Sail & Trekking po Lofotach – Porta Sailning Team
W piątek 19 lipca załoga pojawiła się na jachcie popołudniu.
Przyjechaliśmy z różnych stron Polski. Najsilniejsza grupa pochodziła z Suwałk i okolic, ale była również reprezentacja Krakowa, Poznania i Warszawy. Większa część miała niewielkie doświadczenie na morzu w zamian za to mnóstwo zapału i chęci uczenia się. Oczekiwania też były różne. Chcieli wędrować, podziwiać przyrodę a przy okazji pożeglować.
Po zaształowaniu rzeczy jeszcze wieczorem ruszyliśmy zwiedzać Tromsø. Spacerkiem minęliśmy Arktyczną Katedrę by o północy podziwiać przepiękną panoramę ze szczytu wzgórza Fjøla górującego nad miastem.
Następnego dnia wypłynęliśmy na południe ku Lofotom. Pierwszy postój był w Finnsnes, później popłynęliśmy do polecanego nam przez poprzednią załogę Sjøvegan. Pingwinów już nie było za to sami zamieniliśmy się w morsy. Kąpiel w morzu z widokiem na ośnieżone góry za kołem polarnym to niezapomniane wrażenie. Zaskoczył nas też kolor wody. Turkus kojarzy się zwykle z tropikami a tu tym kolorem przywitała nas Arktyka.
Lødingen to pierwsza miejscowość na Lofotach, którą odwiedziliśmy. Port ma bardzo płytkie wejście natomiast ze wzniesienia przy samej marinie rozciągała się wspaniała panorama okolicy a w poświacie kończącego się dnia wyglądała imponująco. Zdjęcie robiłam tuż po północy i tu nasunęło się pytanie: Czy to zachód, czy wschód słońca? Po długiej dyskusji ustaliliśmy, że jeżeli światło jest pomarańczowe to zachód a jeżeli różowe to wschód. Zatem jeszcze zachód! Nocy tu teraz nie ma. Miejscowi mówią, że będzie w sierpniu ( czyli już po naszym wyjeździe ;))
Rano wyruszyliśmy ku nieformalnej stolicy i największemu miastu Lofotów czyli Svolvær. Po drodze zrobiliśmy sobie postój na połów ryb. Przy wejściu do portu przywitał nas pomnik żony rybaka z niepokojem patrzącej w morze.
Samo miasto zachowało tradycyjną zabudowę i nawet nowe budynki stylizowane są na stare. Tu po raz pierwszy pojawiły się czerwone domki. W dawnych czasach rybacy taką farbą malowali swoje domy, by zapobiec butwieniu drewna. Dzisiaj nawet nowe budynki w nawiązaniu do tradycji mają taki kolor.
Następny dzień wymagał od załogi dużo samozaparcia. Nie dość, że płynęliśmy pod dość silny wiatr, to mgła, mżawka i temperatury poniżej 10 st C nie pozwoliły cieszyć się panoramą najpiękniejszej części Lofotów. Ale nie ma tego złego… popołudniu zawinęliśmy do Henningsvær. To tzw. Wenecja północy. Miejscowość położona jest na kilkunastu wyspach i posiada najpiękniej położone boisko piłki nożnej na świecie.
Cała miejscowość zachowała tradycyjną zabudowę a uwagę przyciągają jeszcze ciekawe murale.
Wokół Henningsvær jest wiele szlaków turystycznych, niestety nisko zalegające chmury wyraźnie dały nam do zrozumienia, że nie ma sensu wspinać się na okoliczne wzgórza. Następnego dnia miało się to zmienić.
Raniutko ruszyliśmy ku końcowi świata. Najbliżej południowego krańca Lofotów leży porcik w Sørvagen. Stąd malowniczo krętą drogą ruszyliśmy ku ostatniej miejscowości archipelagu – Å. Litera Å jest ostatnią literą alfabetu norweskiego więc nazwa miejscowości jest nieprzypadkowa.
Sama miejscowość jest niewielka a za nią z półwyspu rozciąga się przepiękny widok. To niezwykłe miejsce sprzyja kontemplacji przyrody i wyciszeniu. Tu uprawialiśmy jogę.
Jeszcze tego samego dnia wypłynęliśmy do leżącego 4 mile na północny wschód Reine. Ta przepiękna niewielka miejscowość rozciągnięta jest na kilkunastu wyspach. Tradycyjnie zabudowana czerwonymi domkami i otoczona rusztowaniami, na których miejscowi rybacy suszą sztokfisza – suszonego dorsza. Na szczęście dla nas ryby zostały już zebrane, bo ich zapach nie należy do najprzyjemniejszych aromatów na świecie.
Nad Reine góruje Reinebringen – szczyt o wysokości 448 m n.p.m., którego stroma, prawie pionowa ściana opada ku zatoce, nad którą leży Reine. Na szczyt wzniesienia wiodą schody więc wejście mimo, że długie i męczące jest stosunkowo łatwe. Kłopoty mogą mieć jednak osoby z lękiem wysokości. Panoramę Reine i okolicy podziwialiśmy w promieniach zachodzącego ( na pomarańczowo) słońca. Ten widok zrekompensował nam zmęczenie i trudności wspinaczki w dwójnasób. Jest to najpiękniejszy widok, jaki można sobie wyobrazić.
Powrót w stronę Tromsø rozpoczął się od zmiany kierunku wiatru. Znów trzeba było płynąć pod wiatr. Ale cóż „jeśliś dzielnym żeglarzem radę sobie dasz” zatem rządni kolejnych wrażeń ruszyliśmy na północny wschód. Niedaleko Reine znajduje się następna perełka Lofotów – maleńki Nusfjord. Niestety jedyne trzy miejsca, gdzie można byłoby stanąć były zajęte, zatem wpłynęliśmy i zaraz wypłynęliśmy z niewielkiej zatoczki, wokół której położona jest miejscowość. Tego dnia nisko zalegające chmury nie pozwoliły nam podziwiać głowy trolla na skale naprzeciwko Nusfjordu. Ciekawy układ naturalnie ukształtowanych skał obserwowany pod odpowiednim kątem pozwala tam rozpoznać wielką, brodatą twarz. Okolica słynie również z orłów ale i tych przy nisko zawieszonych stratusach nie mogliśmy dostrzec. Szukając trolli popłynęliśmy do nomen omen Trollfjordu. Tu widoki były wspaniałe. Wąziutka lecz głęboka polodowcowa zatoczka otoczona jest prawie pionowymi ścianami skalnymi a nad nimi górowały oświetlone promieniami zachodzącego słońca szczyty. To prawie jak pływanie jachtem morskim w Tatrach.
Kolejny postój mieliśmy w Sortland. To spore miasto i port w północnej części Lofotów niestety zabudowane jest raczej nowocześnie. Po krótkim odpoczynku, wiedząc, że nadciąga dość silny wiatr popołudniu ruszyliśmy w stronę Tromsø. Był to jeden z najciekawszych i najdłuższych odcinków naszego rejsu. Koło północy minęliśmy most ( dla jednej z załogantek był to pierwszy most w życiu, pod którym sterowała z wielkimi emocjami) i wpłynęliśmy na wąski ale bardzo dobrze oznakowany tor wodny. Przyświecał nam cieniutki księżyc w nowiu.
Rano wypłynęliśmy na szerokie wody i w końcu można było postawić żagle. Cały dzień przy pięknej pogodzie halsowaliśmy by na wieczór skryć się w cieśniny przed narastającym wiatrem. Postój zrobiliśmy w odwiedzonym już wcześniej Sjøvegan.
Kolejny dzień to przelot do Finnsnes gdzie rano załoga podzieliła się na dwie ekipy. Dziewczyny spragnione trekkingu poszły zwiedzać miasto i wejść na okoliczne wzgórza, kapitan i chłopaki połynęli łowić ryby.
Wieczorem posileni przepyszną kolacją ruszyliśmy na północ. Około 8 mil przed Tromsø jest bardzo ciekawe miejsce. Na środku cieśniny znajduje się wyspa Ryøya. Można ją opłynąć jedynie od północy a w przesmyku tworzą się silne prądy. Tędy również wiedzie tor, którym pływa sporo statków i promów, więc planując przepłynięcie tamtędy należy dobrze sprawdzić, czy nagle nie wyskoczy na nas wielgachny prom czy tankowiec. Pokonanie 3 kabli zajęło nam około godziny a frustrację sternika wzbudzał żółty domek na brzegu, który przez dłuższy czas znajdował się na trawersie jachtu i nie zmieniał swego położenia.
Nad ranem zmarznięci ale bardzo szczęśliwi dopłynęliśmy do mariny w Tromsø. Norwegia pożegnała nas stadami maskonurów ( przez niektórych nazywanych „płaskonurami”) i delfinami.
Cały etap trwał dwa tygodnie. Przepłynęliśmy 461 mil, odwiedziliśmy 9 portów ale najważniejsze, że zobaczyliśmy wszystkie najważniejsze miejsca na Lofotach. Majestat przyrody, piękne widoki i wspomnienia wędrówek będą najlepszą pamiątką z rejsu.
Dziękuję Wam moja Lofocka Załogo!
Anna Jackiewicz