszę wrażenie, że chyba jesteśmy mało odporni – niecałe 2 godziny w tym miejscu wywołuje u nas istną palpitację serca i zew natychmiastowej ucieczki. Wszystko gra, ryczy, na każdym kroku jesteś agitowany, aby coś kupić, zjeść, wypić lub skorzystać z miejscowej atrakcji. Szalę przeważa modne zdjęcie na tle egzotycznego plakatu z tropików z żywym egzotycznym ptakiem na ręce.

Ostatni punkt przed campingiem tego dnia to nieodległy Nesebyr. Piękne miasto, dawniej położone na wyspie, zostało połączone ze stałym lądem nasypem kamiennym wraz z drogą. Nasza piątka zwiedza ciasne brukowane uliczki i ucztuje przy strawach tutejszej kuchni.

Późną porą docieramy na nasz camping pod Sozopolem. Wieczorem dnia następnego udajemy się do miasta, aby zakosztować tamtejszych luksusów. Co dla nas niezwykle zabawne – najpopularniejszą atrakcją nabijającą kabzę miejscowym są budy z ubraniami w stylu retro. Ale to nie to, o czym myślicie. Cała rzecz polega na tym, że po raz kolejny płacisz za zdjęcie w bogatej scenerii uwiecznionej na plakatach, z tą różnicą, że zamiast tropikalnego ptaka na ramieniu, przebierasz się w przepocony strój, np. królowej Wiktorii lub arystokraty francuskiego. Peruka wraz z przypadkowymi jej mieszkańcami wszelakiego pochodzenia w gratisie.

Tak powoli płynie nasz czas w Bułgarii. Pewnego leniwego popołudnia, popijając w cieniu drzew zimne piwko, Rafał czyta nam zestaw istotnych informacji o tym nadmorskim kraju. Są one na tyle fascynujące, że inspirują mnie do kolumny:

Drobne Ciekawostki Cieszą:

  • Baba Wanga, nieżyjąca od  lat pani jasnowidz, to chyba najbardziej znana postać Bułgarii. Trafnie przepowiedziała ona przyszłość tysiącom zwracających się do niej ludzi. Najciekawsze jednak były przepowiednie dotyczące przyszłości naszej cywilizacji. Baba Wanga przepowiedziała dojście do władzy Hitlera, II wojnę światową, upadek Związku Radzieckiego, wybuch w Czarnobylu czy zatonięcie Kurska. Jej przepowiednie biegną daleko do przodu, dlatego z samej ciekawości zachęcam Was- Drodzy Czytelnicy do poznania szalonej wizji wszechświata przedstawionej przez zupełnie niepozorną starszą panią.
  • Bułgaria to kolebka jogurtów. Pod koniec XVIII wieku odkryto tam specjalne bakterie, które po dziś dzień służą do produkcji wszelkich jego odmian. Jako produktem narodowym, Bułgarzy obżerają się nim na każdym kroku. Jest to jeden z powodów, dlaczego mieszkańcy Bułgarii cieszą się długowiecznością.

Dobre Rady Wujka Rafała:

  • Zastanów się dwa razy przed zakupem piwa bułgarskiego. Pod względem jakości i smaku może ono służyć jedynie jako środek moczopędny.
  • Uważaj na to, co zamawiasz w restauracji, a najlepiej sprawdź to najpierw w Internecie. Nazwy bywają całkowicie mylące, a kelnerzy najczęściej nie władają innym językiem niż bułgarski. Dlatego też zamawiając danie o wiele mówiącej nazwie Kebab, dostałem garnek z zawartością przypominającą gulasz. Niepomny swojego błędu, to same danie, ale pod inną nazwą, zamówiłem dwa razy.
Kategorie
Blog

Rumunia – nasz pierwszy przystanek

RUMUNIA

                Po wesołej i w miarę zgrabnej przejażdżce z Krakowa, wjeżdżamy do Rumunii. I już widzimy, że to miejsce będzie dla nas magiczne. Drogi dziurawe jak ser szwajcarski i to dodatkowy wygryziony przez wściekle głodne myszy. Prawdopodobnie z tego powodu dalej bardzo popularnym środkiem transportu jest bryczka konna. Rumunia jest piękna w swojej niestety biedzie. Przejeżdżając przez tutejsze wsie ma się wrażenie, że sąsiadujące ze sobą budynki, połączone wspólnymi płotkami, sypną się w całości jak domki z kart lub domino. Trochę jak Polska powojenna. Mimo to mieszkańcy szczególnie się nie przejmują. Częstym pomysłem na remont jest wymalowanie elewacji na wśćiekły kolor – od razu wygląda lepiej. Pewnego wieczora, przechodząc przez centrum biedniejszej dzielnicy Sighisoary, jesteśmy świadkami cudownej fiesty. Ludzie na środku skrzyżowania bawią się i tańczą do głośnej muzyki puszczonej z jednego z domów. Dzieci grają w gałę pustymi butelkami, psy leniwie wylegują się na poboczach. Żyć nie umierać.

                Co warto (lub też niekoniecznie) w Rumunii:

  • Odwiedzić miasto Sighisoara, czyli zderzenie kultury śródziemnomorskiej, średniowiecznej i tureckiej. Posiada ona ciekawą starówkę, zamek wraz z katedrą na wzgórzu oraz standardowe uliczki zachęcające do zgubienia się w ich odmętach.
  • Zajechać do Sapanty i zobaczyć słynny Wesoły Cmentarz. Niebieskie nagrobki z malunkami obrazującymi życie i śmierć pacjenta leżącego pod ziemią pozwalają nam spojrzeć na sprawę nieuchronnego od trochę innej, zabawnej strony.
  • Zgubić się na offroadzie pośród rumuńskich lasów. Udało nam się to już pierwszego dnia. Rafał, żądny ekstremalnych przygód, postanowił część trasy przejechać bezdrożami. Suzuki i kierowca radzą sobie nieźle, ale drogi z szutrowych i w miarę przejezdnych, przez błotne i pełne kolein, przeradzają się w górsko – leśne i zdecydowanie mało przyjazne. Przez ponad 3 godziny chodzimy z Władkiem przed autem, odgarniając przeszkody i szukając możliwości przejazdu. Prędkość przelotowa, na mój gust to zatrważające 5 km/h.
  • Zanocować na dziko nad jeziorem lub rzeką. Co wspaniałe w tym kraju, jest to całkowicie legalne. Wszyscy obywatele chętnie korzystają z tej możliwości i w weekendy aż ciężko znaleźć wolne miejsce.
  • Przejechać się trasą Transfogardzką. Ta ponoć najpiękniejsza trasa świata, w niektórych momentach daje niekiedy wrażenie, że wyprzedzi Cię tył własnego samochodu.
  • Zwiedzić Fogarasze, czyli najwyższe góry Rumunii. Trzy dni trekkingu dają nam możliwość wykonania całkiem zgrabnej pętli obejmującej wejście na najwyższy szczyt – Moldoveanu.
  • Zagadnąć do obydwu domniemanych zamków Vlada Palownika, czyli słynnego Hrabiego Drakuli. I nic to, że jeden z nich to sypiąca się ruinka (ale zdobyć ją należy pokonując 1400 schodów), drugi natomiast został wybudowany sporo lat po śmierci bohatera.

Drobne Ciekawostki Cieszą:

  • Góry Fogarasze mają ponad 2 tys. metrów wysokości. Pogoda tu panująca obfituje w anomalia. Podczas naszego pobytu nieliczne prześwity słoneczne przeplatają się z wszelkimi rodzajami mgły, oberwaniem chmur oraz gradem. Szczyt zdobywamy leżąc okazyjnie na płasko na ziemi, nie chcąc mieć bliskiego spotkani z jedną z 4 burz. Dodatkowo warto wspomnieć, że grubo ponad połowę spotkanych turystów stanowią nasi rodacy.
  • Porozrzucane górskie schrony oraz jedyne schronisko Podragu to wszystko, co możemy spotkać na swojej drodze, związanego z cywilizacją. Samo Podragu, wbrew swojej koszmarnej opinii internetowej, to miejsce godne odwiedzenia. Położone w samym sercu gór, w malowniczej dolinie, nir oferuje wysokiego komfortu, jednak zdecydowanie warto tu zanocować. Choćby i tylko z tego powodu, aby uniknąć kolejnej nocy w namiocie, obfitującej w nawałnice deszczu, burze i wiatr jak w samym środku cyklonu. Tak przynajmniej wyglądała nasza poprzednia noc, którą Władek uroczyście ogłosił, jako najgorszą w swoim życiu. Ponadto nasz kompan, pomimo wieloletniego doświadczenia w górach, nie zabiera ciepłej odzieży. Skutkuje to jego skrajnym przemoczeniem. Pomimo tego można domniemywać, że nawet dobry sprzęt mógłby w tych warunkach zawieść.
  • Rumunii to głośny naród. Obozując na dziko, z każdego obozu dobiega głośna muzyka. Króluje disco romania, czyli odpowiednik naszego disco polo.

Dobre Rady Wujka Rafała:

  • Zanim pomożesz komuś na drodze, upewnij się, że nie ma on ubezpieczenia assistance. Po stracie ponad godziny w poszukiwaniu pomocy drogowej dla grupy dziewczyn z pękniętą oponą, gdy poruszyliśmy niebo i ziemię aby wszystko załatwić, okazało się, że wolą one wykupioną w Polsce pomoc assistance. No i cóż – całe nasze poświęcenie na nic.
  • Jeżeli pragniesz przeprowadzić się do Rumunii i zapewnić swojej rodzinie godziwy byt, musisz koniecznie wybrać jeden z dwóch najpopularniejszych tu zawodów – taksówkarza lub wulkanizatora. W sumie filozofia jest prosta – gdy kolejna osoba złapie gumę na jednej z miliona dziur (bądź też po prostu nie trafi kołem na nieliczne miejsce, gdzie asfalt w ogóle istnieje), taksówkarz wiezie go do wulkanizatora. Życie jest takie proste i logiczne.
  • Otwórz się na Rumunię i zjedz mamałygę. To danie o wdzięcznej nazwie wykonane jest z pieczonej mąki kukurydzianej, sera bryndza i skwarek. Dla miłośników dań mącznych Rumunia to prawdziwy raj – na stołach królują wszelkiego rodzaju placki oraz oczywiście rozgrzewająca krew palinka, wykonana z dowolnego fermentującego owocu.
Kategorie
Blog

KATTEGAT I SKAGERRAK czyli o tym, jak fajnie mieć przyjaciół.

KATTEGAT I SKAGERRAK czyli o tym, jak fajnie mieć przyjaciół.

Maciek i Natalia musieli niestety opuścić nas w Göteborgu. Czułem, że jeszcze chętnie płynęli by z nami dalej i dalej, ale wszystko kiedyś się musi skończyć – urlop też.

Z żalem oddali nam cumy w Lilla Bommens, a my ruszyliśmy w najdłuższy przelot drugiego etapu w kameralnym składzie: Heniu z Andrzejem i Sebą na „Bystrzu” i Paweł ze mną na „Sifu”. Płynąc w dół rzeką Gota ułożyliśmy plan żeglugi na najbliższe dwie doby. Pływanie we dwójkę na 14 metrowym stalowym keczu to już takie małe żeglarskie wyzwanie. Ustaliliśmy dwugodzinne wachty i sposób komunikacji kokpit – mesa, żeby był sposób na obudzenie partnera bez odchodzenia od steru.
Wreszcie żagle w górę i leniwie ruszyliśmy przez Kattegat w kierunku Skagen. Nie mieliśmy w planie tam wpływać, ale zależało nam na złapaniu najnowszych prognoz pogody przez Internet. Byliśmy w zasięgu tworzącego się małego lokalnego małego niżu i nigdy nie wiadomo co się z takiego rozwinie…
Powoli weszliśmy w rytm samotnych wacht i szykowaliśmy się do prawie samotnej nocnej żeglugi, a tu nagle odzywa się radio:

– Jacht „Sifu of Avon”, jacht „Rzeszowiak’ prosi…

„Rzeszowiak” płynie w kierunku Grenlandii, więc nasze trasy na razie się pokrywają.

Okazuje się, że chłopaki są 8 mil przed nami i oferują „wypożyczenie” nam dwóch załogantów na nocny przelot przez Skagerrak.

Bardzo ucieszyliśmy się z posiłków, chociaż tak w głębi duszy poczuliśmy lekki zawód, bo runął nasz misterny plan sprawdzenia się w dłuższej dwuosobowej żegludze.

Ustaliliśmy szybko miejsce spotkania na zawietrznym duńskim brzegu na spokojnej wodzie osłoniętej cyplem od fali. Sprawna akcja podejścia i mieliśmy już na pokładzie Huberta i Grzegorza. Żegluga we czwórkę to był już luksus. Wszyscy garnęli się do steru, więc nie pozostało mi nic innego jak iść spać.

Nad ranem z oparów gęstej mgły wyłoniły się skały wyspy i wysepki południowego wybrzeża Norwegii. Jeszcze tylko wejście slalomem pomiędzy wysepkami do zatoki i zacumowaliśmy w małym uroczym porcie Mandal, przy gościnnej kei tuż za rufą przybyłego chwilę wcześniej „Rzeszowiaka”. Chłopaki wracają do siebie, a nam trochę żal, że dalej pożeglujemy już sami…

Fajnie jest wszędzie spotkać przyjaciół. Dzięki Marcin!




Kategorie
Blog

Tuż przed metą, czyli ostatnie dni w Chile.

Prosto z naszego poprzedniego przystanku przenosimy się do Punta Arenas. Miasto jest znacznie większe, niż poprzednie, zabudowa (nie licząc hoteli) sięga nawet drugiego piętra. Nasza 4 – osobowa ekipa spędzi tu dwie noce. Hostel, który wytargował nam nasz kolumbijczyk jest niezwykle domowy i na prawdę czujemy tutaj egzotykę Chile.
W sobotę, pierwszy dzień pobytu, zapewniamy sobie wycieczkę do pobliskiej kolonii pingwinów. Wyspa Magdaleny jest jedną z największych (ponad 60 tys.) kolonii tych ptaków. Atrakcją jest dość kosztowna, jednak warta swej ceny. 
Chce wrócić tu do samych korzeni tej wyprawy. Często podczas czasu oczekiwania na wyjazd, byłam pytana, gdzie jadę i dlaczego tam. Moja odpowiedź, już wyuczona, pozostawała niezmienna : „jadę do Patagonii, na Koniec Świata, żeby głaskać pingwiny”. Tak więc, w pamiętną sobotę 03 grudnia udało mi się spełnić jedno z założeń i… pogłaskać pingwina (jakkolwiek głupio by to nie brzmiało). W sumie to nawet dwa razy. Dla żadnych szczegółów:
1. To dosyć niebezpieczna igraszka, ponieważ ptaki bronią swoich siedzib i bywają agresywne. 
2. Dla mniej żadnych przygód można stwierdzić, że pingwin jest w dotyku podobny do kury, wiec nie musicie jechać na Koniec Świata, wystarczy przeciętna polska wieś.
Poza tym wycieczka jest wręcz nieziemska. Wyspę Magdaleny nie zamieszkują już ludzie (ostatni odeszli ok. 100 lasy temu), a spacer wokół zajmuje mniej niż godzinę. To dla mnie jedno z takich miejsc, jak Christianso, gdzie można uciec przed całym światem i cywilizacją. Różnica polega oczywiście na zapachu towarzyszącym takiej ilości ptactwa.

Wyspę można też porównać do pola golfowego, gdzie zamiast wszechobecnych piłeczek są pingwiny. 
W niedzielę mamy duże szczęście, ponieważ w Punta Arenas odbywa się święto. Niestety, pomimo moich chęci, nie jestem w stanie dowiedzieć się, co oprócz zwykłej niedzieli świętowane. Najpierw czekała na defilada wojsk, łącznie z marynarką wojenną, a później piękne tańce ludowe. Mężczyźni ubrani w krótkie ponczo, kapelusze z dużym rondem oraz podzwaniające wszędzie ostrogi. Kobiety z kolei noszą sukienki praktycznie wyjęte z epoki american dream, czyli USA lat 50 – tych. Wszyscy wyglądają niezwykle odświętnie i jesteśmy pod wielkim wrażeniem, jak tu, w Ameryce Południowej obchodzone są święta. To nie Koło Gospodyń Wiejskich, które jako jedyne, raz bądź da razy do roku pieką ciasta na piknik kościelny. Tutaj, we fieście biorą udział wszyscy – wojskowi, strażacy, wolontariusze, stowarzyszenia i zespół tańca i śpiewu. Młodzi i starzy. A cieszą się wszyscy. Bo jest czym – kolejną rodzinną niedzielą.
Drobne ciekawostki cieszą: 
– Będąc w Punta Arenas w niedziele, konieczne odwiedźcie małe restauracje znajdujące się na piętrze nad miejskim rybnym targiem. To miejsce oblegane przez lokalsów, ponieważ jedzenie jest tu na prawdę świeże i pyszne. Można pośmiać się z nas, ponieważ wykazaliśmy się (nie pierwszy raz) brakiem znajomości potraw tu serwowanych. Zamówiliśmy zupę, żeby na główne danie dostać kolejną zupę, tylko tym razem z frytkami obok. A na deser nie mogliśmy sobie odmówić przystawki, czyli tradycyjnej smażonej empanady (pieroga) z serem żółtym i krewetkami.

Śmisliśmy się z siebie do wtóru z kelnerami, jednak w przyjaznej atmosferze. 
– Jeżeli macie wolny dzień, możecie przyjemnie spędzić go na plaży. Nie jest ona co prawda największa i najładniejsza, jednak ludzie ochoczo z niej korzystają. Woda drugiego oceanu okazała się dla nas za zimna, jednak wodowanie stóp zaliczone.

Na szczęście Andresowi udaje się kupić nam wszystkim bilety do Ushuai. Jest to niezwykle trudne, ponieważ sezon ruszył i wszystkie bilety zarezerwowane były z dużym wyprzedzeniem. W poniedziałek rano wsiadamy do autobusu. Po drodze przepływamy promem Ciśnienię Magellana w najwęższym miejscu i wreszcie – znajdujemy się na Terra del Fuego, Ziemi Ognistej. To właśnie tutaj gna nas od prawie miesiąca. Koniec Świata jest przed nami na wyciągnięcie ręki.

Dobre Rady Wujka Rafała :
– Będąc w Punta Arenas musicie zahaczyć o strefę bezcłową. Można tu kupić od gumy do życia, po motorynkę. Może nawet żonę. A wszystko to bez akcyzy. My jednak kupiliśmy swoje ulubione kleszcze, czyli palone ziarna kukurydzy, które tutaj osiągają zatrważające rozmiary.
– Płynąć na Wyspę Magdaleny prawdopodobnie zamustrujecie na łódkę „Melinka”. Nazwa nie zobowiązuje, wszystkie dania i napoje zabierzcie ze sobą. Jeśli chcecie morskiej przygody i beczki rumu pod pokładem, zaopatrzcie się w strefie bezcłowej.
– W  naszym hostelu mieli ręczniki, nie ma jak w domu.  Hurra!

Kategorie
Blog

„Znów na wieloryby, wyruszysz jak ja”

Kolejny przystanek na drodze. Puerto Madryn. Miasto od setek lat żyjące dzięki obecności wielorybów. Jednak jakże bardzo zmieniło się podejście do tych legendarnych ssaków. 
Do 19 wieku polowano tu na wszelkie morskie stworzenia- wieloryby, lwy i słonie morskie oraz foki. Ze wszystkiego wytapiano tłuszcz, służący potem jako paliwo. Ze względu na to Puerto Madryn było jednym głównych portów przeładunkowych tamtych czasów. 
Co teraz? Zakaz połowu i ochrona ssaków morskich spowodowały… ogromny rozrost turystyki. Puerto Madryn to brama do mekki turystyki oceanicznej- oddalonego ok. 100 km miasteczka Puerto Piramides. To ścisły park narodowy.

Aby w pełni cieszyć się wszystkimi atrakcjami, warto wykupić całodniową wycieczkę. Impreza dosyć droga, jednak za cenę ok. 120 USD za osobę otrzymacie:
– przejazd wycieczkowym busem tam i z powrotem, 
– pomocne informacje od kierownika wycieczki (mówiącego po hiszpańsku, francusku i angielsku),
– ok.  2 godzinny rejs motorówką, podczas którego „wieloryby jedzą ci z ręki”,
– wycieczkę dookoła całego półwyspu, podczas której odwiedza się kolonię pingwinów, lwów i słoni morskich oraz fok, 
– atrakcje niezapowiedziane w formie nandu, guanako, kapibaro- podobnych, pancerników, wszelkiego ptactwa, jaszczurek, czarnych wdów i skorpionów.

Czy warto, zapytacie? Wycieczka jest wygodna i turystyczna. Nie licząc wielorybów i nieplanowanych atrakcji, znajdujemy się w dość dużym oddaleniu od zwierząt. Wszyscy patrzą nam na ręce, żeby czegoś przypadkiem nie dokarmić i nie pogłaskać. Jednak, pomimo tych dla nas oczywistych wad, nie ma tu innej możliwości zażycia dzikiej przyrody i poznania cudów natury. Dlatego wycieczce do Puerto Piramides mówimy zdecydowanie TAK. 
Nie sposób opisywać tu naszego zadowolenia ze spotkania wszystkich zwierząt, dlatego robić tego nie będziemy. Zdjęcia poniżej, w delikatnym stopniu mogą pokazać to, co dane nam było ujrzeć. Jednak, jeżeli kiedykolwiek rozważaliście poznanie takiej przyrody i macie ku temu środki- nie wahajcie się i przybywajcie tłumnie do Puerto Piramides.

Nasze dwa noclegi wpadły na bardzo przyjemnym kampingu za miastem. To stała tendencja- jeżeli jako nocleg wybierasz kamping, do centrum masz bardzo daleko. Pomimo tego, ok. 4 km spacer wzdłuż wybrzeża można spokojnie zaliczyć do przyjemności. 

Drobne ciekawostki cieszą:

– Pancernik ze zdjęcia to ponoć tamtejsza gwiazda. Pozwala się fotografować z bardzo bliska i pomimo znaku zakazu („Nie karmić pancerników! „) zawsze trafi mu się coś dobrego.     

– Pod koniec tutejszego lata (ok. marca) do Puerto Piramides przybywają orki. Można wtedy podziwiać ich spektakularne polowanie na pozostałe ssaki morskie.

– Wieloryby przypływają do zatoki w lipcu, gdzie rodzą młode. Okres naszego tu pobytu to ostatni dzwonek, aby podziwiać rodziny matki z dziećmi. W okolicach grudnia każdy szanujący się wieloryb migruje w stronę Antarktydy.

– Cel „głaskanie pingwinów” tym razem nie został osiągnięty. Juan, nasz przewodnik, pozostał nieugięty i śledził każdy nasz ruch. Pingwin (pomimo że w odległości na wyciągnięcie ręki) leżący bezpośrednio pod znakiem „Nie głaskać pingwinów!” stanowi dość kontrowersyjny cel.

Zadowoleni z kolejnych owocnych przeżyć mkniemy okazjonalnie tanim i luksusowym autobusem ku kolejnej przygodzie. Porzucamy wschodnie wybrzeże i ruszamy ku zachodniemu. Lodowce czekają na nas już od wieków, najwyższy czas odpowiedzieć na ich wołanie.

Aby tradycji stało się zadość, na koniec kolejna porcja Dobrych Rad Wujka Rafała, które z całą pewnością pozwolą Wam odnaleźć się w trudnych sytuacjach:

– W każdego typu lokalu zamawiaj butelkowe piwo o pojemności 1 litra. Będziesz miał podwójną przyjemność: z dzielenia piwa z towarzyszem oraz z ciężaru peso pozostałych w twojej kieszeni. 

– Na wszelkie zaczepki typów spod ciemnej gwiazdy (prawdopodobnie chcących od ciebie pieniędzy) odpowiadaj „no espanol, only english”. Sprawdza się praktycznie zawsze, ponieważ niewiele osób mówi tu po angielsku. Jedyny raz zasada nie sprawdziła się w Buenos Aires, gdy lokalny menel zaskoczył nas poprawną angielszczyzną na wysokim poziomie.

– Argentyna, którą widzimy, nie zna pojęcia konkurencji. Po odwiedzeniu większości biur, oferujących wycieczki wielorybnicze, stwierdzamy że ceny nie różnią się ani o 1 peso. W momencie zmiany lub końca sezonu można próbować prosić o rabat. W przypadku autobusu zyskaliśmy 150 zł zniżki, a wycieczki 200 zł. 
– Argentyna składa się w dużej mierze z imigrantów pochodzenia hiszpańskiego i włoskiego. Mężczyźni w szczególności, jak nakazuje kultura latynoska, niezwykle dbają o swój wygląd. Prawdopodobnie przez używanie dezodorantów oraz lakierów do włosów stworzyli dziurę ozonowa :). Słońce, nawet przy średniej temperaturze piecze tu na skwarki, a życie staje się pasmem cierpienia (szczególnie przy 20 kg plecaku na spalonych ramionach). Europejczycy- smarujcie się tu kremem bez opamiętania! W moim przypadku piekło, piecze i będzie piekło. Flaga polski na udach delikatnie traci na kontraście.

– Nie bójcie się zamawiać owoców morza. Są tu na prawdę świeże. W Puerto Piramides jedliśmy najlepsze w życiu krewetki. Dla odważnych można wybrać mieszankę owoców morza, wyglądającą na talerzu jak obcy z kosmosu. Skład to niespodzianka zależna od lokalizacji. Brawa dla Argentyńczyków za termos na butelkowane piwo wykonany ze styropianu.

Kategorie
Blog

Ratamatata, czy to Koniec Świata? Nie – to Mar del Plata.

Pan Stanisław i Pani Eduarda to małżeństwo polonijne mieszkające tu od ponad 50 lat. Zgotowali nam wręcz królewskie przyjęcie, pokazując swoje okolice przez 3 dni. 

Obydwoje są patriotami: tworzą zgromadzenia Polonii Argentyńskiej, interesują się historią i aktualnościami naszego kraju. Obydwoje wyjechali z kraju jako dzieci.                            
Mar del Plata żyje głównie z turystyki i rybołówstwa. Poza sezonem większość nadmorskich apartamentów stoi pusta. Prócz kosztownych siedzib na czas wakacyjny, dla lepszego sampoczucia  (bądź też z innych bliżej mi niezrozumiałych  powodów) w dobrym tonie jest wynająć jedna z tysięcy budek na plaży (zdjęcie poniżej). 

W pierwszym dniu pobytu pojechaliśmy do portu oraz na nabrzeże. Wspaniała okazja, aby oglądać kolonię lwów morskich. Zwierzaki wylegiwały się na lądzie, pozwalając się oglądać z pewnej odległości. To naprawdę duży kawałek ssaka. Pomimo moich chęci do głaskania wszelkich zwierzaków- temu wolałabym się nie narażać. 
Gdy tu będziecie, nie możecie ominąć najważniejszego w mieście punktu kulinarnego. W bliskiej okolicy portu każda większa firma rybacka ma swoją restaurację. Podawane w niej specjały pływały sobie jeszcze w najlepsze w oceanie tego samego dnia. Zdecydowanie jedliśmy tu najlepsze owoce morza w swoim życiu. Pomimo, iż wołowina argentyńska jest chyba najlepszym mięsem na świecie, to przy popołudniowych frutti di mare popijanych białym winem z lodem, w wyśmienitym towarzystwie naszych gospodarzy… wołowina wypada odrobinę słabiej.
Pan Stanisław wraz z żoną od 38 lat są właścicielami kampingu oddalonej o około 100 km od Mar del Platy. Znajduje się on w jednej z kilku ekskluzywnych kurortów nadmorskich, gdzie urlop spędza duża część  Argentyny. Nasi gospodarze na czas sezonu wakacyjnego (od grudnia do marca) uciekają z Mar del Platy, aby prowadzić swój kamping. Jest to dla nas zrozumiałe- w tym czasie w Mar del Plata z 750 tys mieszkańców robi się nagle 4 miliony. 
Argentyna, jak się powoli przekonujemy to dość niebezpieczny kraj. Mieszkańcy mają swoje sposoby, aby unikać zagrożeń. Wszyscy właściciele domów jednorodzinnych po godzinie 20 opuszczają rolety antywłamaniowe, włączają alarmy i monitoring. W domu robi się ciemno i czujesz się jak w schronie przeciwatomowym. Telewizja to również koncert skrajności. Wiadomości są przytłaczające i przerażające. Na zmianę morderstwa, strajki i korupcja w polityce. Jak już się człowiek nasłucha tych wieści, jako rozrywkę oferują zawiłe telenowele z „doskonałą” grą aktorską. I jeszcze na poprawę humoru (seriale są również dosyć dołujące) niezwykle modny show, czyli taniec w kieliszkach wody. Główny performer, Flavio to pomieszanie mężczyzny z „Drag Queen” rodem z Las Vegas. Na zewnątrz zło i występek, ale ludzie ze swoich bunkrów kibicują Flavio… Show must go on.

Pierwsza kąpel w Oceanie Atlantyckim. Woda raczej zimna (18st.), diabelnie słona, z ogromnymi falami. Zawsze pamiętajcie o zabezpieczeniu swoich rzeczy na czas kąpieli. Kradzieże są tu na porządku dziennym.          

Z cyklu Drobne Ciekawości Cieszą :
– Dwie najpopularniejsze marki yerba mate Amanda i Rosamote to firmy założone przez przybyłych tu ok. 19 wieku Polaka i Ukraińca     
– Również związane z przybyszami- skąd tu tyle owczarków niemieckich, hmm?            
– W drodze na kemping Pana Stanisława widzimy ogromne połacie terenów przeznaczonych pod hodowle krów, koni oraz nandu (rodzaj strusi). Ciekawostka, która cieszy (przynajmniej mnie)  to fakt, że ptaki te zawsze pozostawiają jedno jajo poza gniazdem. Gdy pozostałe młode się wyklują, wspomniane jajo zostaje rozbite, a muchy i inne robactwo, które przychodzi do suto zastawionego zgnilizną koryta, staje się tym samym żywą karmą dla młodych nandu.
– Ostatnia Dobra Rada Wujka Rafała dotycząca dawania napiwków nabiera dużego znaczenia, im bardziej zagłębiamy się w ten ciekawy kraj. Przekonaliśmy się o tym po raz kolejny, jeszcze w Buenos na dworcu autobusowym. Do autobusu podchodzi facet spoza obsługi, zabiera twój bagaż i wrzuca do luku. Po czym odwraca się do Ciebie i czeka. Czeka dłużej, a po braku reakcji krzyczy „Pagar! Pagar!” (Płacić! Płacić!). „Porque?” (Dlaczego?). Niedoszlifowany hiszpański nie pozwala zrozumieć odpowiedzi. Robi się delikatny młyn i dwójką młodych za nami tłumaczy w prostych słowach, że trzeba dać napiwek… bo trzeba. To samo w przypadku nieoficjalnego parkingowego, który pomaga w lokalizacji miejsca, zatrzymuje dla Ciebie ruch i chroni przed mandatem za parkowanie. Takich profesji jest pewnie znacznie więcej, jednak jak na razie poznaliśmy tylko te. 

Po porządnym odpoczynku, jaki zafundowali nam nasi polonijni gospodarze przyszło nam porzucić komfort. Udajemy się w 15 godzinną podróż do Puerto Madryn. Od tej pory pozostajemy juz bez opieki hostów i innych pomocnych nam ludzi. Mam nadzieję, że nabraliśmy już na tyle śmiałości i choć trochę poznaliśmy tutejsze zwyczaje, żeby poradzić sobie w dalszej drodze. Do dzieła! 

Na koniec, tradycyjna porcja Dobrych Rad Wujka Rafała:       
 – Zawsze wciągaj brzuch do zdjęć na plaży.           
– Kiedy jesteś na plaży w słoneczny i gorący dzień, chociaż raz, raz jeden jedyny spróbuj zabrać ze sobą i użyć kremu do opalania. Styl opalenizny „na raka” albo „flaga Polska” nadal pozostanie pase w tym sezonie
Kategorie
Blog

Kiedy zimna Babia daje mnóstwo ciepła

NATCHNIENIE
Nie zawsze dostajemy od życia, to czego byśmy chcieli…
Pamiętam, że to był długi, sobotni,  samotny wieczór przed komputerem (właśnie dlatego, że nie dostałam tego czegoś od życia) 
Wszyscy znajomi gdzieś,  każdy z kimś, a ja sama,  nagle zobaczyłam wpis o wyprawie na Babią Górę z Fundacjią 4Kontynenty…  CHCĘ!
 
Nie wiele myśląc, nie wiele wiedząc na temat grupy (w zasadzie nic nie wiedząc) szybki klik, że biorę udział i… POSZŁO! 
Dopiero następnego dnia zaczął się odzywać zdrowy rozsądek:  „dziewczyno, przecież ty nie chodzisz po górach w zimie,  tylko latem, jak to będzie, nie dasz rady, odwołaj…”
Ale wszelkie moje wątpliwości rozwiał pewien gość, który pisał co zabrać, jak się ubrać, jak przygotować, zapewniał,  że mogę mu zaufać co do tego wyjazdu, a że był to sam prezes 4K,  no toż mu zaufałam…
Kolejnym moim problemem była kwestia dojazdu na miejsce spotkania w Krowiarkach…
I tu miła niespodzianka,  bo okazało się,  że wszystko sprawnie działa, ludzie potrafią się dogadać kto kogo zabiera, więc i ja miałam zapewnione miejsce.
 
Wreszcie nadszedł TEN dzień, lekki nerw, szalona ekscytacja, nowe mordki…
Jadę z dwiema Aśkami, strasznie fajne dziewczyny… Po drodze każda z nas dostaje wiadomości,  każda od tej samej osoby… Pomyślałam, że ten prezes to taki ciut nadopiekuńczy 😉 No, ale pewnie starszy, poważny, przynudnawy Pan. I zapewnie będzie smęcić po drodze, ale wytrzymam 😉 W końcu dość tolerancyjna ze mnie bestia 😉 
DOCIERAMY NA MIEJSCE 
Ok 30 osób, a więc spora grupka ludzi czeka w zasadzie już tylko na nas,  więc szybko podchodzimy, witamy się, poznajemy… Hmmm… SZOK! Prezes nie jest starszym Panem, ale młodym, bo w moim wieku, sympatycznym blondynem, z uśmiechem na facjacie… Pozytywnie 😉
 
NO TO RUSZAMY W GÓRĘ… 
Pomimo tego, iż na dole zero śniegu, nasza trasa robi się coraz bielsza… Co jakiś czas zatrzymujemy się podziwiać ośnieżone formacje drzewne,  ja – jak to ja- zdążyłam po drodze wszystkich poznać, z każdym trochę porozmawiać… 
Dopóki osłania nas las, jest całkiem ciepło, ale w momencie wyjścia na otwartą przestrzeń robi się bardzo zimno, wiatr smaga po pyszczkach i nadciągnęła spora mgła, więc grupa musi być w miarę blisko siebie… Wreszcie docieramy na szczyt.
DIABLAK ZDOBYTY! 
Jest pięknie, tymbardziej,  że zrobiło nam się okienko pogodowe, więc kilka fotek i z uśmiechem idziemy do schroniska na obiad… A, że droga prowadzi w dół, a warunki sprzyjają, szybko oceniając poziom bezpieczeństwa, klapnęłam na tyłek i ziuuuu zjeżdżam… Innym również pomysł się spodobał,  wiec mamy mega śmieszną zabawę do samego schroniska… Obiad, uzupełnienie płynów, odpoczynek…
 RUSZAMY W DROGĘ POWROTNĄ 
Co pewien czas zatrzymujemy się robiąc śmieszne zdjęcia,  orzełki na śniegu,  kreśląc różne napisy,  rysunki…
 I właśnie wtedy, taka skupiona nad tym śniegiem, kończąc swój śnieżny rysunek, nagle czuję,  że moja twarz znalazła się w tym mokrym, zimnym śniegu!
 NOSZ KURDE!
Co jest grane? Mój szok i niedowierzanie miały wielkie oczy. Ciekawe kto ma taaaakie pomysły?! Niezdarnie,  bo jednak jeszcze w lekkiej konsternacji, wygrzebuję się z zaspy, przecieram twarz, rozmazując tusz (pewnie wyglądam jak Panda.Odwracam się i widzę uchachaną, zadziorną twarz prezesa… No tak, teraz już wiem, że Mariusz zdecydowanie nie jest starszym, poważnym, przynudnawym Panem… I pewnie dłuuugo nie będzie… Co to to nie. 
Resztę drogi do samego parkingu idziemy śpiewając góralskie i żeglarskie piosenki, śmiejąc się i rozmawiając… 
Przez kolejne dwa dni miałam zakwasy na policzkach od tego naszego uśmiechu. Aż żal, że tak szybko wszystko się skończyło… 
CHOCIAŻ NIE! 
Jednak nie wszystko… Wycieczka okazała się być początkiem czegoś wyjątkowego w moim życiu…
Wyjazd dał nowych pozytywnie zakręconych znajomych, dał mi wiarę w ludzi, w dobre serducha, dał przyjaźń jednej z Asiek, dał mi miłość do wypraw w góry zimą. 
Teraz wiem, że trzeba szukać sposobu a nie przyczyny…
Że warto spróbować czegoś, czego nawet nie jesteśmy pewni… 
Do zobaczyska na szlaku 🙂
 
Ewa