Kategorie
Blog

Jachty stoją w porcie, a marina jest jak bezludna wyspa na horyzoncie

Obecna sytuacja jest dla wielu z nas bardzo frustrująca, można nawet powiedzieć, że wywołuje w nas uczucie bezsilności. Wielu z nas znalazło się w sytuacji bez wyjścia pozostając w swych domach na długie dni. Są jednak miejsca, gdzie trwają przygotowania do przyjęcia żeglarzy z całej Polski i świata. Takim miejscem jest Narodowe Centrum Żeglarstwa AWFiS w Gdańsku, które jest często dla nas pierwszą lub ostatnią mariną podczas rejsu. Pewnie chcecie wiedzieć, co się tam, nad brzegiem Zatoki Gdańskiej, dzieje?

Maciej Szafran z Narodowego Centrum Żeglarstwa AWFiS opowie nam, co obecnie słychać w marinie?

Mariusz Noworól: – Macieju jaki wpływa na waszą działalność obecna sytuacja z Covid -19 ?

Maciej Szafran: – Cześć Mariusz! Wygląda na to, że przyciągnęliśmy się myślami… Odezwałeś się w czasie, kiedy zazwyczaj organizowałeś u nas rejs „Fiku Miku po Bałtyku” z ramienia Fundacji 4 Kontynenty. Fakt, że go nie organizujesz w tradycyjnym terminie, to po części odpowiedź na Twoje pytanie. Mówiąc, od ogółu do szczegółu, sytuacja jest nie tylko złożona, ale również dynamiczna, chociażby w kontekście zmieniającego się błyskawicznie prawa na mocy nowych rozporządzeń. Wszyscy tego doświadczamy i wiemy o tym doskonale. Kiedy tylko rząd, samorządy oraz GIS informowały publicznie o ryzyku, zagrożeniach, konieczności podjęcia działań prewencyjnych, wprowadzano kolejno stan zagrożenia epidemicznego i stan epidemii oraz związane z nimi ograniczenia – reagowaliśmy na bieżąco, szybko i sprawnie. Sytuacja bowiem wymagała i wymaga natychmiastowego reagowania, ale też wyobraźni i poczucia wzajemnej odpowiedzialności.
Zabezpieczyliśmy pracowników, marinę, mienie, zamknęliśmy obiekt (część noclegową, konferencyjną, rekreacyjno-sportową), ograniczyliśmy działalność i wykonywanie usług, wprowadziliśmy nadzwyczajne środki ostrożności, dbając przy tym o możliwie dobrą komunikację. Zmieniliśmy tryb pracy, grafiki, a pracownicy biura rozpoczęli pracę zdalną w domach. Bosmani ograniczyli swoje działania głównie do dozoru mienia, a obsługa do działań wewnętrznych – porządki, rewitalizacje, konserwacje obiektu i sprzętu itd. itp. Nie chcę Cię tym i czytelników zanudzać, ale takie są fakty. Sporo było przy tym wszystkim pracy i tak zwanej inżynierii.

Rozporządzenie z dnia 19 kwietnia b.r z jednej strony rozpaliło w nas wielkie nadzieje, ponieważ rozluźnienie ograniczeń w przemieszczaniu się wpłynęło na możliwość podejmowania rekreacyjnie aktywności żeglarskiej, z drugiej jednak strony został wyraźnie zaznaczony zakaz prowadzenia działalności w obrębie działu 93 z PKD (Polska Klasyfikacja Działalności), w zakresie działalność sportowej, rozrywkowej i rekreacyjnej. Co to oznacza? NCŻ AWFiS, jak każda inna przystań jachtowa, dostał w „prezencie” więcej ograniczeń niż przed rozporządzeniem. Liczymy mocno na korekty w tym zakresie.

To czas wyzwań (z którymi dopiero zaczynamy się mierzyć), który nie wiadomo ile potrwa i jakie konsekwencje właściwie przyniesie. Perspektywy nie napawają optymizmem, ale na szczęście mamy odwagę patrzeć z nadzieją dalej za horyzont, czego każdemu życzę, niezależnie od przeciwności losu. Powinienem formułować krótsze odpowiedzi, obiecuję poprawę [śmiech].

– Jakie są wasze plany inwestycyjne czy obecna sytuacja nie wpłynie na nie negatywnie?

– Mariuszu, nie żyjemy przecież na innej planecie, choć muszę przyznać, z uśmiechem, że NCŻ AWFiS ma lokalizację nie z tej ziemi – rezerwat przyrody Ptasi Raj, Delta Wisły Śmiałej, Zatoka Gdańska, sam wiesz jak jest…
Spodziewamy się spowolnienia gospodarczego, kryzysu i dotyczy nas to tak samo, jak wszystkich, lub przynajmniej większości. Jeśli pytasz mnie o plany inwestycyjne lub rozwojowe, to oczywiście je mamy. Są plany przebudowy części mariny – większa ilość miejsc dla jednostek powyżej 30 stóp. Przebudowy części obiektu, celem zapewnienia większej ilości miejsc noclegowych. Wszystkie kwestie inwestycyjne są teraz rewidowane, weryfikowane ponownie i jest to jeden ze znaków czasu. Na pewno doczekamy się niebawem nowej strony internetowej, a to inwestycja, która cieszy, ponieważ nasza aktualna strona to już przeżytek pod względem funkcjonalnym oraz wizualnym. Będzie nowocześniej, sprawniej i atrakcyjniej.

– Najbardziej w marinie brakowało nam dostępności paliwa do jachtu. Czy będzie stacja diesla w marinie, tak jak to obiecałeś w 2019 roku przed startem majówki „Fiku Miku Po Bałtyku”?

– Podpadasz Kolego [śmiech], a mówiąc poważnie, bądźmy precyzyjni – nie obiecałem stacji, a działania w tym zakresie. Zarówno ja, jak i moi poprzednicy podejmowali aktywności w tym obszarze – sytuacja nie jest taka prosta, na jaką wygląda. Dobra wola tu nie wystarczy. Duży, lokalny koncern dokonuje oceny sytuacji, prowadzi obliczenia. Wykluczono na razie stację pływającą, a szkoda(!), a budowa stacjonarnej, może się okazać zwyczajnie niemożliwa. Nie obiecuję tzw. gruszek na wierzbie, ale nie spoczywam na laurach. Podobnie jak Ty chciałbym, aby w naszej marinie była stacja paliw.

– Czy planujecie rozbudowę mariny i poprawienie warunków sanitarnych dla żeglarzy przebywających w marinie?

– Odpowiedziałem na to chwilę wcześniej w kontekście inwestycji. Mamy przyzwoitą bazę, dbamy o nią, ale jest to praca na „żywym materiale”, więc poprawiamy się stale. Stale wprowadzamy usprawnienia i szukamy elementów do poprawy, jeśli można coś zrobić i mamy na to środki, to działamy!

– Patrząc optymistycznie w przyszłość zadam Tobie trudne pytanie. Kiedy Twoim prywatnym zdaniem może nastąpić powrót jachtów na morze?

– To nie tyle trudne, co zaskakujące pytanie. Nie jestem wyrocznią i nie ustanawiam prawa. Znam kilka istotnych faktów. Żeglować rekreacyjnie można od poniedziałku 20 kwietnia b.r., ale wspominałem też o ograniczeniach, do których dochodzą inne restrykcje, dotyczące samej formy, ilości osób, zabezpieczeń etc. Myślę na tej podstawie, że z tygodnia na tydzień będzie można coraz więcej. Dlaczego? Ponieważ żeglarstwo należy do jednej z najbezpieczniejszych form aktywności, w kontekście epidemicznym. Miałem w ostatnich dniach okazję do ciekawych rozmów z władzami Europejskiej Federacji Żeglarskiej EUROSAF oraz przedstawicielami krajowych federacji żeglarskich np. z Węgier i Rumunii. Wiemy, że każdy kraj mierzy się z tym indywidualnie. Węgrzy choć nie mają morza, mają podobne obostrzenia jak u nas, również u nich rząd zezwolił na rekreacyjne żeglowanie od dnia 20 kwietnia. Rumunii natomiast są jeszcze na etapie większych ograniczeń w mobilności i nie ma mowy o żeglowaniu. Jeśli pytasz mnie o morze, w kontekście możliwości żeglowania poza obszarem naszych wód terytorialnych, to nie odważę się spekulować. Sądzę jednak, że nie nastąpi to zbyt prędko. Co zasługuje na uwagę kalendarze imprez międzynarodowych ulegają zmianom (wszyscy wiemy o przeniesieniu Igrzysk Olimpijskich w Tokio na 2021 rok), więc każdy kraj liczy się z tym, że przekraczanie granic, to raczej kwestia wielu tygodni, należy się uzbroić w cierpliwość.

– Jakie są przewidziane procedury związane z powrotem do dostępności mariny dla żeglarzy ?

– Nie jest to skomplikowana procedura – jesteśmy gotowi! Czekamy na prawo, które umożliwi nam prowadzenie działalności. Jachty są jeszcze w większości na brzegu, będziemy je wodować, jak tylko będzie to możliwe.

– Rozumiem, że mamy specyficzną sytuację, jak nieprzewidziany sztorm 1000-lecia. Czy związku z tym nie planujecie bardziej radośnie otworzyć sezon żeglarski?

– Otwarcie sezonu, to ważne dla nas wydarzenie, jest organizowane zazwyczaj w obecności m.in. Prezesa Polskiego Związku Żeglarskiego, więc ma charakter symboliczny i wymiar nie tylko lokalny, ale również charakter ogólnopolski. Kiedy, i jak otworzymy ten sezon jest wciąż pod znakiem zapytanie, ponieważ wciąż nie możemy prowadzić działalności, a ograniczenia w organizacji imprez i zbiorowisk mogą być zabronione jeszcze przez długi czas. Może postawimy banderę, decydując się na transmisją on-line… a może zrobimy to później i przy tym wszystkim „wielką fetę”? Wciąż ro rozważam. Czekam na rozwój sytuacji, ten rok będzie inny i każdy zdał już sobie z tego doskonale sprawę.

– Są sytuacje, na które nie mamy wpływu, tak jak chociażby obecna, zakodowana pod numerem 19. Każdy z nas ma swoje plany i marzenia do zrealizowania. Może Macieju zdradzisz nam ułamek swoich planów i marzeń?

– No właśnie, na pewne kwestie nie mamy wpływu i rzeczywiście trudno nam to uznać za pewnik. Moim planem, w kontekście działalności NCŻ AWFiS, jest nie tyle, co walczyć z obecnym sztormem, ile uznać dziś wyższość sił natury. To wymaga ode mnie pokory i jest kolejną życiową lekcją cierpliwości. Równolegle zbieram siły, pozostaję skoncentrowany, aby zadziałać z pełną mocną wtedy, kiedy będzie do tego sposobność.
Jakie mam marzenia? Głównie prywatne. Spełniam je i poszerzam katalog. W kontekście zamkniętych granic, jestem szczęśliwy, że zdecydowałem się na wjazd do Ameryki Południowej, w tym do Patagonii jesienią ubiegłego roku. Wydarzenia ostatnich tygodni budzą we mnie jednak postawę znacznie bardziej minimalistyczną. Ciężko jest planować długoterminowo, więc mówiąc kolokwialnie – nie nakręcam się za bardzo i cieszę się z małych rzeczy. Doświadczam przewartościowania i myślę, że to akurat dobrze.

– Macieju dziękuje za hot newsy z dalekiej Północy. Są to dla nas żeglarzy istotne informacje, a zarazem choć na chwile mogliśmy znów poczuć smak słonego wiatru i zapach morza.

– Mariuszu, dziękuję również. Nie przeceniałbym tak bardzo przekazanych informacji, ale jeśli jest choć trochę tak, jak mówisz, to niezwykle mi miło. Jeśli chcecie do nas zajrzeć, zanim skorzystacie z naszej mariny lub przyjedziecie na północ i nad morze, to zapraszam do linku poniżej:

https://task.gda.pl/uslugi/stream/kamera-gorki-zach

Pozdrowienia z Mariny Narodowego Centrum Żeglarstwa AWFiS w Gdańsku

Maciej Szafran  i Mariusz Noworól 

Fotografie do artykułu są z archiwum PZŻ, autorstwa Jacka Kwiatkowskiego

Kategorie
Blog

Allinge-Falsterbo

W Allinge nikomu się nie spieszy, turystów jeszcze niewielu, chociaż w miasteczku nie brakuje hoteli i domów wypoczynkowych zapraszających uroczymi podwórkami pełnymi kwiatów i stolików przy których kawa smakuje wyśmienicie. Poddaliśmy się spokojowi Bornholmu i spacerowaliśmy malowniczymi uliczkami i brzegiem morza podziwiając kamieniste plaże w świetle zachodzącego słońca. Wielkie namioty, rozstawiane wzdłuż brzegu zapowiadały jednak zmianę nastroju, Folkemodet 2018 sprawi, że będzie głośno i radośnie, oj będzie się działo….

Ale tego nie usłyszymy, pora ruszać w kierunku Kopenhagi.  Wygraliśmy drogę „na skróty” – przez Falsterbo. Pogoda się nie zmieniła, znów jachting w słońcu, coraz bardziej tęskniliśmy za prawdziwym wiatrem. W spokojnym tempie dotarliśmy do Falserbo, most jednak był już zamknięty, więc musieliśmy czekać do rana, przycumowani do burty brytyjskiego jachtu.

Kategorie
Blog

Wyprawa Wokół Wysp Brytyjskich 2018

Przed nami wyprawa Wokół Wysp Brytyjskich 2018.

Dopiszemy kolejne porty do projektu „100 portów w 360 dni z okazji 100 rocznicy odzyskania przez Polskę niepodległości”. Pierwsze pięć portów już za nami, zdobyte podczas majówki „ Fiku Miku Po Bałtyku”.

Dwa lata temu przemierzaliśmy wody wokół Wielkiej Brytanii jachtem S/Y Bystrze, zachwycił nas ten rejon, morze, krajobrazy, ludzie, nastrój…. Pamiętając o poprzedniej wyprawie, która przetarła brytyjskie szlaki, obecny program rozszerzyliśmy o nowe miejsca, którym chcemy poświęcić więcej czasu. Wiele się zmieniło, a zdobyte doświadczenie pozwała nam jeszcze lepiej się przygotować.

Będziemy podróżować jachtem S/Y Jazon który został wyczarterowany na trzy miesiące i doposażony przez Fundację 4 Kontynenty. Mamy nowy Almanach z Marine Guide oraz najnowsze mapy elektroniczne. Lista pomocy nawigacyjnych i narzędzi jest bardzo długa. Oczywiście nie brakuje też map papierowych, 100 map obrazuje wszystkie akweny, na których będziemy żeglować. Wyprawę podzieliliśmy na osiem etapów. Z Gdańska będziemy płynąć przez Danię, Szwecję, Norwegię, Szkocję, Irlandię Północną, Irlandię, Wielką Brytanię, Francję, Belgię , Holandię, Niemcy i pod koniec września wrócimy do Gdańska. Przed nami pływy, prądy morskie, Kanał Angielski, Kanał Kiloński i wiele ciekawych nawigacyjnie terenów.

Terminy dobraliśmy tak, aby można było skorzystać z tanich lotów, których nie brakuje w miesiącach wakacyjnych. Porty są łatwo dostępne, marina w Londynie już zarezerwowana. Jacht posiada AIS więc cały czas możecie nas widzieć i śledzić naszą trasę pod adresem https://www.marinetraffic.com

Rozpoczynamy 6 czerwca w Gdańsku zakończenie planujemy 29 września Gdańsku ( jeśli Neptun pozwoli )

Zapraszamy na etapy:

  • 6 czerwca -20 czerwca Gdańsk-Goteborg

  • 20 czerwca – 2 lipca Goteborg – Bergen

  • 2 lipca – 17 lipca Bergen Inverness

  • 17 lipca – 1 sierpnia Inverness – Belfast

  • 1 sierpnia – 20 sierpnia Belfast – Dublin

  • 20 sierpnia – 5 września Dublin – Londyn

  • 5 września – 21 września Londyn – Świnoujście

  • 21 września – 29 września Świnoujście-Gdańsk

Relację i zdjęcia z każdego etapu znajdziecie na naszym blogu. Podzielimy się z Wami naszymi wrażeniami, więc warto tu zaglądać.

Podczas wyprawy trwa akcja zbiórki na remont jachtu Fundacji 4 Kontynenty, na którym planujemy organizować darmowe rejsy w ramach realizacji celów statutowych Fundacji. Dołączcie do nas! 

Ahoj przygodo

Kategorie
Blog

Raz na wodzie czasem pod wodą

Wielka majówka 2018

W tym roku wybraliśmy się do Albańskiej Sarandy.  Limbowa – Saranda 2018 PRODŻEKT 

Limbowa – Saranda 2018 PRODŻEKT II

Czas na Albaniie  wersja NO Profit autorski pomysł Krzysztofa 

Wyjazd z Gdyni busem 8 osobowym, w czwartek 26 kwietnia, po pracy ok 15, przejazd A1 do Torunia, potem na południe do Bielska -Białej i Żywca, nocleg ok. 23, rano w piątek o 8 już w trasę , granica ze Słowacją w Korbielowie, potem wjazd na godzinę do Budapesztu, widok miasta z nad Dunaju ze wzgórza Cytadeli, węgierską autostradą pojechaliśmy do Serbii, wjazd na godzinę do, tętniącego nocnym życiem Belgradu, potem przejazd do Macedonii, nad ranem godzinne zwiedzanie niesamowitego Skopje, przejazd do Grecji gdzie super nowoczesną autostradą, omijająca stanowiska archeologiczne i mateczniki brunatnych niedźwiedzi, pędziliśmy do granicy z Albanią, tutaj dobre drogi się skończyły, a ostatni kawałek do Sarandy jest.. b ciekawy serpentynami przez góry, po drodze wjechaliśmy do parku Blue Eye , krystalicznego źródła bijącego z ziemi, ok południa w sobotę, w Sarandzie, Zwiedzanie rzymskiej osady w Butrinti, jeden dzień nad zatoką Monastyrii, jeden w oddalonym o 55km Porto Palermo, dzień w centrum miasta, nurkowanie na wraku, zwiedzanie starej części Sarandy, wyjazd do Grecji do Igoumenitsa , w Gijokaster nurkowanie w jaskini zwiedzanie starego miasta i zamku, zabraliśmy własną sprężarkę , ilość znurkowań zależała tylko od determinacji ekipy, nie mniej niż dwa dziennie, w piątek 4 maja pojechakiśmy do Dubrownika, najpierw przez prawie całą, Albanię do Czarnogóry zobaczyć, Budvę i Zatoke Kotorska, przez którą przepłyniemy promem, następnie do Chorwacji do upiornej zatoki Umarłych Hoteli zaraz potem do Dubrownika wjedziemy na górę do stacji kolejki skąd doskonale widać miasto, i do samego Starego Miasta śpimy 5km od miasta, rano w sobotę ruszamy do domu most za Dubrownikiem, potem Bośnia i Hercegowina Neum , i znowu Chorwacja, ok 100km od Dubrownika wjeżdżamy na nową autostradę i prujemy do Zagrzebia, potem krótko Słowenia, Maribor i jesteśmy w Austrii, godzina do Wiednia, następnie Czechy Brno, Ostrawa i jesteśmy w Polsce, ok 7 h i Gdynia , Wyjątkowo ciekawa wyprawa 12 krajów. To wspaniała, autorska, wyprawa, odwiedzimy miejsca do których nie zaglądają standardowe wycieczki. W maju woda i powietrze ma ponad 22 st C. Jest mało turystów. Są odludne plaże tylko dla nas, ciekawe, zróżnicowane, nurkowania w krystalicznej wodzie , laguny, wraki, jaskinie.

Piotr Bartosiak

Kategorie
Blog

Quintana Roo, czyli region, gdzie krąg się zamyka.

Tulum. Niewielkie miasto, malowniczo położone na wybrzeżu Morza Karaibskiego. Aż pęka w szwach od nadmiaru turystów. Wszystkie rozsądne hostele już dawno zarezerwowane. Przez fakt, że na pobyt w tym raju jest taki popyt, oraz przez rozpoczęty od 01 marca słynny amerykański „spring break” ceny wywindowano nawet 2-3 krotnie. Jako rodowici krakowianie, z wężem rozmiarów anakondy w kieszeni , czujemy rozczarowanie i wielką złość. Ale nic to – trzeba zbadać te osławione atrakcje i na własnej skórze poznać, za co tyle trzeba tu płacić.

Do Tulum przybyliśmy z rana – po całonocnej podróży z Palenque. Okazuje się, że miejsca warte zobaczenia są tu od siebie na tyle oddalone, że warto pożyczyć rowery, co też robimy. Plaża oddalona jest od centrum około 5 km. Okazuje się, że miasto swoją budową przypomina znane nam już Cancun. Centrum cechują gorsze noclegi, tańsze restauracje. Natomiast mekka bogatej turystyki znajduje się na samym wybrzeżu, w hotel zone.

Naszym zdobytym środkiem transportu lądujemy na plaży. Po drodze mijamy pewne magiczne miejsce, którego Rafał tak długo poszukiwał w czeluściach internetu. Mianowicie pewien autor piszący książki podróżnicze, pewnego pochmurnego dnia w szarej Polsce, dzięki lekturze przeniósł mój skołatany wtedy umysł do miejsca z marzeń – prawdziwego raju. W swojej literaturze zostawił wskazówki, jak można by tam dotrzeć. Do Ziemi Obiecanej, gdzie zgodnie z bogatym opisem dociera niewielka grupa zatwardziałych podróżników. Gdzie prąd jest jedynie 2 godziny na dobę z agregatu, a spartańskie, zbite z byle czego cabane stanowią dla strudzonych wędrowców schronienie. Gdzie Morze Karaibskie rozbija swe fale o dziewicze plaże skalno – piaszczyste, a do najbliższego miasteczka jest ponad godzina drogi na bezdrożach na jedynym w okolicy dostępnym, zardzewiałym rowerze. Miejsce to miało być oddalone od konkretnej cywilizacji o ponad 60 km. I Rafał znalazł to miejsce. Gdzie autor wypoczywał przez 3 miesiące, odcięty od świata, rozkoszując się dzikim krajobrazem zaledwie 5 do 7 lat temu. Niestety, życie to nie bajka, a opis w stosunku do rzeczywistości stanowił pokaz ogromnego kunsztu w dziedzinie science- fiction. Nasze zaczarowane domki położone są mianowicie przy głównej drodze. W rzeczywistości są 5 gwiazdkowymi hotelami z widokiem na takie same hotele w pobliżu. Koszt noclegu to ponad 300 USD za dobę, a samo miejsce oddalone jest od Tulum mniej niż 5 km. Dziękujemy panu K.G.Ć za ciekawą powieść sci- fi z lodówką w tytule.

Tymczasem, zabawiając Was, Drodzy Czytelnicy, tą drobną złośliwą anegdotką, przenieśliśmy się już do słynnych ruin majów, tak ciekawych głównie ze względu na ich malownicze położenie na samym wybrzeżu. Same ruiny być może nie należą do najciekawszych, jednak bliskość morza, obecność tysięcy ogromnych iguan wylegujących się w słońcu robi swoje. Dodatkowo na wejściu do parku znajdują się wolno- biegające ostronosy meksykańskie, które całkowicie skradły mi serce swoją ciekawską i odważną naturą. Ruiny Tulum to zdecydowanie miejsce godne Waszej uwagi.

Drugi dzień to czas pożegnań z cenotami. Odwiedzamy ostatnie dwa z nich – Cristal i Escondido. Od Szwedów nurkujących z pełnym ekwipunkiem dowiadujemy się, że to właśnie w tych okolicach znajduje się obecnie druga największa na świecie sieć połączonych ze sobą podziemnych jaskiń zalanych wodą. Ma ona długość ponad 240 km. Nasze dwa odwiedzane cenoty z tą siecią są właśnie połączone. Ostatnio, nawet w naszej rodzinnej „ziemniak tv” mówiono o odkryciu nowej sieci wodnych korytarzy, jeszcze dłuższej niż wszystkie dotychczasowe. I co więcej- nie zostały one jeszcze poznane, więc nurkowie całego świata – macie pole do popisu.

Wybieramy się również do ośrodka Akumal, w którym mamy możliwość popływać z żerującymi tam żółwiami. Sporej wielkości zwierzaki są tam wiecznie niepokojone przez ludzi naszego pokroju. Wygląda to nawet z perspektywy czasu dosyć komicznie, gdy tłum ludzi „zawieszonych” w głębokiej wodzie niczym spławiki, spogląda w dół, na zajadające się w najlepsze morską trawą żółwie morskie. I z napięciem oczekiwany jest moment, kiedy gadowi skończy się powietrze i na chwilę wynurzy się na powierzchnie, aby go zaczerpnąć. Oczywiście znaczna część ludzkich spławików jeszcze bardziej przypomina osprzęt wędkarski, gdyż z braku umiejętności pływania poubierana jest w odblaskowe kamizelki ratunkowe, które utrzymują ich ciała i umysły w błogim stanie poczucia bezpieczeństwa.

Tulum jest dla nas trochę zbyt tłoczne – zamierzamy zobaczyć coś, co lubimy najbardziej, czyli miejsca trudnodostępne. A do takich z pewnością należy Punta Allen i Półwysep Faro. Jest tam tylko jedna rozsądna i znana droga dotarcia. Można mianowicie zabrać się na całodzienną wycieczkę Jeepami, które po jedynej, bardzo zdezelowanej drodze o długości 50 km w środku dżungli, zabiorą klientów na przejażdżkę do miasteczka. Cena przyjemności – 120 USD za osobę. Jednak my do grona osób rozsądnych nie zawsze się zaliczamy. Maksymalnie odciążamy plecaki, część rzeczy zostawiając w hostelu w Tulum, do odbioru po powrocie. Na „lekko” kierujemy się do ostatniego przystanku zbiorowej komunikacji, która wyrzuca nas na wybrzeżu za strefą hotelową. Tuż przy wejściu do rezerwatu Sian Ka’an. Bo właśnie w sercu tego rezerwatu- po przebyciu 50 km nieznośnej drogi leży nasz cel – Punta Allen. Mamy 5 dni, 10 l zapasu wody i namiot. W najgorszym przypadku damy radę obrócić pieszo, śpiąc po drodze na plaży. Jednak, jakby się nad tym lepiej zastanowić – przecież na końcu jest miasteczko, które powinno mieć zaopatrzenie nie tylko drogą morską, skoro nie ma w nim porządnego portu do wyładunku większych towarów. I rzeczywiście – nasz rządny przygód, myśliwski nos wyczuwający okazję i tym razem się nie myli. Bardzo rzadko, ale jednak – oprócz mknących jeepów, wyładowanych miłośnikami hamburgerów z kraju Pana Donalda, przejeżdżają tędy zdezelowane pickupy, które zaprzeczając wszelkim prawom fizyki i logiki – trzymają się kupy i brną do przodu.

Na pace pierwszego z nich przebywamy około 10 km, dalej już nam razem nie po drodze, ponieważ pojazd wraz z właścicielem zjeżdża na prywatną posesję w samym sercu niczego. Zadowoleni, że oszczędzono nam ładny kawał drogi, przechodzimy pieszo kolejnych parę kilometrów. I już znowu na nasz uniesiony w górę kciuk zatrzymuje się kolejny rodem z piekła rozklekotany petro – potwór. Z wesołym starszym panem za sterami, który za 2- godzinną rozmowę o polityce, sytuacji branży naftowej na świecie, rybołówstwie i ciekawostkach o zamorskiej krainie zwanej Polonia, dokańcza dzieło i dowozi nas do samego Punta Allen. Ponieważ, wraz z rodziną mieszka tam, prowadzi restaurację, a dziś wraca właśnie z dostawą jedzenia. Nasze plecaki lądują w basenie utworzonym przez pakę pickupa, wraz z toną papryki, cebuli i innych produktów, które należy przywieźć do restauracji. I tak, przemierzając zdezelowaną, jedyną drogę na Półwyspie Faro, docieramy do Punta Allen.

Osada ma 3 równoległe do siebie ulice (o długości maksymalnej 500m), przy których stoją pokrzywione, ale mimo wszystko murowane domki. 3 sklepy zaopatrzone prawie w nic, kilka restauracji nastawionych na klientelę z jeepów (bo czynnych jedynie w godzinach ich przybycia) i lokalny wyszynk, należący właśnie do rodziny naszego kierowcy.

Nocleg znajdujemy na jedynym polu namiotowym. Okazuje się, że zdarza się, że turyści przybywają tu w wypożyczonych w Tulum samochodach. Domyślamy się, że przeprawa taką drogą dla nieprawionego kierowcy z przeciętnym samochodem często może zakończyć się niepowodzeniem równającym się utknięciu w środku niczego.

Sprawiliśmy się przednio- dotarliśmy tutaj w niecały 1 dzień, więc mamy 4 dni na siedzenie w samym centrum jednego z Końców Świata i wnikanie w zawiłości lokalnej społeczności. Jednego dnia wyruszamy wraz z pozostałymi turystami na wycieczkę łódką. Rezerwat Sian Ka’an pełny jest rajskich zwierząt morskich – delfinów, manatów, żółwi oraz zamieszkujących pobliską rafę koralową, tysiącach gatunków wielobarwnych ryb. Na lądzie znaleźć możecie nawet luzem biegające jaguary oraz moje ulubione ostronosy meksykańskie, jednak mimo wielu prób oddalenia się od ludzi, nie było dane nam je spotkać. Jedyną oznaką ich bytowania są znaki drogowe („uwaga jaguary”, „uwaga ostronosy”, „uwaga iguany”), które podobnie jak na Spitzbergenie („uwaga niedźwiedzie polarne”), informują nas nie tylko o niebezpieczeństwie, ale również pokazują, że świat zwierząt jest tu niezwykle urodzajny.

Kluczowym punktem wycieczki jest możliwość nurkowania na rafie koralowej z podstawowym sprzętem ABC. Przeżycie zupełnie niecodzienne, kanał National Geografic może się schować. Polecamy wszystkim Wam, którzy bez względu na sposób transportu, dotrzecie do Punta Allen.

Ostatniego dnia naszego tu pobytu wybieramy się jeszcze do latarni morskiej Faro, położonej na samym czubku cypla. Wiemy już, że tutaj właśnie kończy się nasz pobyt w Meksyku. To miejsce bowiem obraliśmy jako finalny cel naszej eskapady.

A powrót- po tylu przejściach jest już zupełną błachostką. Z Punta Allen lokalną łódką na stały ląd Meksyku, stamtąd do Tulum odebrać rzeczy i na jednej nodze do Cancun, żeby zdążyć na samolot. Żeby nie było za łatwo – czeka nas dwudniowy przystanek w kubańskiej stolicy – Havanie. Jak tam było, i co się działo to temat zupełnie inny, którego opisu nie znajdziecie w blogu „ALE MEXYK”, bo w końcu to inne państwo. I dalej, jak po sznurku – Havana – Toronto – Londyn – Warszawa – Kraków. Czyż to nie zdumiewająco proste wrócić tak do domu po 6 tygodniach tułaczki?

I jak to jest w efekcie z tym Meksykiem? To państwo jest tak pełne sprzecznych o nim informacji, że boli głowa. Mawia się, że jest szalenie niebezpieczne, ale czy rzeczywiście? Nie licząc przygody z bronią naszego poznanego w Cancun kolegi, nie czuliśmy tutaj specjalnego zagrożenia. Dreszczyk emocji, gdy na końcu ciemnej uliczki widzi się groźnie wyglądających Latynosów rodem z hiphopowych teledysków „o trudnym życiu na dzielnicy”, zacierany jest przez niezwykle rodzinnych ludzi, oferujących Wam pomoc, uwagę i uśmiech. Zwykłych, często niezamożnych ludzi, którzy za wykazanie nimi zainteresowania i zachwytu nad ich własnym światem i codziennością, wykazują dumę i zadowolenie, że komuś podoba się ich codzienność.

Jednak, czy jak pisał WC jest to kraj pełen wolności? Z tym zgodzić się chyba do końca nie możemy. Co to za wolność, gdy dzieci pracują od wczesnych lat młodości, żeby jakkolwiek polepszyć byt rodzinie? Osoby bardzo zaawansowane w wieku, praktycznie niedołężne, wystawiane bywają na ulice miast wraz z kramami, aby resztkami sił sprzedawać towary. Widzieliśmy zasuszone staruszki, śpiące przez całe noce przy tych kramach, nie mając dachu nad głową nawet podczas deszczu. Nikt nie fatygował się, żeby „zwieźć” je na noc do domu, skoro dzięki temu kramu nie trzeba było codziennie zbierać.

Ogromnym problemem Meksyku są walające się dosłownie wszędzie śmieci. Nawet w parku narodowym, w sercu dżungli lub na dzikim wybrzeżu, nie ma powierzchni wolnej od odpadków.

Jednak mimo tych widocznych gołym okiem wad, Meksyk to dla mnie najpiękniejszy kraj świata. Moja własna Ziemia Obiecana. Jest w nim wszystko, co potrzebne człowiekowi. Najlepsze jedzenie świata, palmy i kokosy, zwierzęta, które zwykle ogląda się tylko w telewizji. Kraina jednej z najciekawszych cywilizacji świata. Dżungla, pustynie z kaktusami, wodospady i cenoty. I co najważniejsze – dwa oceany z tak rozległą linią brzegową, że pewnie każdy z Was znajdzie tu swoją własną Chacahua.

Meksyk zamyka już przed nami swoje bajecznie kolorowe drzwi. Jednak jestem pewna, że nadejdzie taki dzień, kiedy będę chciała ponownie tu powrócić, i kto wie – być może wcale więcej stąd nie wyjeżdżać. Bo Meksyk zaraża sobą, jak żeglarstwo – musisz, musisz, musisz pływać, bo nie wytrzymasz i w miejscu nie usiedzisz. 

Kategorie
Blog

Chiapas

Naszą najdłuższą, ponad 15 godzinną podróż rozpoczynamy z Puerto Escondido w stanie Oaxaca. Dużo nasłuchaliśmy się wcześniej o tym, że stan Chiapas to niebezpiecznie miejsce. Na bramkach do autokaru wykrywacze metalu. Przed wejściem sprawdzają bagaże podręczne, a gdy wszyscy pasażerowie zajmują swe miejsca, są nagrywani kamerą tuż przed odjazdem. Duże środki ostrożności dają do myślenia. Jednak mimo to na drodze permanentnie nic się nie dzieje i szczęśliwie docieramy do San Cristobal de las Casas. 
Miasteczko jest zdecydowanie godne uwagi. Oprócz tradycyjnych jak w każdej średniej wielkości zabytkowej metropolii budynków, mamy tu do dyspozycji ogromny market z lokalnymi specjałami oraz plac pełen rękodzieła z całego Meksyku. Ludzie, pisząc o San Cristobal nie mogą się go nachwalić. Piszą przykładowo, że przyjechali tu na 3 dni, a zostali na 3 tygodnie. Albo że mieli zostać na 3 tygodnie, a zostali ma całe życie. Pędze z tłumaczeniem, skąd ten ewenement. San Cristobal po prostu żyję przez całą dobę. Pełno tu barów, restauracji, pizzerii, knajpek i wszelkiego innego wyszynku otwartego praktycznie non stop. Dlatego być może nie do końca podzielamy zdanie turystów, ponieważ na codzień mieszkamy w Krakowie, gdzie jest to norma. 
W San Cristobal spędzamy 3 dni. Miasteczko jest bazą wypadową do ogromnej ilości wycieczek. Pierwsza z nich zabiera nas do dwóch niewielkich wiosek w okolicy. W pierwszej- Zinacantan, chcą pokazać nam codzienne życie pozostałych przy życiu komun indiańskich, które na codzień zajmują się głównie tkaniem. Ich religia nadal nosi ślady tej wcześniejszej, sprzed krystianizacji. Tutejsi szamani potrafią uleczyć chorobę po rozpoznaniu jej źródła. A rozróżniają trzy rodzaje przypadłości: chorobę ciała, ducha lub alter – ego. Alter- ego to zwierzęcy prywatny duch, odpowiednik każdego człowieka, który żyje na niedalekiej świętej górze. Tak to zgodnie z naturą żyją ludzie z dawnych plemion w wiosce Zinacantan. 
Ale prawdziwy „kosmos” widzimy w kolejnym mieście- Chamula. Znajduje się tu chyba jeden z najsłynniejszych kościołów w Meksyku (oprócz oczywiście Guadelupe). Kościół Jana Baptysty poraża wręcz zderzeniem dwóch religii. 
Wchodzimy do strzelistego budynku, gdzie podłoga w całości pokryta jest igliwiem sosny. Podobno jednym z wierzeń jest, że będąc w kościele, stopy modlących nie powinny dotykać ziemi, żeby mieć lepszy kontakt z duchami, świętymi i Bogiem. Pod ścianami, wzdłuż obydwu ścian, aż do ołtarza ciągną się prawie naturalnej wielkości figury świętych. Ogromne i całkowicie przerażające. Dlaczego? A dlatego, że wszyscy święci są przedstawieni w taki sposób, w jaki przywieźli ich setki lat temu Hiszpanie. Są inni – bladzi, smutni, europejscy, ze złymi twarzami. Zamknięci w skalnych gablotach, niczym w trumnach. Żeby było choć trochę mniej obcy, przed złożeniem ich do trumiennych gablot, mieszkańcy obwiesili te postacie lusterkami, koralikami, wstążkami, aby choć trochę bardziej tu pasowali. Ale niestety- zabieg nie do końca się udał i jak dla mnie jeszcze bardziej mają mroczny nastrój. 
W kościele Jana Baptysty pali się tysiące świec. Grupa przybyłych modlących wybiera świętego, u którego będą prosić o wstawiennictwo. Pod wybraną figurą rozpala swój szpaler świec. Przynoszą Poch, Coca Cole i żywego koguta. Poch to specjalny trunek z kukurydzy, który służy do spełniania ofiar. Długo klęczą i modlą się całą rodziną. Piją Poch i Cole. Co do następnego elementu, nie jesteśmy z nim za bardzo zaznajomieni, ponieważ przyglądając się jedynie z kąta nie wszystko można zrozumieć. Pan domu łapie koguta za nogi i szepcząc modlitwy kreśli znaki na ciele swego najstarszego syna. Ceremonia poświęcona jest właśnie temu potomkowi. Odzywa się cichy dźwięk piszczałki mający przyzwać duchy. Sam kogut pozostaje w miarę spokojny, nawet gdy szybkim, prawie miłosiernym ruchem zostaje mu skręcony kark. Jego wyjątkowo długie pośmiertne drgawki wtórowały dopijaniu ostatnich porcji Pochu oraz znakom ponownie kreślonych martwym już kogucim ciałem. Jesteśmy tylko biernymi obserwatorami, nie nam oceniać tego typu obrzędy. Wiedzcie jednak, że w kościele Jana Baptysty panuje bezwzględny i bardzo przestrzegany zakaz fotografowania. Same koguty składane są w różnych intencjach- w celu wypędzenia zła, uleczenia, błogosławieństwa. Ich pośmiertne drgawki na wyłożonej zielenią posadzce ma długo zapadną mam w pamięci. 
Na ostatni dzień w San Cristobal wybieramy wycieczkę do Kanionu Sumidero, tak bardzo polecaną przez wszystkich obytych w temacie. Atrakcja bardzo turystyczna – w przydziałowych kapokach mkniemy 200 konną motorówką po kanionie. Co jakiś czas nasz przewodnik dobija do brzegu z okrzykiem „krokodilo!” i 30 par oczu zwraca się we wskazanym kierunku, aby ujrzeć to cudo. I rzeczywiście- krokodyli jest tu niemało. Na posterunku są nawet dwie zaobrączkowane małpki. Na ogromnej wręcz górze śmieci, z której czubka chciwie wyciągają małe łapki, licząc na ciastka, którymi radośnie karmią je turyści. To zaczyna być lekko makabryczne. Kanion jest piękny ze swoją ciekawą dla nas fauną i florą oraz formacjami skalnymi o wysokości ponad 200 m tuż nad nami. Jednak tony śmieci – wyrzuconych na brzeg, pływających i pewnie zatopionych, po raz kolejny utwierdza nas w przekonaniu, że Meksyk jest zanieczyszczony i nikt nie spieszy, żeby coś z tym zrobić. 
Kolejnym przystankiem w Chiapas jest miasto Palenque. Położone w samym sercu dżungli, jest całkowicie podzielone na strefę lokalną i turystyczną. Jest jednak pewna różnica- tutaj nie chcą nas zupełnie poza przynależną nam częścią. Ochroniarze lokalnych barów wręcz zgadzają nam drogę, nie dając złudzeń. Tutaj nikt nie jest dumny z turysty, który odważył się wyjść ze swojego sanktuarium. Niestety- Palenque odmówiła nam swej gościnności, dlatego decydujemy się na najważniejszą atrakcję – wycieczkę po ruinach i cudach wodnych. I jest to chyba najlepsza tego typu atrakcja, jaka spotkała nas w całym kraju. Najpierw odwiedzamy słynne Ruiny Palenque, położone w samym sercu dżungli. Mają same zalety- są dobrze zachowane, mają cudowną lokalizację i niewiele ludzi zwiedzających. W porównaniu z niezbyt lubianą przez nas Chitzen Itza, nie ma tu nachalnych wręcz sprzedawców wszystkiego. Następne dwa punkty wycieczki to prawdziwy wodny raj. Nasze zdjęcia marnie oddają ich urok. Ta część Meksyku słynie z kaskadowych wodospadów, które w połączeniu z roślinnością daje ten niezwykły efekt. Agua Azul i jego mniejszy krewny będą rajem dla wszystkich Was, którzy lubią pomoczyć się w przejrzystej, rwącej wodzie. Podziwiając oczywiście zapierające dech w piersiach widoki. 
Etap w stanie Chiapas był dosyć krótki, ale z pewnością bardzo intensywny. Niestety- coraz mocniej następujący nam na pięty czas nie pozwala zatrzymać się tu na dłużej. Pora wyruszyć do ostatniego etapu- stanu Quintana Roo, miasta Tulum oraz aby podjąć wyzwanie dotarcia do cypla Końca Świata- Punta Allen. 

Drobne Ciekawostki Cieszą:
– Ogromnie pozytywnym zaskoczeniem było odwiedzenie kościoła, położonego na wzgórzu nad San Cristobal. I bynajmniej nie chodzi tu o sam widok miasto, który zapewnia nie lada atrakcję. Najlepszą rzeczą z nim związaną było wykonanie „Ave Maria” w stylu meksykańskim, prawie przez el mariachi, w tym właśnie kościele. Warto przebyć tyle drogi, żeby to usłyszeć. 

Dobre Rady Wujka Rafała:
– Nawet będąc na Końcu Świata musicie pamiętać, że coraz więcej Polaków podróżuje i emigruje. Na jednej z wycieczek pewna Niemka, słysząc nasze rozmowy, przyłączyła się do konwersacji. Jej znajomość naszego języka mogłaby zawstydzić niejedną osobę. Warto więc uważać na dwie komentarze, mając na uwadze, że nawet Niemiec może przemówić ludzkim głosem.

Kategorie
Blog

Wybrzeże Pacyfiku

Przystanek pierwszy- Zipolite. Największa ostoja współczesnych hippiesów wraz z najsłynniejszą plażą nudystów w Meksyku. Żeby to dotrzeć, z Pochutli należy skorzystać z kolejnego dziwnego transportu- pickupa przystosowanego do przewozu ludzi. Trzęsący, rozklekotany, ale całkiem przewiewny, co w tych upalnych warunkach jest zdecydowanie na miejscu. 
Zipolite jest tak małe, że ciężko nawet dostrzeć go na mapie. W 10 minut jesteś na obrzeżu. I koniec. Ludzi tu przybywających podzieliliśmy umownie na dwie grupy. Pierwsza to napływowa rzesza turystów, w tym ci, którzy mieszkają w jedynym w mieście hotelu z basenem, oraz wszyscy ci, którzy bardziej przyjechali popatrzeć, cóż tu się dzieje i skąd ten fenomen. Druga grupa to ludzie, którzy zdają się doskonale wiedzieć, czego chcą i po co tu przybyli. Obejmuje ona osoby w każdym wieku- zarośniętych, z dreadami, obwieszonych masą biżuterii w szamańskim stylu, zrobioną z darów morza i ziemi. I obowiązkowo – bosych. Tu,  aby poczuć się częścią społeczności musisz zrzucić wszelkie obuwie. Za opłatę równa pokojowi w hostelu wynajmujemy nasz własny domek na plaży. Zbity z przypadkowych, średnio pasujących do siebie desek, z dachem z liści palmowych.
W pierwszy dzień chcemy poznać uroki tego miejsca. Niestety, trochę za bardzo zaufaliśmy tutejszej społeczności. Daliśmy się wciągnąć w uliczne tańce z lokalsami przed jedynym sklepem (i jednocześnie barem) z piwem. Byliśmy zahipnotyzowani podrygami w rytmie mambo boso na chodnikach, że nie zauważyliśmy, jak nasz największy „przyjaciel” przywłaszcza sobie jeden z naszych mini plecaków. Taki sobie „przyjaciel” w postaci 50- letniego, nadmiernie wyluzowanego pana, któremu bardzo imponował fakt, że jesteśmy z Polski. Na szczęście w porę spostrzegliśmy, jak delikwent raźnie zarzuca plecak na siebie i prawie że tanecznym krokiem powoli się oddala. Cóż robić- wewnątrz połowa dokumentów i trochę elektroniki- trzeba było działać. Lekka przepychanka, awantura i rzeczy ponownie są w naszym posiadaniu. Lokalni znajomi wydają się całym zajściem nieporuszeni. Jednak nic bardziej mylnego- właścicielka lokalu- Christina tłumaczy, że pan więcej nie będzie nas niepokoił. Dzięki temu doświadczeniu, oprócz poznania się na własnej głupocie, dowiadujemy się, jak działa tutejsze prawo. Brak policji w tak małej osadzie to rzecz oczywista. Poza tym Zipolite słynie również z marihuany, którą w różnej formie można tu nabyć pewnie wszędzie i za bezcen. Dla Waszej wiadomości- w Meksyku jest ona także towarem nielegalnym. Dlatego, dla społeczności, która przymyka oko na zamiłowanie turystów do takich specyfików, policja byłaby zdecydowanie nie na rękę. W związku z tym mieszkańcy sami muszą radzić sobie z osobami, które zagrażają biznesowi turystycznemu. Samosąd, jak śmiało można to określić, sprawił że nasz złodziej zniknął z ulicy a wraz z tym faktem pojawił się tajemniczy uśmiech Christiny i zapewnienie, że będzie ok.
W Zipolite czas płynie powoli- pory roku przechodzą praktycznie niezauważalnie ze względu na specyfikę klimatu. Ludzie przyjeżdżają i odjeżdżają, a niektórzy nie mogąc znieść rozstania – po prostu zostają. Jak wspomniana wcześniej Christina, która jest Włoszką, a jej pobyt- wraz z założeniem własnego biznesu- przeciąga się już o ponad rok. Tak samo nam, nie wiadomo jak szybko przeleciały nam 3 dni w Zipolite.
Jeszcze w San Jose poznajemy parę Meksykanów, którzy opisują nam pewne miejsce, wydające się być rajem. Poznajemy od nich zaledwie kilka szczegółów- że jest to laguna, która słynie z bioiluminescencji. Że to miejsce, gdzie mieszkają najbardziej czarni Meksykanie. Że trudno tam dotrzeć, trzeba się przesiadać, wielokrotnie zmieniając środek transportu, łącznie z łódką. Że jest gdzieś tam (tu nastąpił wielce mówiący ruch ręką w dowolnym kierunku), za Puerto Escondido. I najważniejsze- że nazywa się Chacahua.
Cóż było robić- internet milczy na temat tego miejsca. Zostawić Zipolite i nasz domek na palach, czy znowu spakować dobytek i ruszyć tym razem w prawdziwe nieznane, o którym tylko się zasłyszało i którego nie było w planach? Decyzja podejmuje się sama, ręce bezwiednie spakowały już to nic, co jest w naszym posiadaniu, a nogi we własnym zakresie sprowadziły nas w dół, z naszej cabani.
Dotarcie do Laguna de Chacahua to wyzwanie na cały dzień- 6 razy zmieniamy środki transportu, i rzeczywiście- 5 z kolei to łódka, wiodącą wśród krokodylich namorzyn, do części całkowicie odciętej od stałego lądu. Gdy wreszcie docieramy na miejsce i wysiadamy z ostatniego już pickupa, brakuje nam słów. Tu czas zatrzymał się na oko jakieś 200 lat temu. Z jedyną tylko różnicą, że do wioski ktoś kiedyś wspaniałomyślnie doprowadził prąd. Droga, w firmie pylącego się klepiska prowadzi przez kilkukilometrową wieś, meandrując pomiędzy niziutkimi domkami z desek, trzciny i liści palmowych. Droga kluczy, ponieważ domki stały tam zapewne długo przed nią, w zabudowie swobodnie rozproszonej. Bardzo rozproszonej. Upodobania budowlane mieszkańców są specyficzne. W małej chacie z klepiskiem, miejsce jest jedynie na wspólną sypialnię oraz oddzieloną łazienkę. Pozostałe czynności, jak gotowanie, pranie, i inne obowiązki, łącznie z przymusowym nic-nie-robieniem na hamaku- wykonywane jest na osłoniętym jedyne lichym dachem terenie bezpośrednio przed domem. Z nogami wyciągniętymi na wspomnianą krętą drogę. 
Udaje nam się odnaleźć polecany nocleg. Cabańas „el piojo” położone są na samej plaży. Pacyfik, swymi zdecydowanie niespokojnymi, wzburzonymi falami wita nas ponownie. Pani gospodyni proponuje nam „luksusowy” domek z łazienką. Ta część łazienkowa to przegroda w rogu, ułożona z bloczków betonowych do wysokości klatki piersiowej, przywodząca na myśl aranżację więzienną. W związku z tym, nie tylko z oszczędności, wybieramy wersję ekonomiczną, że wspólną łazienką za niecałe 27 zł za parę za noc. 
Tego wieczora cała wieś aż huczy od przygotowań. Kobiety stroją się, mężczyźni chodzą wybitnie czymś zaabsorbowani. Nie wiedząc, co się dzieje- rozpytujemy. Przy okazji dowiadujemy się lokalnej ciekawostki geograficznej. Chacahua podzielona jest na dwie części rzeką wpływającą z laguny. I na drugą stronę trzeba płynąć łódką. A co jest tej nocy na przeciwległym brzegu? W końcu, primo, jest środa, czyli mały weekendzik. A secundo, święto miłości, 14 lutego, walentynki. Nie pozostało nam nic innego, jak wziąć miejsce na łódce i niczym na skrzydłach miłości mknąć ku nieznanemu brzegowi. Jest już dobrze po zmroku. Podróż niewielką łódeczką pod rozgwieżdżonym niebem, tuż przy ujściu rzeki do oceanu to rzecz niezapomniana. A po drugiej stronie same dziwy. Więcej murowanych budynków, to pierwsza zauważalna zmiana. I druga – coś o czym słyszeliśmy, ale nie przywiązywaliśmy uwagi w natłoku informacji- tutaj mieszkańcy są na prawdę czarni. Ich skóra przypomina kolor rodowitych afrykańczyków. I tak właśnie, jako jedyni ludzie o bladej twarzy, wraz z rzeką tłumu niosącą nas z nabrzeża, docieramy do epicentrum całego zamieszania- na betonowe boisko. To tam – po uiszczeniu niewielkiej opłaty wejściowej można wyszaleć się na całonocnej potańcówce z okazji walentynek. Czujemy się lekko zdezorientowani i zagubieni. Jednak po zjedzeniu lokalnego taco z czyjegoś ogródka, kilku małych odświeżających piwkach oraz oddtańczeniu kilku bardzo latynoskich tańców, odzyskujemy werwę. Lokalsom chyba podoba się nasza obecność, ponieważ darzą nas swym zainteresowaniem a co odważniejsi chcą z nami porozmawiać. Impreza trwa w najlepsze, piwo leje się litrami, a bawiący się coraz bardziej zabiegają o naszą uwagę. Atmosfera staje się coraz gęstsza. Dlatego wycofujemy się, nie chcąc się narażać. Zupełnym rzutem na taśmę wpadamy na właśnie odpływającą łódkę i szczęśliwie wracamy na naszą stronę. A tam- kilku turystów ze znudzeniem sączy kolejne drinki. Żyją w totalnej nieświadomości, ile przygód i wrażeń jest praktycznie na wyciągnięcie ręki- trzeba jedynie wykonać mały krok w ciemność, z własnej strefy komfortu i bezpieczeństwa i przekroczyć rzekę. 
Dni mijają nam leniwie na próbach przetrwania ogromnych upałów. Drugiego wieczora, kierując się wyczulonym na lokalne rozrywki nosem- trafiamy pod jeden z trzech murowanych budynków w Chacahua- siedziby sołtysa. Na prześcieradle wyświetlany jest, tradycyjnie z meksykańskim dubbingiem- Hombre Araña (Spiderman). Dzieciaki wrzeszczą ze szczęścia, zjadając się specjałami lokalnej garkuchni, jak zwykle rozstawionej naprędce z byle czego, specjalnie na każde wydarzenie publicznie. Tym razem, z nowości nabyć można wielką prażynkę o wymiarach 15×25 cm, sowicie smarowaną majonezem, posypaną kapustą i pomidorami, polaną ostrymi sosami i chili. Skoro dzieciaki mogą o żyją- to my też. Nasze układy pokarmowe od 4 tygodni wiedzą, że to nie one tutaj rządzą i niech nawet nie żartują z jakimiś zatruciami. 
Następny dzień jest pełny emocji. Pierwszy raz próbujemy surfingu. Wypożyczamy deski i brniemy w ocean, czekając na najlepsze fale. Cóż- wychodzi nam dość mizerne, żeby nie powiedzieć, że totalnie beznadziejnie. Nawet jeżeli udaje nam się złapać falę, to powstanie do pozycji pionowej, na jadącej według mnie z prędkością światła desce, graniczy z niemożliwym. 
Za to pod wieczór mamy to, z czego słynie położony na styku 5 płyt tektonicznych Meksyk. Trzęsienie ziemi. Takie prawdziwe, 7.2 w 9 stopniowej skali Richtera. To nasz oficjalny pierwszy raz. Wszyscy rzucają się, będąc w różnym stopniu paniki w stronę plaży, aby być jak najdalej od zabudowań.  Cabañe trzęsą się na boki niczym galareta, a na ziemi praktycznie nie da się ustać. Jesteśmy chyba najbardziej spanikowanymi osobami, ponieważ dla lokalsów jest to całkiem normalne. My wybiegamy poza zabudowania dzięki przeszkoleniu, jakie w Ciudad de Mexico daje nam Ana, przy okazji zastanawiając się, czy ziemia zaraz nie rozstąpi się przed nami i nie wyjdzie z niej Pan Ciemności. A oni leniwie wychodzą spod dachu, martwiąc się jedynie o to, czy szklanka z mezcalem nie jest w polu rażenia. Oczekiwane przez nas tsunami, jako wyimaginowane przez nas następstwo trzęsienia, rodem z filmów katastroficznych nie nadchodzi jednak. Ale, pomimo tego pozornego bezpieczeństwa, znajdujemy się mniej niż 50 km od epicentrum trzęsienia. W konsekwencji tej anomalii elektryczność w całej wiosce, po obydwu stronach żegna się z nami na kolejne dni. Zapada prawdziwa, namacalna wręcz ciemność. Ale dobry Meksykanin to przygotowany Meksykanin. Kto ma- włącza pod wieczór generator. Kto nie ma- zapala świeczkę. Dla nas- obcych, wprowadza to nastrój. Dla nich- tutejszych, kilkudniowa przerwa w dostawie prądu zbywana jest przeciągłym westchnieniem. I oczywiście zapewnieniem, że maniana będzie ok. 
Ostatni dzień w raju. Chcąc zrobić coś nowego, pożyczamy od okolicznych mieszkańców kajaki. Przy użyciu struganych ręcznie z drewna palmowego wioseł, mkniemy w głąb laguny. Aby dodać sobie emocji, wpływamy w jeden z cienkich dopływów i już nawet nie wiosłujemy, a odpychamy się od korzeni drzew zanużonych w wodzie. Lasy namorzynowe to coś, czego u nas nie ma, a co zdecydowanie warto wielokrotnie zobaczyć.
Wieczorem wyruszamy jeszcze mała łódką na podbój bioiluminescencji. Na malutkiej jednostce płyniemy głęboko w lagunę. Tam właśnie najwięcej jest alg, które świecą przy każdym poruszeniu wody. Im więcej wody na raz jesteś w stanie wychlapać, tym lepszy efekt uzyskasz. Zgodnie z wytycznymi- efekty świetlne alg najlepiej oglądać w bezksiężycowe noce. Wyjazd na „połów” alg to zdecydowanie gra warta świeczki. 
Resztę czasu spędzamy w naszym „el piojo”. Przy jednym z plastikowych stolików zasiada towarzystwo przyjaciół właścicieli, rączc się trunkami i grając na gitarze. Przez chwilę słuchamy koncertu naszych własnych „el Mariachi”. A potem przypominamy sobie o zapomnianej mikro buteleczce polskiej wiśniówki, którą mamy na specjalną okazję. Ta okazja to właśnie dziś. Naszym rodzimym trunkiem hojnie częstujemy naszych już od tej chwili kompanów. Do późnych godzin nocnych dyskutujemy o tym i owym. 
Czasem natrafiamy w swoim życiu na takie miejsca. Na pewno każdy z Was przeżył taki moment, kiedy serce wyło z żalu a rozum wtórował mu myślą „Nie możesz stąd wyjechać. Składam weto, nie godzi się!”. Taką właśnie chwilę rozterki przeżywam, gdy musimy ruszać dalej. Ale, pomimo że ciężko, to przygoda musi trwać. I opowieść prowadzić należy do końca. A będzie o czym opowiadać, bo teraz zagłębiamy się w dżunglę i szamańskie obrzędy, gdzie nawet kogut składany w ofierze w kościele katolickim nie będzie dziwić. 

Drobne Ciekawostki Cieszą:
– Policja w Chacahua to zupełnie inna bajka, niż w Zipolite. Sołtys, który urzęduje we wspomnianym już budynku, którego ściana służy za kino, raz do roku wybiera 8 szczęśliwców, którzy pełnić będą funkcję policji obywatelskiej. Budynek zaopatrzony jest też w karcel, który za dom posłużyć może bezprawnym zwyrodnialcom.

Dobre Rady Wujka Rafała:
– Zdecydowanie odradzam wszystkim dobrym chrześcijanom chowania przed trzęsieniem ziemi w kościele. Dom Pański to kolejny w Chacahua, wyliczony przez nas budynek murowany, który schronienie stanowi bardzo niebezpieczne. Widać na nim wiele spękań, co świadczy o fakcie, że natura nie oszczędza nawet przybytku Bożego. Pamiętajcie, że lepiej żeby na głowę spadło Wam kilka palmowych liści z własnej strzechy, niż kilkutonowy blok betonowy. Bez względu na to ilukrotnie poświęcony. 
– Jeżeli będziecie nad meksykańskim Pacyfikiem, koniecznie zamówicie zupę „de marisco”. Zazwyczaj zawiera krewetki i inne owoce morza, oraz obowiązkowo całą rybę bez flaków. Kunszt polega na tym, że ogon wystawać ma ponad zwierciadło zupy. W przybytku, w którym ją zamówiliśmy była również opcja hamburgera z rybą, ale wizja ogona wystającego z sezamowej bułki nie wydała się nam kusząca. 
– Działania mające na celu odstraszene komarów są tu bardzo nowatorskie. Jednym z nich jest podpalenie kartonu po jajkach. Po rozżarzeniu dym jest tak okrutny, że odstrasza wszystkie żywe istoty, łącznie z ludźmi. Ale, tym samym- komary również.

Kategorie
Blog

Oaxaca – stan w Meksyku i stan ducha.

Do miasta Oaxaca przejeżdżamy z samego rana. Jest dużo przed wschodem słońca. Ponieważ nasz hostel otwarty będzie dopiero od 7, ponad 2 godziny spędzamy na dworcu, aby na wszelki wypadek się nie narażać. 
Miasto, przez dni naszego tam pobytu pokazuje nam swoje dwa zupełnie różne oblicza. Pierwsze z nich rozpoczyna się od wschodu słońca. Na ulicę wychodzą normalni ludzie pracy. Tutaj większość obywateli spożywa swoje śniadanie na mieście, dlatego aż roi się od kramów ze śniadaniowym wyszynkiem. Każdy podążający niespiesznie (w końcu to Meksyk) do pracy przystaje na chwilę przy swoim ulubionym sprzedawcy śniadaniowym. Powoli, ponieważ turyści na ulicę dopiero po 10. O tej godzinie zacznie się wielka walka o klienta, polegająca na zapraszaniu do sklepu i zachwalaniu swojego towaru. Taki stan rzeczy trwać będzie do popołudnia, kiedy Oaxaca zacznie przezbrajać się w swoje oblicze nocne. Miejsce porannych sprzedawców kanapek z kaszą zajmą sprzedawcy kukurydzy i esquites (zupy z ziarna kukurydzy). Na ulice wyjdą artyści i amatorzy łatwego zarobku. Będą wśród nich kuglarze, kabareciarze oraz różni uliczni grajkowie. Wśród nich dumni Mariachi, z których słynie cały kraj. Niestety, gdy chodzi i tych ostatnich- jeżeli słono nie zapłacisz, nie usłyszysz od nich nawet jednej nuty. Są chyba zbyt dumni, żeby grać za darmo, nawet jeżeli tym samym zrobiliby sobie reklamę. 
Odkrywamy kolejną tajemnice Meksyku- bez względu na region, środa jest zawsze dniem fiesty. Taki mały weekendzik. U nas mówi się „środa minie, tydzień zginie” a u nich po prostu się imprezuje. W mieście Oaxaca przykładowo, ponad połowa placu centralnego zamienia się w parkiet do tańczenia. Z ogromnych głośników rozbrzmiewa mambo, wiec wszyscy poruszają się w rytm muzyki. Zdecydowany prym wiodą emeryci, którzy elegancko ubrani tańczą dostojnie wraz ze swoimi pięknie wyszykowanymi partnerkami.
W końcu zostawiamy rzeczy w hostelu i idziemy zawiedzić miasto. A jest co zwiedzać i oglądać. Żeby zdobyć kalorie, zasiadamy przy obleganym kramie z ulicznym jedzeniem. Zajmujemy nasze ulubione miejsce na krawężniku i spożywamy tutejszą specjalność- tamale, czyli bułkę z kaszą, sosem i kurczakiem. Jedna porcja wystarcza spokojnie na naszą dwójkę. 
Ciekawa rzecz odnosi się do samych krawężników w Meksyku. Każdy jest inny, są chyba odlewane na miejscu. Dodatkowo potrafią mieć od 10 cm do 1 m wysokości. Jak się akurat ułoży. A siedzi się na nich przednio- im wyższy krawężnik, tym wygodniej. 
Miasto tradycyjnie podzielone jest na cześć turystyczną i lokalną. Staramy się ogarnąć jedną i drugą. W części turystycznej mamy do dyspozycji plac główny wraz z droższymi wyszynkami. Oraz chyba jeden z najbardziej złoconych kościołów w całym Meksyku. Na samym placu i licznych odchodzących od niego uliczkach znajdują się kramy pełne rękodzieła. Odnoszę wrażenie, że są to w większości rzeczy oryginalne, gdyż import chińszczyzny byłby nieopłacalny. 
W lokalnej części miasta znajdujemy ogromny market- tradycyjnie ze wszystkim. Wieczorem zjemy tutaj bardzo ciekawy posiłek pt. „za wszystko płać osobno”. Ale po kolei, dojdziemy i do tego. 
Oaxaca to stan słynący z Alebriche. Spieszę z wyjaśnieniem, co to takiego. To lokalne rękodzieło w postaci bajeczne kolorowych, skomplikokowanych figurek, przedstawiających zwierzęta i podobne im stworzenia. Alebriche z Oaxaca jest słynne na cały świat. Tak się składa, że dwie wioski, w których są one wytwarzane znajdują się w niewielkiej odległości od naszej lokalizacji. Wsiadamy w busa pełnego roześmianych lokalsów i jedziemy do jednej z nich- San Martin. Zostajemy wysadzeni na samym środku rozgrzanej drogi. I idziemy. Skwar leje się z nieba, pył wznosi się w powietrzu, małe iguany wyskakujące nam spod nóg chowają się w kaktusowych zaroślach. Docieramy do miasteczka rodem jak z westernów. W samym sercu karcel, czyli więzienie, zaraz obok coś na miarę lokalu gastronomicznego. I tyle. Wszystkie pozostałe usługi to warsztaty Alebriche. Figurek jest całe miliony, każdy wytwórca ma swój własny styl. Kunszt polega na tym, żeby wyrzeźbić figurkę ze specjalnego drewna, a cały warsztat przechodzi z pokolenia na pokolenie wraz z odziedziczonymi zdolnościami. Rozglądamy się po miasteczku i pora nam wracać. Wsiadamy do naszego ulubionego transportu, czyli trajki, który w tym przypadku nie wygląda jak hybryda złożona z różnych wehikułów. Jest to znacznie lepszy sposób, niż brnięcie w upale pieszo. 
Pod wieczór zjadamy się wspomnianym wcześniej obiadem, w samym centrum marketu. Sam zakup posiłku jest to sztuką. Podczas gdy obsługa wybiera dla Was stolik, chodzisz pomiędzy straganami z surowym mięsem. Jeżeli któraś buda lub towar się Wam spodoba- zamawiacie i wracacie na miejsce. Podchodzą kolejno: panie z warzywami (wybierasz, które chcesz); tortillą i napojami. W magiczny sposób wszystkie wybrane elementy składowe posiłku lądują na Waszym stole, wraz z kawałkiem grillowanego mięsa, przyniesionym przez 8 letniego kelnera. Później każdy ze sprzedawców upomina się o swoją dolę należną za posiłek. 
Drugiego dnia w Oaxaca wyjeżdżamy na całodzienną wycieczkę w celu poznania okolicznych atrakcji. Jego pierwsze oglądamy największe drzewo w Meksyku- Arbol de Tule. Obwód pnia to 45m a wysokość to 42m. Wiek drzewa szacowany jest nawet na 2000 lat. Gigantyczna roślina musi być ciągle nawadniana, ponieważ samodzielnie nie mogłaby egzystować. Drugim punktem jest tkalnia, w której w tradycyjny sposób wyrabiane są dywany, chodniki i inne produkty tekstylne. Dzięki prezentacji poznajemy metody powstawania samej włóczki ze skręconej oczyszczonej wełny oraz sposoby ich barwienia przy użyciu naturalnych składników. Wszystko tutaj, wliczając oczywiście sam proces tkania odbywa się bez użycia żadnej automatyki. Zwiedzamy również fabrykę Mezcalu, który chętnie pity jest w całym kraju. Tutaj z kolei możemy prześledzić cały proces produkcyjny. Od wypalania agaw zakopanych w dole z kamieniami, przez rozgniatanie ich na ogromnym kamiennym żarnie, aż po fermentację i destylację. Wszystko działa tu „na oko”, bo przewodnik zapytany o sposób utrzymania stałej temperatury destylacji, odpowiada „jak leci, to znaczy ze jest ok”. Dodatkowo- dla Waszej informacji- tequila jest rodzajem mezcalu, tylko wytwarzanym w stanie Tequila. Dokładnie taka sama sprawa, jak z Champagne. Dość marnym punktem są ruiny okolicznej świątyni i mauzoleum, które po zdobytych przez nas wcześniejszych doświadczeniach są po prostu mało atrakcyjne. I ostatni- ale chyba najpiękniejszy punkt- Hierve el Agua, czyli naturalne twory skalne, które swą fantastyczną formę zawdzięczają ciągłemu przepływowi wody z okolicznych źródeł. Ich położenie w samym centrum gór Sierra Madre daje razem piorunujące wrażenie. 
Tak kończy się nasz intensywny pobyt w stolicy stanu Oaxaca. Jest ona zdecydowanie punktem godnym polecenia dla każdego żądnego podróży człowieka. 
Kolejnego dnia przeżywamy ciężką przeprawę do samego środka gór- niewielkiej mieściny o nazwie San Jose del Pacifico. Zmieniamy odrobinę nasze preferencje dotyczące wyboru odwiedzanych miejsc. Kierujemy się trudnymi do odnalezienia ścieżkami podróżników szukających, jak górnolotnie twierdzą  „sensu życia”. Czyli kogoś na miarę nowoczesnych hippiesów, wiecznie będących w podróży, lub wieczne na te podróże oszczędzających.
I nie zawodzimy się, po raz kolejny mamy nosa i wielogodzinne przygotowania do podróży owocują w sukces. San Jose del Pacifico to jedno z tych miejsc, gdzie diabeł mówi dobranoc. Przy głównej ulicy 20 domów z blachodachówki. Dwa sklepy, kilka restauracji. I co najważniejsze- najlepszy widok na góry Sierra Sur. Aby tu dotrzeć- pokonać musicie ponad 3 gościnną trasę w busie, w którym oprócz kierowcy nie ma nikogo, kto czułby się dobrze. Droga jest tak kręta, że wszyscy są zieloni jak salsa habanero.
San Jose del Pacifico nie istnieje na portalach turystycznych. Nie zabookujecie żadnych noclegów, ani nic w tym rodzaju. Ale nie ma problemu- ktoś zawsze Wam pomoże. Nas przykładowo, niedługo po przybyciu, złapał pewien szalony długowłosy Meksykanin. Jego niewątpliwym urokiem był totalny brak miejsca na ciele na więcej tatuaży. Z braku tegoż miejsca nasz nowopoznany przewodnik wytatuowane miał nawet gałki oczne. Cóż, jak to dawniej było mawiane- „Nie to dobre, co dobre, a co się komu podoba”. Jednak dzięki tej znajomości odchodzimy od pierwotnego zamiaru noclegu w hostelu „Catelina” na poczet wynajęcia cabana w „El cumbre”. Cóż takiego można robić iz czego znane jest San Jose? Amatorzy szamańskich wizji przyjeżdżają tu z odległych zakątków na grzybki halucynogenne. W okresie naszego tu pobytu ilość turystów jest tu zdecydowanie licha. Dlaczego? Ponieważ teraz nie ma sezonu na wspomniane specyfiki. Jednak wszystkim Wam, Drodzy Czytelnicy- amatorom lub przeciwnikom halucynacji, hippiesów i podobnych komun- polecam przybyć tu i chwilę pochylić głowę nad zachodem słońca w górach Sierra Sur. Bo tutaj, w małej, przyklejonej do zboczy gór, zapomnianej przez Boga mieścinie- zatrzymał się czas. 

Drobne Ciekawostki Cieszą :
– Podczas jazdy powrotnej z San Jose przekonujemy się, że mezcal jest również wyrabiany poza fabrykami, na modłę naszego polskiego bimbru. Dowiadujemy się o tym, ponieważ nasz bus zapakowany jest kanistrami wypełnionymi ponad 200 l tego trunku, który na ostrych zakrętach wesoło jeździ po całej kabinie, podcinając nogi i odbijając się od podróżujących. 

Dobre Rady Wujka Rafała:
– Koniecznie spróbujcie smażonych koników polnych, sprzedawanych z wielkich worków na targu. Mają one dziwny, kwaśny smak. Wolę nie wiedzieć, skąd on się wziął, ponieważ do przyrządzania tego specyfiku nie używa się żadnych przypraw. Smak można złamać, przegryzając lekko gorzkawymi ziarnami kakaowca.
– Oaxaca pełna jest biur turystycznych, które oferują całodzienne wycieczki do okolicznych atrakcji. Jeśli jednak chcecie trochę przyoszczędzić, szukajcie biur nieco oddalonych od centrum. Różnica może wynosić nawet 30%.
– Podczas wspomnianej wycieczki zostaniecie zabrani do restauracji w stylu bufetu, gdzie za około 30 zł od osoby będziecie mogli jeść do woli. Nie zachowujcie się jak przysłowiowi Janusz i Grażyna na wakacjach, i nie zabierajcie tony kanapek dla oszczędności. 
– Będąc w Oaxaca chłońcie czekoladę wszystkimi zmysłami, ponieważ z tego właśnie słynie region. Można ją dostać jako ziarna, zmielone ziarna z dodatkiem cukru, w formie czekolady lub pysznego ciepłego napoju z mlekiem.

Kategorie
Blog

Ciudad de Mexico- stolica ludźmi płynąca.

Z lotniska odbierają nas Mauricio i Ana. Historia zbyt długa, żeby ją przytaczać, jednak dzięki mojemu kuzynowi i jego znajomościom tych dwoje wspaniałych ludzi zaproponowało nam gościnę. Obydwoje już nie pracują i przez kolejne dni poświęcają nam praktycznie cały swój czas. Porozumiewamy się w łamanych dwóch językach- hiszpańskim i angielskim. Ale dogadujemy się cudownie. W pierwszy dzień wyruszamy, aby poznać miasto. Jest niedziela, plac centralny pęka w szwach. Tuż przed główną katedrą swe tańce i obrzędy rytualne odprawiają indiańskie grupy artystyczne. Wszystko tu dzieje się chaotycznie, ale nikomu to nie przeszkadza. Gwarantuję Wam, że jeżeli kiedyś znajdziecie się na placu głównym Ciudad de Mexico, albo którejś drogowej arterii do niego prowadzącej, nie będziecie wiedzieć, w którą stronę patrzeć. Wszystko będzie na każdy dostępny sposób próbowało przyciągnąć Waszą uwagę, żeby tylko sypnąć jakimś groszem. Pierwszy dzień zachwytów kończymy grubo po 2 w nocy, ponieważ Mauricio i Ana goszczą nas fenomenalnym jadłem i napitkiem i nie możemy przestać wymieniać się spostrzeżeniami na temat różnic naszych krajów. 
Nasi hostowie mają cudowne podejście do życia. Wspaniale gotują, dużo zwiedzają i co mi się ogromnie podoba- większość elementów wystroju robią z własnych projektów. Czujemy się u nich jak w domu. 
Drugi dzień w Ciudad de Mexico obfituje w ogromną ilość nowości. Z samego rana wyjeżdżamy, aby zwiedzić Teotihuacan – najsłynniejsze w całym Meksyku ruiny dawnych cywilizacji. Dzięki opowieściom przewodnika dowiadujemy się, że pozostałości miasta nie należą do Azteków, Majów, ani żadnych innych. Teotihuacan to metropolia multikulturowa. W czasach swej świetności dawała schronienie tysiącom ludzi o przeróżnymi pochodzeniu. Była jednocześnie największym miastem epoki pre- kolimbijskiej. Ruiny tego pradawnego miasta całkowicie nas oczarowały. Zostały one odkopane dopiero na początku XX wieku. Teotihuacan, które widzimy w dzisiejszej formie zostało w znacznym stopniu zrekonstruowane. Posiada dwie wysokie piramidy- Słońca i Księżyca, na które możemy się wdrapać. Tysiące turystów czeka na swoją kolej, aby na własne oczy zobaczyć budowlaną potęgę zamierzchłych cywilizacji. Z czubka Piramidy Słońca rozpościera się wspaniały widok na okolicę. Nigdy nie zastanawiajcie się nad zwiedzaniem ruin Teotihuacan- według nas są one zdecydowanie bardziej warte zachodu niż Chichen Itza, a do tego ponad 3 razy tańsze. Podczas gdy wpisana na listę UNESCO Chichen Itza to kilka budowli, pod Ciudad de Mexico macie całe starożytne miasto. Nie możecie tego ominąć! 
Nasz następny punkt to cel pielgrzymek całego chrześcijańskiego świata. Guadelupe. No i Matka Boska z Guadelupe. Cały kompleks składa się z 4 kościołów.  Nowego- w którym znajduje się właściwy obraz, starego- wybudowanego w miejscu objawienia i dwóch tak na prawdę niewiadomo po co. Jeżeli nie czujesz uniesienia religijnego, miejsce nowej bazyliki nie będzie zachwycać. Jest po prostu całkowicie nowoczesny. Co warte uwagi, kościół jest tutaj równie skomercjalizowany, jak przykładowo w krakowskich Łagiewnikach. Dużą część kompleksu zajmują kramy z pamiątkami. Dodatkowo to wszystko, co zakupicie możecie poddać procesowi poświęcenia. I masz juz stoją własną świętą pamiątkę z Guadelupe.
Ostatnim, ale dla mnie ogromnie ważnym przystankiem tego dnia jest Torre Latinoamericana. Na pierwszy rzut oka to zwykły drapacz chmur, z zegarkiem i antenką na szczycie. Nic bardziej mylnego- gdy znajdziecie się już na 47 piętrze, będziecie wiedzieć, że pomyliliście się w osądzie. Z platformy rozpościera się widok warty przemierzenia tylu kilometrów. Widzimy oświetlone centrum miasta ze wszystkimi ulicami wjazdowymi i wyjazdowym. Widzimy góry, które tworzą dla tego miasta rodzaj wygodnego gniazda, w którego zagłębieniu powstało. Ze zboczy tych gór oraz z przesmyków pomiędzy nimi spływają, niczym lawa, światła okolicznych wiosek. Cześć z nich to już oficjalne dzielnice tego wielomilionowego miasta. Tutaj mówi się, że serce Ciudad de Mexico pożerane jest przez okoliczne wioski. Codziennie miliony ludzi z okolic przyjeżdża tu za pracą. To lekko dołujące, że często muszą spędzać w przeróżnych środkach transportu ponad 2 godziny w każdą stronę. Ten dzień pełen wrażeń kończymy właśnie tutaj- na urbanistycznym dachu gigantycznej stolicy Meksyku, w której codziennie przeżywane są osobiste telenowele dwudziestu milionów ludzi. 
Kolejny dzień rozpoczynamy od doświadczenia przejażdżki metrem. Wbrew wszelkim przeczuciom jest to teren bardzo bezpieczny a kilkanaście linii bez problemu dowiezie Was w prawie każde miejsce. Naszym celem jest muzeum antropologiczne- najsłynniejsze w całym kraju. Przed samym gmachem jesteśmy świadkami rytuału indiańskiego, który w dawnych czasach służył uzyskaniu przychylności bogów. 4 Indian opuszcza się na linach z wieży kręcącej się dookoła własnej osi w rytm muzyki z piszczałek. Spektakl wygląda zaskakująco. Jedyna różnica pomiędzy oryginałem to brak strzelania z łuku do wiszących, aby ich krew przy wykorzystaniu siły odśrodkowej rozbryzgana została po całej okolicy, zapewniając tym samym bogate plony. 
Samo muzeum jest ogromne. Aby dokładnie poznać kulturę i pochodzenie Indian musielibyście spędzić tu cały dzień. My jednak nie mamy tyle czasu. Po 3 godzinach wracamy do metra i naszych kochanych gospodarzy. Po oszałamiającym obiedzie ruszamy do ostatniego punktu wycieczki- dzielnicy Xochimilco. To miejsce, w którym odbywają się fiesty dla całych rodzin. A na czym to polega? Zbierasz tylu znajomych i członków rodziny, ile chcesz. Na miejscu wybierasz jedną z barko- łódek, o imieniu rodem z telenoweli, malowanej w ultra tandetne i odblaskowe emblematy. Barka posiada przeciwsłoneczne zadaszenie a pod nim ogromny stół i krzesła, mogące pomieścić około 20 osób. Na wyposażeniu pan z kijem, który steruje barką po ponad 80 kilometrach kanałów. I fiesta trwa. Na pokład wnosisz własne jedzenie, alkohol, muzykę, psy, koty i czego dusza zapragnie. I imprezujesz. Chcesz do łazienki lub coś ci się skończyło? Twój flisak dobija do odpowiedniego miejsca i już możesz zaczynać od nowa. Jeżeli nie masz potrzeby zejścia na ląd, jedzenie może przypłynąć do ciebie na jednej z mniejszych łódek. 
Ze względu na to, że czas wiecznie nas goni, w Xochimilco lądujemy pod sam wieczór. W środku tygodnia praktycznie nie ma tu ludzi, dlatego mamy jedynie przedsmak tego, co może dziać się tutaj w weekend. 
To już nasze ostatnie chwile w Ciudad de Mexico. Zostaliśmy tu wspaniale przyjęci przez Ane i Mauricia, zobaczyliśmy bardzo wiele i będziemy mieli co wspominać. Czas przenieść się w dziksze rejony- Oaxaca przywita nas z samego rana następnego dnia. Jeżeli chcecie dowiedzieć się, jak wygląda ta część Meksyku- zostańcie z nami do następnego wpisu. 

Drobne Ciekawostki Cieszą:
– Przemieściliśmy się jedynie około 1500 km na północny-zachód, a zmienił się nie tylko klimat, ale również sami mieszkańcy. Tutaj ludzie są w porównaniu z jukatańczykami znacznie wyżsi i jaśniejśi. Populacja Ciudad de Mexico jest mniej podobna do darwinowskiego przodka niż sąsiedzi ze wschodu. Dodatkowo wszyscy dotkliwie odczuwają tu „zimę”. Podczas gdy my, przy 25 stopniach chodzimy w krótkich spodniach i koszulkach, meksykanie zakładają kurtki puchowe i płaszcze. 
– W  Ciudad de Mexico panuje kult Jana Pawła II. Praktycznie przy każdym obiekcie sakralnym jest jego pomnik. Co ciekawe, że przez papieża, każdy meksykanin, który słyszy o naszym pochodzeniu kiwa porozumiewawczo głową, mając jako takie wyobrażenie, co to w ogóle jest ta Polska. Większość zdaje sobie nawet sprawę, że obecnie jest tam zimno. Najciekawszy napotkany przez nas pomnik papieża znajduje się przy Catedra Metropolitana, w samym sercu historycznej części miasta. Szata Karola Wojtyły przedstawiona została, jako złożona z tysięcy kluczy, obrazując w ten sposób, że Jan Paweł II posiada klucz do serca wszystkich mieszkańców Meksyku. 
– Korzystając z metra miejskiego, czujemy się trochę jak w innym świecie. Do zatłoczonych przedziałów, na każdym przystanku wsiadają kolejni spryciarze, chcący zarobić. Od żebraka, po sprzedawcę wszystkich możliwych rzeczy, jak słodycze, maści, śrubokręty i może do tapet. Każdy znajdzie coś dla siebie. Co ciekawe, metro nie posiada kół metalowych, tylko normalne, takie jak w samochodzie. Mówi się, że to po to, aby nie hałasowało aż tak bardzo, ponieważ spora część linii jeździ nad ziemią. 
– Historia Gringo. Pewnie wielu z was zastanawiała się, skąd ta nazwa. Wreszcie udało nam się posiąść tą tajemnicę i możemy się nią z Wami podzielić. W czasie wojny pomiędzy USA a Meksykiem, ci pierwsi nosili mundury w kolorze zielonym. Zielony to po angielsku „green”. Uciskani meksykanie skandowali „Green go”, czyli „Zieloni wynocha”. Z tego właśnie wyszło mam znane określenie Gringo, które do dziś używane jest w stosunku do mieszkańców kraju hamburgerów.

Dobre Rady Wujka Rafała
– Jak już zakupicie swoje precjoza w świątyni w Guadelupe, koniecznie musicie je poświęcić. Tuż przed bazyliką znajduje się budka z księdzem, który to dla Was zrobi. W normalnym przypadku ksiądz działa automatycznie- trochę jak robot z ramieniem do święcenia. Gdy duchowny nas zobaczył, postanowił chyba bardziej się postarać, albo ujrzał w nas wyjątkowych grzeszników. Wstał ze swojego krzesełka i oblał nas taką ilością wody święconej, że poczuliśmy się jakbyśmy przeszli ponowny chrzest, jak za danych czasów- w rzece. 
– Cieszcie się, że piłkę nożną oglądacie tylko w telewizji lub gracie w nią okazjonalnie na regułach europejskich. Indiańska piłka nie była piłką nożną, ale –biodrową, gdyż właśnie tą częścią ciała trzeba było ją odbić. Żeby wygrać mecz, należało posłać piłkę przez kamienne kółko z dziurką, coś jak duży bake rolls, znajdujący się na bocznej linii boiska. Zadanie bardzo trudne, jednak warto było się starać. Drużyna przegrana była zwyczajowo składana w ofierze. 
– Zamawiając taco, dobrze przemyśl, z czym masz zamiar je zjeść. Są tak na prawdę ze wszystkim. Najlepsze- z pastorem. Ale nie ma to nic wspólnego z kanibalizmem- to po prostu wieprzowina z kawałkami pieczonego ananasa. Z kolei uważajcie na taco z „tripa”- to nasze magiczne flaki, tym razem w formie smażonej. Lubisz? Weź dwa!

Kategorie
Blog

Merida, a właściwie Celestun. No i trochę Campeche.

Pod wieczór docieramy do stolicy Jukatanu – Meridy. W sumie miasto, jak każde inne, tylko znacznie większe. Po drodze do centrum, jeszcze siedząc w autobusie, na obrzeżach miasta widzimy kilka miejsc ogrodzonych przez policję. Od razu zastanawiamy się, czy na pewno będzie tu dla nas bezpiecznie. 
Mieliśmy mieć hosta z Coachsurfingu. Długie rozmowy zaskutkowały na końcu tym, że nie skorzystamy z gościny Erica. Po pierwsze, nasz niedoszły host nie mógł zdecydować się, czy po nas przyjedzie, czy nie. W końcu podał swój adres, sugerując żebyśmy dotarli na własną rękę. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że wskazany adres znajdował się na samym obrzeżu miasta, w zdecydowanie niebogatych dzielnicach.  To niestety przesadziło o wszystkim. Grzecznie podziękowaliśmy, odmówiliśmy i zarezerwowaliśmy hostel. Chyba zabrakło nam śmiałości na nocną podróż niewiadomo czym przez całe miasto.
Tym razem nasz pokój jest zdecydowanie bardziej przestronny, z finezyjnie malowaną w czerwone ciapki ścianą. Decydujemy się na nocny spacer po mieście. Tutaj wieczorami trzeba się spieszyć. Zmierzch zapada tu o 18. Po nastaniu ciemności, miasto przez najbliższe 2 godziny zaczyna się wyludniać. Zauważamy, że najlepiej zniknąć z ulicy wraz z rodowitymi mieszkańcami. 
Chodząc po większych meksykańskich miastach nocą, zadbajcie o swoje bezpieczeństwo. Wybierajcie tylko oświetlone i pełne ludzi ulice, licząc na to, że doprowadzą Was one do celu. Muszę szczerze przyznać, że po zmroku lepiej mieć oczy dookoła głowy, bo jest dosyć groźnie. 
Niestety, sama Merida nas nie urzekła. W ogóle. Warto tu jednak zobaczyć siedzibę gubernatora, z obrazami przedstawiającymi ucisk Majów przez przybyłą przed wiekami cywilizację ze starego kontynentu. Autor krwawych i wyrazistych obrazów, z rozmachem przedstawia powstania plemion przeciwko Hiszpanom oraz sądy inkwizycji nad Indianami.
Decydujemy, że uciekamy tam, gdzie będzie nam najlepiej. Zbieramy rzeczy, kupujemy bilety na lokalny autobus i przenosimy się do Celestun. Niewielka osada rybacka, położona w pobliżu delty rzeki o tej samej nazwie staje się naszym rajem na 3 dni. Gdy przybywamy na miejsce, nie znamy tu nic. Nie wiemy, czy są tu hostele, campingi albo cokolwiek. Z Meridy uciekamy praktycznie na ślepo, byle jak najdalej od dużego miasta z jego mało dla nas porywającymi atrakcjami. 
W Celestun panuje okres przed sezonu. Turystów jak na lekarstwo. Mamy jednak ogromne szczęście. Na samej plaży znajdujemy niewielki camping w gaju palmowym. Rozbijamy namiot i zostajemy. Rafał własnoręcznie i z sukcesem zapolował na kokosa czającego się w pobliskiej głuszy. Mamy więc praktycznie nieograniczony dostęp do pysznej wody kokosowej. Właściwie to kokosy występują tu w każdym stadium rozwoju. Nie tylko w stanie nadającym się do picia, ale także do jedzenia oraz do niczego (bo są za młode lub za stare). 
Ten dzień do końca spędzamy na plaży, grzejąc tyłki, pływając, pijąc kokosy z tequilą i podziwiając zachód słońca. 
Kolejnego dnia dajemy się namówić na największą atrakcję turystyczną- wycieczkę motorówką w głąb delty Rzeki Celestun do parku biosfery, w celu zapoznania się z flamingami. Mieliśmy szczęście, że daliśmy się namówić- wycieczka jest warta każdego wydanego peso. Najpierw przez godzinę mkniemy przez ocean wzdłuż wybrzeża. W pewnym momencie wpływamy w deltę i kierujemy się wgłąb lądu. Nagle naszym oczom ukazuje się widok niezwykły- cały horyzont mieni się kolorem pomarańczym. Gdy podpływamy bliżej, widzimy że są to setki flamingów, które tutaj właśnie mają swoje żerowiska. Ptaki są smukłe i wysokie, a ich kolor przekracza ludzkie pojęcie. Do tej pory mieliśmy okazję podziwiać te ptaki w kolorze różowym. Jednak w pełnym słońcu flamingi spod Celestun mienią się na pomarańczowo. Dalsza część wycieczki jest równie atrakcyjna, o ile nawet nie bardziej. Z delty, w pewnym momencie wpływamy w jedną z wielu odnóg. I płyniemy przez las namorzynowy. Drzewa zanurzają swe korzenie w ciemnej i słonej wodzie. Gniazda termitów i… aligator. Nie znowu taki duży, ale jest- wygrzewa się leniwie na brzegu z otwartą paszczą. Dopływamy do ostatniego punktu wycieczki- Ojo del Azul, czyli miejsca, gdzie bije źródło zasilające Rzekę Celestun. Woda jest krystalicznie czysta, pełna bytujących tam ryb. Turyści nie wykazują zainteresowania kąpielą, my wręcz przeciwnie. Jednak będąc już chwilę w wodzie, przypominamy sobie o niewielkim aligatorku, który wygrzewał się w okolicy i zastanawiamy się, czy przypadkiem w pobliżu nie ma jego mamy. Pomimo czarnych myśli kąpiel jest warta zachodu. Szczęśliwi, wsiadamy z powrotem na łódkę i przy pomocy 60 konnego silnika mkniemy z powrotem. Podsumowując- jeżeli tylko będziecie w Celestun, potargujcie się trochę z lokalnymi nagabywaczami i zabierzcie się na wycieczkę na flamingi. Ta rozrywka warta jest każdego wydanego peso. 
Niestety ta część naszej podróży dobiega końca. Nie mając wyjścia, przemieszczamy się do Meridy a stamtąd do Campeche. 
Campeche to stolica regionu o tej samej nazwie. Jest zupełnie inne niż Merida. Jest wspaniałe. Otoczone świetnie zachowanymi murami obronnymi, z najbardziej kolorowymi domami, jakie do tej pory widzieliśmy. Turystyczna cześć miasta oferuje całą gamę restauracji, barów, sklepów ze wszystkim i niczym, straganów z jedzeniem i co tylko sobie człowiek wymarzy. Trafiamy na obrzeżu do lokalnej restauracji serwującej pechugas, czyli kieszonki z kurczaka z nadzieniem wewnątrz, w sosie śmietanowym. Zupełnie niespotykany typ dania w Meksyku, bardziej przypomina kuchnie francuską i za grosz nie ma w nim chili. Wreszcie nasze płonące trzewia mają chwilę wytchnienia. 
Punktualnie o godzinie 20 znajdujemy się w sercu miasta- na głównym placu przed katedrą. Wraz z tłumem przybyłych rozsiadamy się, gdzie popadnie i czekamy na pokaz. Na budynku głównej biblioteki publicznej, z projektorów i głośników ustawionych na środku, wyświetlony zostaje materiał pokazujący powstanie kultury Majów wyraz z Campeche. Feeria barw i dźwięków, jaka nas otacza jest krzykliwa, meksykańska i odbierająca rozum. Jednak tłum unosi się z radości, bo podobało się każdemu. Nam również. 
Przechodzimy się po mieście, ostatni raz starając się zachować w pamięci jego klimat, który tak nam przypadł do gustu. Jutro, z samego rana naszym zadaniem będzie dostać się na lotnisko, aby samolotem dolecieć do Ciudad de Mexico.  Osławiona stolica, największe miasto Ameryki Łacińskiej. Jak tam będzie? O tym przeczytacie w kolejnym odcinku. 

Drobne ciekawostki cieszą:
– Jak wygląda mała palma kokosowa? Wydawałoby się, że powinna ona być idealną pomniejszoną kopią dużej palmy kokosowej. Ale to nieprawda. Jak zapewne wiecie, dorosła roślina posiada ponad 2 metrowe liście z głęboko poszarpanymi krawędziami. Nie pomylicie jej z niczym. Z kolei liście małej wersji są idealnie równe, o kształcie owalnym. Wraz ze wzrostem, liście zaczynają pękać i rozszczepiać się na boki i dopiero wtedy mają wygląd pióropusza.
– W Meridzie znajdujemy jeszcze trochę czasu, aby zajrzeć na lokalny targ miejski. Na własne oczy widzimy, w jaki sposób wyrabiana jest wszechobecna tortilla. W połowie zautomatyzowana produkcja wypluwa co minutę dziesiątki życiodajnych placków. Zauważamy również, że rozbiór i sprzedaż mięsa na stoiskach jest zdecydowanie domeną mężczyzn. 
– I o co chodzi z tymi piratami? Po powstaniu, Campeche było celem ataków piratów. Wielokrotne najazdy zadecydowały o konieczności powstania murów obronnych. Teraz Campeche chełpi się faktem okazyjnych odwiedzin piratów. Mamy tutaj pirackie wyszynki z jedzeniem i piciem, sklepy z pamiątkami oraz nawet sztuki uliczne. Czy to na prawdę powód do dumy? 

Dobre Rady Wujka Rafała:
– Jeżeli będąc w Meksyku macie do wyboru dwa rodzaje śniadań- zdecydowanie zamówcie to nie na słodko.  Po raz pierwszy od wyjazdu, w Meridzie mogłem rozkoszować się prawie swojskim śniadaniem. Jajecznica z szynką to ta część znana. Meksyk dorzucił od siebie tortille, pastę fasolową, nachosy i tradycyjnie nielimitowaną ilość ostrego sosu habanero.
– W upał nie macie ochoty za dużo chodzić, a musicie się przemieszczać? Nic prostszego! Ten kraj oferuje najtańsze taksówki w postaci trajek. A jak są one zrobione? Do produkcji wystarczy nam tylko kolega Paco ze spawarką, trochę metalowych pozostałości z różnych motocykli i już macie. Korzystajcie, bo w Europie nie doświadczycie, a kurs dla 1 osoby to około 1 zł.
– Rada w ramach powtórki. Szukajcie jadłodajni lokalnych okupowanych przez mieszkańców. Kantyna w Celestun, niepozorne ukryta pomiędzy sklepami w okolicach placu głównego, serwowała zdecydowanie najlepsze i najtańsze smażone ryby z surówką, ryżem, marynowaną cebulą i tortillą. Wszystko to za porywającą cenę 23 zl za dwie osoby. Nieskończona ilość ostrości, jak zawsze wliczona w cenę. 
– Obudź w sobie instynkt łowcy i zapoluj na kokosa. Aby dostać się do życiodajnej wody kokosowej wystarczy ci jedynie scyzoryk lub multitool. Kokos z wodą nie posiada twardej skorupy. Jeżeli jednak interesuje cię starszy orzech z miąższem do jedzenia, musisz trochę bardziej nad tym popracować.