Kategorie
Blog

Kurs na północny wschód – Covidowa edycja

Długi rejs w sympatycznym towarzystwie i niekompletnym składzie. Tak rozpoczął się kolejny etap rejsów po Bałtyku. Spieszymy poinformować że brak załogi był spowodowany rezygnacją w ostatniej chwili  innych uczestników pod nazwą Covid.   Czy to była dobra wymówka ?

Rejs bałtycki Covidowy Załoga bezwachtowa gdyż kilku uczestników nam zdezerterowało. Została nas piątka z kapitanem Jackiem Jaworskim na czele. Daro, Bartek, Karol i ja Magda.

W piątek 3 lipca rano oddajemy cumy kierujemy się do portu Liepaja. Główki portu osiągamy w sobotę wieczorem. Miasto trochę inne niż znane na Łotwie. Mnie oczywiście zachwyciła plaża. Duża, czysta, pełna toi toijów, ławek i miejsc do zabaw. Miejskie wejście do plaży informuje że do raju 0 km.

Kurs na północny wschód

Słynne targowisko w Lipaji czynne w niedzielę tylko do godz 14.00. Jednak ze względu na niekorzystną prognozę musieliśmy zostać jeszcze przez cały poniedziałek więc zakupy zrobiliśmy na spokojnie. Jedna ważna zmiana w porcie. Łazienka w biurze bosmana nieczynna, marina jest w trakcie przebudowy. Za niedługo powstanie tu ładna marina.Do toalety można iść do hotelu Promenada za to pod prysznic trzeba się przejść 600m do fitness klubu.

Kurs na północny wschód

We wtorek rano oddajemy cumy i kierunek Ventspils. Miasto krów które trudno znaleść bez mapki. Mapki i przewodniki dostępne w Informacji Turystycznej ok 2,5 km od poru, czynnej do godz 19.00. Plaża równie piękna jak w Liepaji. Długa, szeroka z drobnym miałkim piaskiem i toj tojami. Najwyraźniej Łotysze nie lubią mieć zadeptanych wydm z „papierzakam”.

Kurs na północny wschód

Następny cel to Visby. Port jachtowy dobrze nam znany, na dzień dobry wita nas bosman który płynąć pontonem pomaga wskazuje do cumowania. Tuz obok stare miasto otoczone murem. Wokół muru można pojechać „ kolejką” turystyczną. Plaża…szkoda gadać. W rankingu póki co Łotwa – Szwecja 2 :0. Za to dostępne pralki, kuchnia i piekarnik. Bartek piecze ciasto i zapiekankę. Reszta załogi kombinuje jak przemycić piekarnik na jacht. „Brakło” odpowiednich narzędzi do wymontowania. Wniosek załogi – należy doposażyć jachtową skrzynkę narzędziową w bardziej przydatne narzędzia. Rano kierunek Kalmar. Po tym jak nas wytrzepało w drodze do Visby, cieśnina Kalmarska jawi się niczym raj. Gładko jak stół. Marina w Kalmar bardzo dobrze przygotowana na przyjęcie żeglarzy, restauracja Mc Donaldem na miejscu. Informacja turystyczna z mapkami i folderami w biurze bosmana portu. Obok sklep żeglarski. W marinie można dokonać większych i mniejszych napraw.

Kurs na północny wschód

Na pobliską Olandię kursuje bezpłatny prom więc można zrobić sobie wycieczkę. Jednak czas nas goni, zabieramy się z wiatrem do Polski.  Ostatni kurs powrotny przez Hel do Gdyni. Rejs bardzo udany. Załoga dograna i Neptun nam sprzyjał z pogodą. Jedyny deszcz nas trafił w marinie, poza tym było pogodnie z wiatrem ok 4 do 6 B.

Sami oceńcie czy warto było rezygnować z rejsu?
Magdalena Tomczyk

Kategorie
Żeglarstwo

I Love Norway 2019 – Za koło podbiegunowe do bram Arktyki Porta Sailing Team

I Love Norway 2019 – Za koło podbiegunowe do bram Arktyki

29.06.2019 r. po całonocnej podróży, o godzinie 8:00 wylądowaliśmy na lotnisku w Bergen. Pozostał nam już tylko zajęczy skok tramwajem, by znaleźć się w porcie, gdzie czekała już na nas załoga poprzedniego etapu „I love Norway” i s/y Ciri, która na nadchodzące półtora tygodnia miała stać się naszym domem. Norwegia przywitała nas słoneczną pogodą na lądzie, jednak Szanowny Pan Neptun miał wobec nas nieco inne plany. Po zwiedzeniu miasta, zdobyciu (kolejką) góry Floyen i solidnym posiłku, nadszedł nareszcie czas, by rozpocząć naszą przygodę. O godzinie 19:00 oddajemy cumy i ruszamy na północ do bram Arktyki, czyli równoleżnika 66°33’39” N. Kolejna doba minęła nam na żegludze w strugach nieustającego deszczu, w którym to żarliwie składaliśmy do morza „ofiary” Neptunowi, w modlitwie o odrobinę słońca.

30.06. o godzinie 21:00 dobijamy do Maloy znajdującego się na południowej stronie wyspy Vagsoy i będącego jednym z najważniejszych portów rybackich w regionie. Nieustający deszcz niestety pokrzyżował nam szyki i nie pozwolił nam zwiedzić Maloy Kystfort – zabytkowych fortyfikacji znajdujących się nieopodal portu. Postój uprzyjemniła nam jednak zupa z ryb złowionych przez kapitana Mietka Jakubowskiego, a dzieła dokonał rozśpiewany wieczór przy dźwiękach gitary, która jak się później okazało, lepiej pełniła funkcję perkusji, aniżeli instrumentu strunowego.

01.07. o godzinie 11:00 wyruszyliśmy w dalszą drogę. Deszcz nie zamierzał przestać padać, a choroba morska postanowiła pozostać z nami na dłużej. Zaszczytu zmartwychwstania dostąpiła na szczęście, najbardziej dotknięta wczorajszą chorobą Bożenka – przesympatyczna załogantka, a zarazem jedyna dziewczyna w załodze, a co najważniejsze, od tej chwili samozwańczy kuk, co jak sądze bardzo odpowiadało pozostałym członkom załogi! Mimo odkręcających się relingów, zerwanego szota foka i braku nadziei na skrawek czystego nieba lub kilka promieni norweskiego słońca, które tak dobrze pamiętaliśmy z zeszłorocznej majowej wyprawy na Lofoty, płynęliśmy dalej, a wszystkie niedogodności wynagradzały nam przepiękne widoki rozpościerające się wokół nas.

02.07 o godzinie 6:30 docieramy do Alesund, w którym zabawiliśmy odrobinę dłużej. Mimo niezbyt zachęcającej do spacerów pogody, całą załogą udaliśmy się na wzgórze Aksla słynące (słusznie) z cudownych widoków i zwiedziliśmy okolice portu. Wieczorem Mariusz Noworól, czuwający z brzegu nad naszym bezpieczeństwem, poinformował nas o froncie znad północy, w centrum którego mieliśmy znaleźć się w godzinach, na które planowaliśmy wyjście w morze. Wiatr miał uderzyć z prędkością do 60kt, więc noc postanowiliśmy spędzić w porcie. Zasłużony skądinąd solidny sen na postoju, okazał się tej nocy nieunikniony.

03.07. o godzinie 04:00 z wiatrem i falami ruszamy na północ. Skok zaczyna się spokojnie, a piękno otaczających nas fiordów zapiera dech w piersiach. Po wyjściu w morze wiatr znacząco przybrał na sile. Na małej „gieni” jacht mknął z zawrotną dla niego prędkością 8,5kt niczym morski bolid F1, przyprawiając niektórych z nas o kolejną porcję wrażeń od naszych błędników. Gdy wiatr przybierał wciąż na sile, postanowiliśmy kontynuować podróż fiordami, do czego jednak skutecznie zniechęciły nas warunki, przy których wąskie przejścia między skałami stawały się pozornie jeszcze węższe. Awaria urządzenia sterowego, która w dużej mierze utrudniała manewrowanie Ciri i kolejne zerwane szoty nie ułatwiały sprawy. Problemem okazał się tego dnia również ploter na deku, do pokrowca którego zgodnie z prawem Murphy’ego dostała się woda i na jakiś czas po prostu odmówił pracy.

04.07. o godzinie 10:00 docieramy do Garten. Jakaś magiczna uzdrawiająca moc spłynęła na załogę jak remedium na wszystkie bolączki, a zza chmur jak zaczarowane, uśmiechęło się do nas słońce. Nareszcie! Dzięki życzliwości mieszkańców Tej urokliwej miejscowości szybko naprawiliśmy drobne usterki, rozwiesiliśmy przemoknięte ciuchy i po chwili już mogliśmy napawać się cudowną pogodą, obiadem przyrządzonym wreszcie poza kambuzem i zwiedzaniem tego malowniczego, spokojnego miejsca. Po krótkiej regeneracji, nadszedł czas by ruszyć dalej.

O godzinie 16:00 Ciri wyszła z portu w pięknym słońcu, przy spokojnym wietrze około 3B. Pogoda w końcu nam sprzyjała, co dało się zauważyć po uśmiechach rysujących się nieustannie na twarzach najedzonej, odzianej w suchą odzież załogi. Niestety około północy deszcz przypomniał sobie o naszym istnieniu, a wiatr znów zaczął przybierać na sile. Na nasze szczęście, Neptun znudzony już ofiarami, pomachał nam z uśmiechem na pożegnanie i pozwolił nam w pełnym zdrowiu kontynuować naszą podróż do bram Arktyki.

05.07. o godzinie 8:00 dotarliśmy do Rorvik. Niestety znów przemoknięci. Na lądzie czeka na nas jednak miła niespodzianka – gorący prysznic. Wiadomość o nim wzbudziła niemałe poruszenie wśród uczestników rejsu, co bardzo szybko zaowocowało hucznym szturmem załogi na sanitariaty portu! Rorvik był jednak tylko krótkim epizodem podróży. Po zwiedzeniu okolicy, zakupów w lokalnym markecie, naprawie zepsutej farelki (minutę po kupnie nowej) i przyrządzeniu gorącego posiłku o godzinie 17:00 znów pożegnaliśmy ląd, by choć trochę zbliżyć się jeszcze tego dnia do naszego celu.

Noc przebiegła bardzo spokojnie, choć nadal w deszczu. Wąskimi, pięknymi fiordami toczyliśmy się od brzegu do brzegu, niekończącą się halsówką w stronę Berg. Rano zrobiliśmy krótki postój na płytszej wodzie, w celu uzupełnienia zapasów dorsza i o 10:30 turystyczny palnik na kei w Berg, służył nam już za restauracyjną kuchnię, której szefem był znów sam kapitan Mietek. Restauracyjną, bo chyba każdy kto choć raz smażył rybę wprost z morza wie, że miano kuchni polowej bardzo urąga temu wyśmienitemu daniu.

Po spokojnym wieczorze i długim, całonocnym śnie, czas wziąć się do pracy. Mimo, że w niedzielę nie przystoi grzebać się w smarach, wymiana oleju w silniku, uzupełnienie uszczelek i naciągnięcie paska alternatora, to główne zadania tegoż poranka. Andrzej spisał się w nich na złoty medal! (My na srebrny – pomagaliśmy!) Janek z kolei postanowił dzień święty święcić i udał się do miasteczka na poszukiwania Norweskiej niewiasty, która to odwiedziła nas rowerem na pogawędki dzień wcześniej. Niestety – bezowocne.

07.07. o godzinie 11:00 z poczuciem pozostawienia na brzegu fiordu wielkiej historii miłosnej oddaliliśmy się powoli od Berg. Nadszedł czas, by skupić się na prawdziwym celu naszej wyprawy czyli przekroczeniu magicznego 66°33’39” N. Wiatr o sile ok 1B, prosto w dziób nie ułatwiał nam jednak zdobycia wyczekiwanego przez nas równoleżnika. Tym razem jednak, nikt z nas nie liczył godzin, a ilość przebytych mil w stosunku do odcinka pokonanego w linii prostej do celu, nie zaprzątała nikomu głowy. W suchych ubraniach, z całą załogą na deku, upajaliśmy się słońcem i pięknymi widokami, a odmierzanie czasu pozostawiliśmy ludziom z realnego świata.
Po ponad dobie „kręcenia się” w poprzek fiordów, stwierdziliśmy zgodnie, że o ile naprawdę koło podbiegunowe nieustannie przemieszcza się po kuli ziemskiej, to od nas zdecydowanie ucieka. Po kilku zwrotach i dokładnym zbadaniu kolejnych linii brzegowych, nadszedł czas na wędkowanie. Wędkowanie nietypowe, gdyż w towarzystwie ciekawskich delfinów skutecznie płoszących nam ryby. Nikt jednak nie miał im tego za złe. Te piękne ssaki przysparzały nam chyba o wiele więcej radości, niż kolejne złowione dorsze, a i tych kilka udało się chwycić na haczyki. Bez gazu w butli nie udałoby nam się niestety nic z nich przyrządzić, więc udaliśmy się na poszukiwania cywilizacji. Kapitan nakreślił na ploterze kurs na pobliski port Aldersund Brygger znajdujący się w As, a po krótkiej chwili naszym oczom ukazał się przepiękny widok. Port ukryty w wąskim fiordzie otoczony wysokimi górami u podnóży których domki wydawały się być dosłownie zabawkowymi makietami. Myślę, że każdemu z nas dech w piersi zamarł na chwilę, na widok tego miejsca. Trudno uwierzyć, że znaleźliśmy się tam niemal przypadkiem.

08.07. o 16:30 dobiliśmy do kei tej pięknej przystani. Sielanka musiała się jednak w końcu zakończyć. Samoobsługowy dystrybutor paliwa był uszkodzony, punktu wymiany gazu brak. Na szczęście spożywczy sklep jeszcze przez chwilę był otwarty, więc przynajmniej kawa, pieczywo i kilka świeżych warzyw wylądowało tego dnia na pokładzie Ciri. Panowie nie zapomnieli również o zapasach na wieczór kapitański, w końcu „jesteśmy bogaci”.
pod owym sklepem napotkaliśmy dwójkę Polaków pracujących aktualnie w tej miejscowości. Rodacy byli bardzo pomocni i życzliwi. Obwieźli nas nawet autem po okolicznych miejscowościach w poszukiwaniu choćby otwartej stacji benzynowej jednak w tych rejonach o godzinie 17:00 można już zapomnieć o jakichkolwiek zakupach poza „spożywką”. Zjedliśmy więc to, co udało nam się upichcić na resztkach z turystycznej butli i ruszyliśmy na północ. W końcu od zdobycia koła dzieliło nas zaledwie kilka mil. Podróż przebiegała spokojnie, w dobrych nastrojach, ale we względnej ciszy. Chyba każdy z nas czuł, że zachwilę znajdziemy się u symbolicznych bram Arktyki. Nagle naszym oczom ukazał się przepiękny pomnik Kuli Ziemskiej na wyspie Vikingen, nieopodal Tonnes, symbolizujący właśnie nasz wyczekany cel. Po chwili z nawigacyjnej dał się słyszeć krzyk kapitana. „Dawać tu aparat, szybko do plotera! mamy to!”. Mimo, że woda pod nami była wciąż taka sama a brzeg nie obsypał się śniegiem, emocje w nas były ogromne. Myślę, że dla każdej osoby kochającej nie tylko żeglarstwoale szeroko pojęte podróże, ten symboliczny moment, przekroczenia koła podbiegunowego byłby ważnym przeżyciem.
Krótka chwila na zdjęcia, symboliczna lampka szampana, budyń – dla nas niczym królewski tort – tylko tyle i aż tyle pozostanie w nas bardzo mocnym wspomnieniem i tkwić będzie w każdym z nas do końca życia.
Po kilku chwilach wszystko wróciło do normy. Jedni poszli spać, inni pozostali na deku podziwiać uroki Norwegii. Ja siedziałem przez kolejne dwie wachty „wlepiony”
w skalne formacje na brzegach fiordów jak w telewizor i nie mogłem uwierzyć, że już jutro znajdziemy się w Bodo – ostatnim porcie naszego etapu „I love Norway”.

09.07. o godzinie 15:00 w gęstej mgle weszliśmy do Bodo. Tu nasza załoga właściwie skończyła swoją podróż. Pozostało nam tylko odnaleźć punkt wymiany gazu, przygotować jacht do przekazania naszym kolegom, którzy mieli pojawić się na nim już nazajutrz i spakować własne graty, co po udanym rejsie nigdy nie przychodzi z łatwością.
Wieczorem zasiedliśmy przy ostatniej na rejsie wspólnej kolacji, czyli wieczorze kapitańskim. Podczas sprzątania okazało się nawet, że mamy jeszcze czym celebrować nasze osiągnięcia. Kapitan Mieczysław jakubowski wygłosił kilka wzruszających słów, podsumował i przedstawił nam swoje spostrzeżenia, po czym uczciliśmy nasze wojaże jak należy. Jako, że w Polsce przywykliśmy celebrować przynajmniej do momentu, gdy robi się ciemno, tym razem nie łatwo było nam zakończyć ten wieczór, gdyż słońce w tym terminie nie ma w zwyczaju chować się za horyzontem w Bodo. Udaliśmy się więc na koncert lokalnego gitarzysty, do jednego z pobliskich barów, gdzie na prawdę poczuliśmy klimat tego wspaniałego, choć zupełnie innego niż nasz kraju.

Środa 10.07. przebiegała w ciszy. Energia, która towarzyszyła nam wszystkim do wczoraj, dziś jakby zgasła. Chyba każdy z nas mimo zmęczenia nie mógł uwierzyć w to, że już za chwilę znajdzie się w samolocie a rejs „Za koło podbiegunowe – do bram Arktyki” pozostanie tylko wspomnieniem już na zawsze. Sprzątanie jachtu, torby na kei, pamiątkowe zdjęcie, drobiazgi dla rodzin w lokalnym sklepie z pamiątkami, wspólny posiłek i spacer na lotnisko – tak szybko jak to powyżej opisałem, przebiegł ostatni dzień naszego niezapomnianego rejsu.
Mamy nadzieję, że nie po raz ostatni mogliśmy być gośćmi tych urokliwych jak i tajemniczych miejsc i doczekamy się w przyszłości wielu powrotów, bo dla takich chwil, miejsc i ludzi, warto czekać, podążać za tym i wracać.

Michał  Osyda

Wspieraj remont jachtu dla Fundacji 4 Kontynenty


Kategorie
Żeglarstwo

I Love Norway 2019 – Porta Sailing Team

SY Ciri wśród fiordów – I Love Norway 2019 Porta Sailing Team. Rozpoczął się długi, bo prawie trzymiesięczny rejs jachtu Ciri po norweskich fiordach.

Wyruszyliśmy ze Szczecina 8 czerwca 2019 r., po drodze do Stavanger odwiedzając Kopenhagę, wyspę Anholt, Skagen i Flekkefjord. Był to pierwszy etap armatorski rejsu I love Norway 2019 zorganizowanego przez Fundację 4 Kontynenty.

Pierwsze godziny rejsu przebiegły spokojnie. Wiał niezbyt silny wiatr z kierunków wschodnich, bez wysiłku żeglowaliśmy wzdłuż niemieckiego wybrzeża Morza Bałtyckiego do pierwszego portu – Kopenhagi. Jacht płynął spokojnie kołysany niezbyt dużymi falami. Czas płynął leniwie, nocne wachty załoga urozmaicała rozmowami i przekąskami, które oferował bogato zaopatrzony kambuz, zaprowiantowany jak stołówka w modnym kurorcie. Szafki, jaskółki i lodówkę wypełniały po brzegi różnorodne potrawy gotowe, półprodukty, smakołyki oraz napoje.

Podejście do Kopenhagi wywołało poruszenie dość rozleniwionej spokojną żeglugą załogi. Dziesiątki jachtów, motorówek, statków, kontenerowców i wycieczkowców przecinały cieśninę Sund w różnych kierunkach i jachtowy AIS nieustannie alarmował o możliwości bliskiego kontaktu z którąś z jednostek. Na brzegu górowała potężna spalarnia odpadów, z igielitowym torem dla narciarzy, na dachu. W Kopenhaskiej marinie panował spory ruch. Na szczęście łatwo znaleźliśmy miejsce do cumowania. W manewrach portowych pomógł klubowicz mariny, przez żeglarzy zwany niedźwiedziem, ze względu na okazałą sylwetkę. Stanęliśmy u wylotu ścieżki wiodącej do syrenki, co jak się okazało miało swoje konsekwencje, o których z chwilę.

Kopenhaga – królewsko i odlotowo

W Kopenhadze akurat odbywał się Royal Run – biegi na 1 milę i na 10 km. Na odcinku 10 km przez miasto tradycyjnie biegł przedstawiciel królewskiego rodu, książę Danii Frederik z rodziną. Z powodu biegów większość ulic w centrum pozamykano, a chodniki zapełnione były biegaczami i turystami. Na szczęście nad głównymi arteriami komunikacyjnymi przerzucono mostki dla pieszych. Klucząc wśród barierek i tłumów dotarliśmy do restauracji Ankara, która bywa żelaznym punktem załóg Fundacji 4 Kontynenty. Restauracja ….Oferuje bogate menu open table. Wieczorem odwiedziliśmy wyjątkowe miejsce: Christianię – dzielnicę artystów i wszelkiej maści odszczepieńców. W Christianii, zajmującej miejsce po wojskowych koszarach, obowiązuje jakaś niepisana umowa z władzami miasta. Tuż po ósmej rano falami nadciągnęli japońscy turyści. Traktem od kopenhaskiej syrenki wysypywali się wprost na nabrzeże, przy którym stała Ciri i ustawiali do zdjęć tuż przy burcie. Czasami, dla efektowniejszych kadrów, wchodzili nam na jacht. Niektórych sami zapraszaliśmy, co kończyło się zazwyczaj dodatkową sesją fotograficzną z załogą, i głębokimi ukłonami.Nie łatwo było zostawiać Kopenhagę, odpuściliśmy kilka miejsc, które wypada zobaczyć. Ale czas naglił, spieszyliśmy do Flekkefjord, chcieliśmy zahaczyć o Anholt. Do tego prognozy pogody często nie pokrywały się ze rzeczywistością, nie gwarantując, że dotrzemy do celu w zaplanowanym terminie. Przed południem oddaliśmy cumy i przez Sund popłynęliśmy na północ, by wkrótce dotrzeć do zamku Kronborg znajdującego się w Helsingor. Płynąc z dość silnym prądem stoczyliśmy pojedynek na nerwy z kursującymi między Helsingor. a Helsingborgiem promami. Dwa promy mijały się w odległości 200-300 metrów od siebie, a my pomiędzy nimi kręciliśmy kółka czekając, aż przepłyną. Kronborg, zwany zamkiem Hamleta jest bramą Sundu. Za nim zaczyna się Kattegat. Potężna forteca, wpisana na listę światowego dziedzictwa Unesco, stanowiła kiedyś symbol panowania Danii na tych wodach. Przez wieki żeglarze musieli tu uiścić opłatę, aby przedostać się z Kattegatu do Sundu. Opłata która zasilała królewski skarbiec.

Anholt – raj fok i samotników

Wyspa Anholt jest doskonałym miejscem do wypoczynku. I jak się okazuje także do życia. Niestety niewielu stać na tak odważny krok i ucieczkę z miasta, chociaż Dania wprowadziła program zasiedlenia wyspy oferując dom i zwolnienie z wszelkich opłat przez kilka miesięcy. Na wyspie mieszka około 130 osób(dane z 2017 roku). Turyści docierają tu promem i jachtami, których w marinie w sezonie cumuje nawet kilkadziesiąt.Na wiatry w Kattegacie narzekać nie możemy. Nocne podejście do Anholt, przez rozległe mielizny, przy dużym zafalowaniu, i dość silnym wietrze od strony wejścia do portu okazało się trochę stresujące. Siła wiatru wzrosła, w porywach osiągając 6B, do tego z chmur, które podążały za nami od południa zaczął padać deszcz. Podejście do Anholt nie jest oświetlone. Nie ma wyznaczonego toru, nie ma nabieżników, świecą się jedynie główki portowe.W nocy, przy zafalowaniu i wschodnim wietrze robi się nieciekawie. Aby dostać się do mariny od południa, należy minąć kardynałkę zachodnią, następnie wybrać kurs północno wschodni i po jakimś czasie wschodni. Nas, silny, przeciwny wiatr zmusił do halsowanie pośród płycizn, więc uważnie wpatrywaliśmy się w ekran plotera. Na szczęście, kiedy dopadła nas burza, byliśmy już o dwie mile od mariny. Uruchomiliśmy silnik i w strugach deszczu, z błyskawicami za rufą doczłapaliśmy się za główki falochronu.Rano na Anholt zaświeciło słońce. Było przyjemnie ciepło. Załatwiliśmy formalności portowe w automacie, który wydał nam też kartę do prysznica, zjedliśmy śniadanie i pieszo wyruszyliśmy na mierzeję znajdującą się po drugiej stronie wyspy. Szybkim marszem po schodkach, krętych ścieżkach, pośród nielicznych domów, drzew i krzaków dotarliśmy na wzgórza, skąd rozpościerał się widok na piękną plażę i błękitną wodę oraz kolonię przyczep kempingowych, otoczonych płotem. Chaotycznie rozstawione przyczepy wraz z krzywymi budkami podręcznych magazynków, stolikami, parasolkami nie pasowały do urody wyspy. Sam błękit morza dla wypoczywających w Międzyzdrojach, czy na Helu może być zaskoczeniem. Pomijając czystość tutejszych plaż, czy stan infrastruktury, kolor wody przypomina ten znany z Chorwacji. Dno widać na głębokości kilku metrów. Trudno uwierzyć w nasz ogólnonarodowy brak szacunku do przyrody i przyzwolenie, by w Polsce ścieki z pól i zakładów nadal bezkarnie trafiały do morza. Kontynuowaliśmy wędrówkę wewnętrznymi ścieżkami wyspy. Jej północno-wschodnia część okazała się pustynna i pozbawiona wysokiej roślinności. Jak podaje Wikipedia pustynia na Anholt, podobno największa w północnej Europie, jest dziełem człowieka. Drzewa w tej części wyspy wycięto pod budowę latarnii morskiej. Obecnie postępuje dalsza erozja gleb, dlatego tereny te częściowo zamknięte są dla turystów, których tu zresztą spotykaliśmy niewielu.Niechcący zboczyliśmy ze szlaku i na skróty dotarliśmy na wydmy przy mierzei. Z góry dostrzegliśmy, że cała mierzeja zajęta jest przez foki. Focze rodziny z małymi, wylegiwały się na piasku, a pośród nich spacerowały mewy. Raczej nie powinno nas tu być, tu musi być rezerwat. Zawróciliśmy więc i plażą, mijając symboliczne barierki broniące dostępu do rezerwatu, dotarliśmy do latarni morskiej.Przy latarni stoi drewniana budka, a w niej fantastycznie wielka lorneta. Jej zasięg pozwala podglądać życie fok na mierzei. Ale foki spotkać można także pod latarnią, gdzie bawią się i polują w bliskiej odległości od brzegu. Czasami nawet odpoczywają na plaży pozwalając ludziom zbliżyć się na kilka metrów. Do mariny wracaliśmy plażą. Miałem ochotę pobiegać, więc zostawiłem załogę i po plaży, na przemian po grząskim piasku i kamieniach, boso, buty trzymając w rękach pobiegłem do mariny. Wyszło prawie prawie 10 km. Choć nie biegam od ponad pół roku, nie czułem zmęczenia, bolały tylko nogi, od nierównego i grząskiego terenu.

Skagen – ładniejszy Hel

Kolejnym punktem jest Skagen. Nazwa fonetyczna to „skejen”, na co zwracają nam uwagę Polacy mieszkający w Danii. Niestety z racji opóźnienia, w Skagen stoimy tylko kilka godzin. Zwiedzamy centrum i kupujemy zaopatrzenie bo przed nami tylko już Norwegia

14 czerwca po południu ruszamy na najdłuższy odcinek rejsu. 180 Nm do Flekkefjord.Wiatru nie ma, godzinami bujamy się na silniku. Mijamy miejsce gdzie wody Bałtyku stykają się z Morzem Północnym. Podobno różnica w zasoleniu powoduje, że morza nie mieszają się ze sobą, dlatego w miejscu styku widać różne odcienie wody i dziwne falowanie, jakby fale trafiały na tkwiące pod powierzchnią wody skały.Parę godzin później wiatr rośnie do 3B, z kierunków wschodnich, co pozwala już na minimalną żeglugę na żaglach, które, z racji sporego zafalowania i słabego wiatru, niemiłosiernie strzelają. Usztywniamy grot kontraszotem. Od dłuższego czasu od strony duńskiej obserwujemy ciemne chmury. W pewnym momencie gęstą mgłą rozlewają się po morzu zakrywając brzegu i płynące statki. Refujemy żagle i za chwilę dostajemy silny boczny wiatr. Mimo refów log pokazuje, że pędzimy 8 węzłów. Mocno pada deszcz. Na szczęście w falami radzi sobie autopilot, a my chowamy się w zejściówce.Od tej pory Morze Północne serwuje nam regularnie dość wysokie fale i mocny wiatr w okolicach 6B, który jak po sznurku prowadzi nas do Flekkefjord.

Flekkefjord – polskie miasteczko, jak nigdy wcześniej

Niecałe dwie doby później wpływamy między fiordy. Do Flekkefjord mamy około 10Nm. Podziwiamy drewniane domy, tuż nad lustrem wody, wciśnięte pomiędzy skaliste zbocza, z pomostami, przy których cumują łodzie. Nad domami górują lasy. Cudowne miejsce na wypoczynek, choć dla niektórych Norwegów to także stałe miejsce do życia.. Przed Flekkefjord mijamy jeszcze dwie kosmiczne platformy naftowe.Po g. 22 jest nadal jasno. Wprost z mariny udajemy się do miasta, gdzie odbywa się festiwal szantowy zorganizowany przez polskie małżeństwo, od lat mieszkające w Norwegii. Niewielka scena i spory tłumek widzów. Tańczą, albo popijają drinki i piwo. Na lewo i prawo od sceny znajdują się tarasy restauracji, zajęte są chyba wszystkie stoliki. Na scenie polski Banana Boat. Krzyczy ze sceny lider zespołu: – „A może tak, a może nie” – it’s mean: „maybe not, maybe yes” – singing together in polish. – Wiemy, wiemy co to znaczy – odkrzykuje mu ktoś po Polsku. Czujemy się jak u siebie. Wspaniała atmosfera. Języki: norweski, angielski i polski mieszają się ze sobą. I tylko cena piwa, ok. 40 zł za plastikowy kubek 0,4ltr, sprzedawana w foodtrucku, przypomina, że to jednak inny kraj. Koncerty kończą się przed północą występem gwiazdy festiwalu -Pyrates. Na nas czeka jeszcze impreza na cumującym obok Roztoczu. Na jachcie świetna atmosfera i załoga, której kapitanem jest Marek Popiel, wspaniały człowiek, o ciepłym charakterze. Rano dostajemy MMSa: zdjęcie gazety z Flekkefjord. W niej relacja z festiwalu, na zdjęciu część naszej załogi.Dzień zaczynamy od wspinaczki na taras widokowy górujący nad całą zatoką. Zawracam jednak w pół drogi, żeby przeprowadzić przegląd jachtowych urządzeń. Wieczorem u Pawła i Agnieszki zaczyna się pofestiwalowe afterparty. Nadal grzebię pod pokładem, dołączam więc do załogi dopiero wieczorem. Na stole pierogi, sałatki, ciasto, wszystko jest dziełem Agnieszki. Pierogi wegańskie są najsmaczniejsze, więc kiedy przychodzę, zastaję już tylko ich wspomnienie. Wszyscy w doskonałych humorach, szanty, w wykonaniu Pawła, lecą jedna za drugą. Są też rozmowy o kolejnej edycji festiwalu w przyszłym roku. Impreza przeciąga się do zmierzchu, czyli sporo po północy.Rano, podśpiewując „Rolling to Stavanger” szykujemy się do ostatniego etapu rejsu. Do Stavanger jutro przylatuje nasza zmiana: Marcin z załogą. My 19 czerwca odlatujemy do Polski.Płyniemy wygodnie południowym wiatrem. Po 80 Nm jesteśmy u celu. Przed Stavanger, do którego płynie się w kierunku południowym, podobnie jak na Anholt towarzyszą nam silny wiatr w nos, deszcz i temperatury w granicach 10-12 stopni C.Rano Stavanger znów wita nas słońcem i ciepłem. Sprzątamy, odpoczywamy i gościmy norweską Polonię. Mówią, że dobrze im się tu żyje. Zwiedzają Ciri i zapewniają, że słoneczna pogoda, jest jednak wyjątkiem i mamy szczęście, bo zazwyczaj pada. Przyjeżdża Marcin – kapitan drugiej załogi.Marcina wprowadzam w tajniki obsługi jachtu. Mamy jeszcze czas na zwiedzanie, zakup pamiątek. Na koniec nocne Polaków rozmowy do trzeciej rano. Przed czwartą siedzimy już w autobusie na lotnisko. W Polsce podobno upały, ale do samolotu wsiadamy w kurtkach.

Igor Morye – armator jachtu SY Ciri

Wspieraj remont jachtu dla Fundacji 4 Kontynenty



Kategorie
Blog

Wyprawa Wokół Wysp Brytyjskich 2018

Przed nami wyprawa Wokół Wysp Brytyjskich 2018.

Dopiszemy kolejne porty do projektu „100 portów w 360 dni z okazji 100 rocznicy odzyskania przez Polskę niepodległości”. Pierwsze pięć portów już za nami, zdobyte podczas majówki „ Fiku Miku Po Bałtyku”.

Dwa lata temu przemierzaliśmy wody wokół Wielkiej Brytanii jachtem S/Y Bystrze, zachwycił nas ten rejon, morze, krajobrazy, ludzie, nastrój…. Pamiętając o poprzedniej wyprawie, która przetarła brytyjskie szlaki, obecny program rozszerzyliśmy o nowe miejsca, którym chcemy poświęcić więcej czasu. Wiele się zmieniło, a zdobyte doświadczenie pozwała nam jeszcze lepiej się przygotować.

Będziemy podróżować jachtem S/Y Jazon który został wyczarterowany na trzy miesiące i doposażony przez Fundację 4 Kontynenty. Mamy nowy Almanach z Marine Guide oraz najnowsze mapy elektroniczne. Lista pomocy nawigacyjnych i narzędzi jest bardzo długa. Oczywiście nie brakuje też map papierowych, 100 map obrazuje wszystkie akweny, na których będziemy żeglować. Wyprawę podzieliliśmy na osiem etapów. Z Gdańska będziemy płynąć przez Danię, Szwecję, Norwegię, Szkocję, Irlandię Północną, Irlandię, Wielką Brytanię, Francję, Belgię , Holandię, Niemcy i pod koniec września wrócimy do Gdańska. Przed nami pływy, prądy morskie, Kanał Angielski, Kanał Kiloński i wiele ciekawych nawigacyjnie terenów.

Terminy dobraliśmy tak, aby można było skorzystać z tanich lotów, których nie brakuje w miesiącach wakacyjnych. Porty są łatwo dostępne, marina w Londynie już zarezerwowana. Jacht posiada AIS więc cały czas możecie nas widzieć i śledzić naszą trasę pod adresem https://www.marinetraffic.com

Rozpoczynamy 6 czerwca w Gdańsku zakończenie planujemy 29 września Gdańsku ( jeśli Neptun pozwoli )

Zapraszamy na etapy:

  • 6 czerwca -20 czerwca Gdańsk-Goteborg

  • 20 czerwca – 2 lipca Goteborg – Bergen

  • 2 lipca – 17 lipca Bergen Inverness

  • 17 lipca – 1 sierpnia Inverness – Belfast

  • 1 sierpnia – 20 sierpnia Belfast – Dublin

  • 20 sierpnia – 5 września Dublin – Londyn

  • 5 września – 21 września Londyn – Świnoujście

  • 21 września – 29 września Świnoujście-Gdańsk

Relację i zdjęcia z każdego etapu znajdziecie na naszym blogu. Podzielimy się z Wami naszymi wrażeniami, więc warto tu zaglądać.

Podczas wyprawy trwa akcja zbiórki na remont jachtu Fundacji 4 Kontynenty, na którym planujemy organizować darmowe rejsy w ramach realizacji celów statutowych Fundacji. Dołączcie do nas! 

Ahoj przygodo

Grecja 2024 Zatoka Sarońska

Grecja 2024 – Zatoka Sarońska

Grecja 2024 Zatoka Sarońska to niepowtarzalna okazja, by połączyć chill na wodzie z fascynującymi przygodami na lądzie. W okolicy znajduje się wiele malowniczych miejsc, które zachwycą miłośników natury i historii. Od antycznych ruin po urokliwe miasteczka, Zatoka Sarońska ma wiele do zaoferowania.

Czytaj więcej »
Grecja Sail & Trekking 2023

Grecja Sail & Trekking 2023

Grecja Sail & Trekking 2023 to wyjątkowe doświadczenie, które pozwoli wam odkryć uroki Morza Jońskiego w najlepszy możliwy sposób. Zapraszamy do zapoznania się z naszym rejsem i przyłączenia się do naszej przygody!

Czytaj więcej »
Kategorie
Żeglarstwo

Pierwszy raz na morzu – relacja najmłodszego uczestnika rejsu

Wspomnienia  Łukasza z rejsu 

Chciałbym podziękować Panu Mariuszowi Noworól, fundacji „4 Kontynenty” i wszystkim osobom, które wsparły nasz rejs , aby umożliwić nam udział w ostatnim etapie …. Dzięki Wam mogłem wypłynąć w rejs, o którym zawsze marzyłem. Dziękuję również mojemu Tacie, który popłynął z nami w roli opiekuna. Bez Niego również nie popłynęlibyśmy.

We wtorek wypłynęliśmy ze Świnoujścia na Bornholm. Od samego wypłynięcia czułem, że rejs będzie wspaniały. Wypłynęliśmy około godziny trzynastej. Na początku było super, wiatr był idealny, nie kołysało, można by tak płynąć bez końca. Nikt nie spodziewał się jednak, że wiatr Nas tak zaskoczy. Około godziny szesnastej wiatr wzmógł się, fale zaczęły się podnosić. Jednym słowem: zaczęlo  się rozwiewać. Nie było już tak przyjemnie jak wcześniej, nie dało się już położyć i spokojnie sobie leżeć. Tej nocy nie stanąłem przy sterze, całą noc wachtę trzymali dorośli. Nie obyło się również bez problemów żołądkowych. Dopadła mnie choroba morska z wszystkimi jej konsekwencjami… Marzyłem tylko o tym, żeby przespać się trochę. Około czwartej nad ranem dopłynęliśmy do portu w Ronne na Bornholmie. Już się cieszyliśmy, że można wreszcie się wyspać, napić ciepłej herbaty, aż tu nagle słyszymy kogoś nadającego przez UKF-kę „Sifu do Bystrza, mamy problem, nie działa nam ster, jesteśmy dziesięć mil od brzegu potrzebujemy pomocy!”. I zaczęła się akcja ratunkowa. Razem z Adą zostaliśmy na brzegu w porcie bo byliśmy po prostu zbyt zmęczeni, żeby płynąć. W końcu udało Nam się zasnąć pod jakimś domkiem, który osłaniał Nas przed wiatrem. Około godziny siódmej zobaczyliśmy „Bystrze” wpływające do portu, ale bez „SIFU”! Okazało się, że nie udało im się podać lin do holowania, wiatr był za silny. Po „SIFU” wypłynęła straż przybrzeżna. Następne dwa dni spędziliśmy w porcie, żeby przeczekać sztorm. Nie narzekaliśmy bo mogliśmy pochodzić i pozwiedzać miasto.

W piątek z rana wypłynęliśmy z Bornholmu na Hel. Mieliśmy bardzo długi przelot bo aż trzydzieści godzin. Czas leciał, a wyspa cały czas była na horyzoncie i nie znikała. O dziwo czas mijał naprawdę za szybko. 3 godziny wachta, potem zmiana i znowu, i tak w kółko. Ale nam się nie nudziło, mógłbym stać przy sterze godzinami i patrzeć na horyzont. Nastała noc, księżyc świecił jak nigdzie indziej, jakby chciał nam oświetlić drogę. Pogoda była idealna, wiało ani nie za słabo, ani nie za mocno. Było dużo cieplej niż w czasie minionych nocy, więc ręce nie drżały tak z zimna. Noc minęła bardzo szybko i już prawie byliśmy na Helu. Zrobiło mi się smutno, że rejs tak szybko się skończył. W sobotę wieczorem pożegnaliśmy się z Wszystkimi, o czwartej rano trzeba było wyjeżdżać.

Naprawdę dziękuję wszystkim za ten miły czas spędzony z Wami, będę go miło wspominał.

Łukasz

Kategorie
Żeglarstwo

Czas na podsumowanie akcji „ Młodzi żeglarze z Mikołowa czekają na Twoją pomoc”

Czas na podsumowanie akcji „ Młodzi żeglarze z Mikołowa czekają na Twoją pomoc” Ada opisuje jakie przygody spotkała na pierwszym w życiu rejsie po morzu. Warto dodać że Ada i Łukasz byli najmłodszymi uczestnikami wyprawy Arktyka 2017 Śladami Ginących Lodowców. Dziękim zebranym środkom wyruszyli na przygodę życia.

RELCJA Z REJSU – ARKTYKA 2017 „ Śladami ginących lodowców” etap Świnoujście – Gdańsk na pokładzie SY Bystrze 

Na początku bardzo chcę podziękować Panu Mariusz Noworól z Fundacji 4 Kontynenty za Jego inicjatywę oraz wszystkim życzliwym darczyńcom którzy przyczynili się do tego, że miałam możliwość popłynąć na ten rejs, a tym samym spełnić marzenie o wzięciu udziału w rejsie morskim.

To był mój pierwszy w życiu rejs morski – płynęliśmy ze Świnoujścia na Bornholm, a z Bornholmu na Hel.

Wypłynęliśmy we wtorek koło południa, było świetnie, wiatr we włosach, słońce nad nami, morze kołysało jachtem, bardzo mi się to podobało jak tak podskakiwaliśmy na falach. Już od pierwszych godzin rejsu stałam za sterem. Na początku trochę się wystraszyłam, że pierwszy raz jestem na morzu i już mi ster dają, ale okazało się, że w sumie to nic strasznego i że to w miarę proste i przyjemne. Przez cały dzień było mi bardzo dobrze, byłam szczęśliwa, że jestem właśnie tutaj.

Zapowiadała się fantastyczna noc z uwagi na pełnię księżyca, który oświetlał nas i morze niczym wielki reflektor.

Pod wieczór jednak wiatr zaczął się wzmagać a fale rosnąć – wtedy nie było mi już tak cudownie. Rozpoczął się pierwszy w moim życiu sztorm, a żeby go przeczekać leżałam na pokładzie próbując zasnąć, choć żeby leżeć prosto, na plecach, trzeba było leżeć praktycznie na oparciu ławki, a nie na siedzeniu. Tej nocy nie wzięłam już steru do rąk. W pewnym momencie zaczęłam drżeć, ale nie było mi nawet aż tak zimno, więc podejrzewam, że to raczej ze zmęczenia i strachu jednocześnie. Bo szczerze mówiąc jak zaczęło nami coraz mocniej kołysać to trochę się wystraszyłam, ale żeby się uspokoić powtarzałam sobie w myślach: „Ada, pamiętaj co ci mówili na kursie, że największy moment prostujący dla jachtów balastowych występuje przy kącie przechyłu ok. 75° – na pewno się nie wywrócimy.”

Teraz jak sobie to przypomnę to myślę, że przecież nie było aż tak strasznie i chyba nie miałam się czego bać, ale wtedy, w nocy, w tych okolicznościach, strachu opanować nie dało się tak prosto.

Do Ronne na Bornholmie dopłynęliśmy po czwartej nad ranem. Byłam padnięta. W czasie przelotu ze Świnoujścia udało mi się zasnąć tylko na 1,5 h. No i jesteśmy w końcu w tym porcie, wstawiamy wodę, już tylko herbata i spać. A tu nagle taki zwrot akcji, „Sifu” straciło manewrowość, dodatkowo ster przestał im działać i dryfowało na mieliznę. Trzeba wracać jakoś im pomóc. Mnie już wystarczyło przygód jak na ten moment, więc zostaliśmy z Łukaszem w porcie. Zmęczeni oczywiście, zasypialiśmy prawie na stojąco, w końcu położyliśmy się na ziemi przy jakimś budynku, który osłaniał nas od wiatru i zasnęliśmy, a jak się obudziliśmy to było już jasno. Koło siódmej rano, patrzymy – „Bystrze” wraca, ale bez „Sifu”. Okazało się, że przy tej pogodzie pomóc im nie było tak prosto i trzeba było ”kogoś większego i silniejszego”. Opowiadania o tym, jak to momentami jedni drugich przez fale nie widzieli, co praktycznie zupełnie uniemożliwiło „akcję ratunkową” były dla mnie zupełnie wystarczające aby utwierdzić się w przekonaniu, że pozostanie w porcie i spanie na betonie było jednak lepszym wyborem. W każdym razie jak nasi tylko wrócili stwierdziłam, że w końcu nadeszła pora na prawdziwe spanie.

Kolejne dwa dni spędziliśmy w Ronne czekając aż wiatr trochę ucichnie. Pierwszego dnia- w środę- odpoczywaliśmy w porcie i odsypialiśmy sztormową noc, a przynajmniej ja. Wieczorem graliśmy w karty, a później siedzieliśmy wszyscy na „Sifu”, rozmawialiśmy o tzw. życiu popijając cieple napoje . W czwartek poszliśmy przejść się po Ronne. Całkiem urocze miasto, z kolorowymi domkami charakterystycznymi dla Danii i ogólnie Skandynawii. W centrum miasta fontanna zdobiona ślimakami. Według przesądu należy pocałować jednego ze ślimaków, żeby kiedyś tu wrócić – postanowiłam obcałować wszystkie jak nikt nie będzie widział . Wieczorem po spojrzeniu na pogodę na najbliższe dni, zapadła decyzja – wypływamy jutro rano.

Tak więc w piątek rano wypłynęliśmy z portu, kierunek- Hel! Nareszcie!

Oddalaliśmy się już od wyspy, jednak ciągle jeszcze mieliśmy jej brzeg w zasięgu wzroku, kiedy na naszym pokładzie pojawił się malutki, uroczy ptaszek. Biedak jak na swoje siły miał ląd już trochę za daleko, chyba niestety nie miał zbyt dużych szans gdzieś dolecieć, więc zatrzymał się na chwilę u nas. Przez parę minut skakał gdzieś po pokładzie, a później odfrunął.

Tym razem pogoda dopisywała w czasie całego przelotu z Bornholmu na Hel. Nawet jakoś nie specjalnie dłużyły mi się godziny na wachcie, doszłam nawet do wniosku, że tu na morzu 1,5 h mija mi chyba szybciej niż 45 min. w szkole. Siedzenie za sterem było cudowne, miało się takie poczucie, że teraz to ja mam władzę nad tą łódką, która jest tak mała dla morza, a tak duża dla mnie, czułam się prawie jak bym była władcą całego świata, tutaj i teraz to ja dowodzę, ja trzymam ten ster i jestem za to odpowiedzialna.

Słońce jeszcze nie do końca zaszło za nami, a przed nami już wstaje księżyc – niesamowity, bo również pomarańczowy. To był naprawdę piękny wieczór. I tego właśnie pięknego wieczoru, siedząc za sterem doznałam szoku, a mianowicie po paru radach i wskazówkach kapitana okazało się, że aby utrzymać kurs wystarczą lekkie wychylenia steru by skontrować falę, a nie trzeba kręcić tym kołem zamaszyście jak szalona, jak robiłam to do tej pory. Od tego momentu wszystko okazało się jeszcze przyjemniejsze i łatwiejsze. Kapitanie Arturze, wielkie dzięki! W czasie tego przelotu stałam za sterem każdą połowę naszej wachty, również w nocy, byłam naprawdę szczęśliwa.

Po 30-sto godzinnym przelocie w sobotę późnym południem dotarliśmy na Hel.

Następnego dnia rano dla nas wszystko miało się skończyć (no bo nie wszyscy mogli spóźnić się do pracy w poniedziałek, jak ja do szkoły. To trwało za krótko, chciałabym jeszcze zostać, jeszcze pożeglować, spędzić więcej czasu z tymi wspaniałymi ludźmi. Ale niestety wszystko co dobre kiedyś się kończy.

Jeszcze ostatni wspólny wieczór w cudownym, bardzo klimatycznym pubie, gdzie gościu grał jednocześnie chyba na dwóch, w porywach do trzech instrumentów, a do tego jeszcze śpiewał szanty. Na ścianach, pod sufitem i gdzie się dało pozawieszane były różne przyrządy żeglarskie, rybackie, obrazy, mapy… dosłownie wszystko, włącznie z zasuszonymi rybimi głowami. A rano pociąg.

Nigdy nie zapomnę tego rejsu i zawsze będę go bardzo miło wspominać.

Na pewno będę poszukiwać kolejnych sposobności pozwalających mi doskonalić umiejętności żeglarskie, oswajać się z morzem i przeżywać kolejne wspaniałe przygody.

Wszystkim serdecznie dziękuję za ten wspaniały czas spędzony razem.   

Ada

Kategorie
Blog

Podążając kursem wyznaczonym przez kompas igłą magnetyczną………

„Wszak istnieje coś takiego jak zarażenie podróżą i jest to rodzaj choroby w gruncie rzeczy nieuleczalnej”

Siedzisz na sofie przeglądając kolejne strony atlasu nabierasz ochoty do podróży. Myśli sprawiają, że zastanawiasz się jak wyruszyć w świat mając parę groszy. Cokolwiek robisz powstaje bariera, kolejne problemy sprawiają że marzenia odkładasz na półkę i zamykają się jak kolejna opowieść. Opowieści mają to do siebie, że powracają niepostrzeżenie i znowu pobudzają fantazję. Spotykasz ludzi podobnych do siebie, niewiele się różniących się od Ciebie. W głowie rodzi się pomysł może razem coś wspólnie zróbmy ?  Może małymi  krokami dotrzemy do celu ?  Przekładając kolejne strony książki odkrywasz swoje możliwości, magiczny scenariusz, który krok po kroku pisze kolejne sceny, plany i fantazje zmieniają się w realną scenografię Ty stajesz się podróżnikiem i naszym współtowarzyszem podróży.

Już nie zastanawiasz się czy ograniczają Cię bariery, problemy. Wspólnie działając odkrywamy swoje możliwości, podążając kursem wyznaczonym przez kompas igłą magnetyczną wyruszyłeś w daleką podróż. Podróż, która będzie trwać, będzie trwać tak długo jak sam będziesz tego chciał .

Tak powstał pomysł aby stworzyć grupę 4 kontynenty w 2015 roku i kiedy się wydawało, że wszystkie plany zostaną odłożone na półkę jak niespełnione marzenia, spotkałem ludzi podobnych sobie. Kilka miesięcy później powstała Fundacja 4 Kontynenty – chcieć znaczy móć, wyruszyliśmy razem w podroż, która będzie trwać tak długo jak będziemy przemierzać świat.

Wspierając Fundację 4 Kontynenty sprawiasz, że inny tacy jak Ty mają szanse wyruszyć w podróż jak my. Podaj dalej tę wiadomość, odszukajmy razem ludzi podobnych sobie. Spraw byś sam uwierzył w siebie, znajdź Tych którzy podążą za Tobą.

Fundacja 4 Kontynenty                                                                                                                                                                  

Konto: Bank PKO BP 8010 2023 8400 0098 0202 0056 01

Os. Widokowe 8/7 , 32-540 Trzebina (małopolskie)

KRS: 0000595255, NIP: 6282265680, REGON: 363676740

www.4kontynenty.pl

Kategorie
Trekking

Piknik i trekking we Wąwozie Homole – 04-05.06.2016 r.

Słonko, radość, śmiech i zabawa! Tak najtrafniej, w kilku słowach można określić nasz weekend. Było wesoło! Dwa wspaniałe dni, które jeszcze bardziej nas zintegrowały. Nie przemęczaliśmy się za bardzo 😀 W sobotę było nas pełno we Wąwozie Homole, a w niedziele poszerzyliśmy naszą ekspansję o Sokolicę. Cóż, kto nie był może tylko żałować

Kategorie
Trekking

Trekking w Beskidach – 09-10.04.2016 r.

Magura Małostowska – Beskid Niski – ponad 50 km pieszo, w niespełna dwa dni!!!

Pomimo niesprzyjającej pogody nasz cel został osiągnięty! Po długiej, pieszej wędrówce, 4Kontynenty zacumowały w sobotę w schronisku na Magurze Małostowskiej! Nieduże, sympatyczne schronisko utrzymane jest w nietypowym stylu bacówki beskidzkiej. Stoi na skraju niewielkiej polanki i służy turystom od lat 50. XXw. Przez długi czas było jedynym schroniskiem górskim w całym Beskidzie Niskim. Jak zwykle, nie obyło się bez licznych przygód!

Humory jednak dopisywały wszystkim! Ani dodatkowe km, ani mgły, ani deszcze i błota nie zdołały ściągnąć radości z naszych twarzy!!! W nas jest siła i moc!! Dla niektórych wyprawa była prawdziwym wyzwaniem i testem wytrzymałości!! Niektórzy mieli okazję po raz pierwszy raz w życiu zakosztować magii schroniskowej atmosfery. Bo radość nie jest darem losu z napisem dla wybranych…. Radość jest stanem umysłu, a więc tworzymy ją sami!!!! Razem jesteśmy niepokonani!!!

Kategorie
Trekking

Turbacz – 12-13.03.2016 r.

Turbacz najwyższy szczyt Gorców. Jego wysokość to 1310 m npm. Niektóre źródła podają nawet 1314 m npm. Z tarasu widokowego schroniska znajdującego się pod Turbaczem rozpościera się przepiękna panorama Tatr. Szczególnej urody o świcie. I z takimi wiadomościami ekipa z Fundacji 4 Kontynenty w dniu 12 marca, meldowała się z samego rana w Rabce. By zdobywać kolejne szczyty, by realizować swoje marzenia.

Przywitała nas dżdżysta pogoda. No cóż ranki, a szczególnie w górach takie mogą być. Nawet w tych niższych górach. Nie zrażenie zakładamy ochraniacze na plecaki, a kaptury na głowy. I czerwonym szlakiem ruszamy w górę. Mamy do przejścia 20 km. Jak na razie nie widać poprawy pogody. Błotko chlupoce nam pod nogami. Ale my ze śmiechem na ustach idziemy dalej i dalej. Dochodzimy do Schroniska na Maciejowej. By chwilę odpocząć, ogrzać się i nawiązać bliższe kontakty z nowymi członkami grupy.

Po opuszczeniu ciepłego i przytulnego schroniska i po przejściu paru kilometrów obserwujemy zmianę warunków pogodowych. Robi się zimniej. Deszczyk już nie pada. A zamiast błota pojawia się śnieg. Na początku są to pojedyncze łaty. Ale już wiemy że w górach zima jeszcze nie poddała się wiośnie. W takich warunkach dochodzimy do kolejnego Schroniska Stare Wierchy. Chwila odpoczynku. Czas na gorącą herbatę i posmakowanie świeżych oscypków. Ale już nas wzywają. Czas na nas.

Mamy do pokonania ostatni odcinek do Schroniska na Turbaczu. Śnieg do pary z mrozem już całkowicie opanowali trasę naszej wędrówki. Ale dla nas nie jest to żadna przeszkoda. My lubimy wyzwania. I nawet otaczającą i nieprzenikliwą mgłę zaakceptowaliśmy.

Widzimy jaka musiała odbywać się walka między zimą i wiosną. Witać to na drzewach, kiedyś ośnieżonych, które poczuły ciepły oddech wiosny, co doprowadziło do szybkiego topnienia śniegów. I w tym momencie ukazała się siła i moc zimy. Powróciła i brutalnie przywróciła swoje porządki. Pozostawiając bajeczne rzeźby na drzewach. Nie możliwych do wykonania przez człowieka. A tak łatwych do stworzenia przez naturę.W takich warunkach, podziwiając otaczającą nas przestrzeń docieramy na szczyt Turbacza. Zadowoleni i szczęśliwi gratulujemy sobie. Robimy pamiątkowe fotki. I spełnieni docieramy do naszego miejsca kwaterunku.

W schronisku po krótkim odpoczynku następuje dalsza cześć integracji. Wspólne ognisko z pieczeniem kiełbasek. Nawet przenikliwy mróz musiał nas długo przekonywać do powrotu w ciepłe pielesze schroniska. A tam ciepła herbata, pyszny jabłecznik i ciasto z jagodami. I oczywiście wiele uśmiechów, śpiewów i ciekawych opowieści do późnych godzin nocnych.

Nastał poranek. Pojawiła się nadzieja na piękne widoczki, na cudowną panoramę Tatr. Jak szybko się pojawiła, tak szybko znikła. Biały całun mgły zawitał w Gorcach na dłużej. Wtedy przypomniałem sobie mój powrót w góry, który miał miejsce 2 lata temu. Wybrałem się wtedy w Bieszczady. Moje pierwsze Bieszczady.

Przez dwa dni chodziłem po podobno pięknych Bieszczadach w gęstej mgle, tak jak w tym przypadku. Drugiego dnia wracając na kwaterunek obiecałem sobie że jeszcze do nich wrócę. I moje chęć zobaczenia pięknych Bieszczad zastała nagrodzona już następnego dnia. A w zeszłym roku Bieszczady zawładnęły mną na zawsze. I tak będzie w tym przypadku. Niedługo nacieszę się magnetyczną panorama Tatr.

Niezrażeni z dobrymi humorami rozpoczęliśmy drugi dzień naszej eskapady po Gorcach.Po śniadaniu nastąpił powrót tym razem niebieskim szlakiem. Tak samo długi i tak samo ze zmiennymi warunkami pogodowymi. Tylko na odwrót. Najpierw był mróz, a na końcu mżawka i błotko. W dolinie natknęliśmy się na wiosenne kwiaty. Widać że wiosna szykuje się do decydującego ataku. Zmęczeni, ubłoceni wróciliśmy do miejsca startu. Ale w jakże innych nastrojach. Nawiązaliśmy nowe znajomości i przyjaźnie. Obdarzyliśmy się nawzajem zaufaniem i serdecznością. Wiem że w niedalekiej przyszłości znowu pójdę z tymi ludźmi zdobywać góry, morza i dalekie lądy.

Jeżeli i Ty lubisz przygodę i przebywanie wśród ludzi pozytywnie zakręconych przyłącz się do Fundacji 4 Kontynenty.

Mirek Stolarski