Fundacja 4 Kontynenty
Kategorie
Blog

Wybrzeże Pacyfiku

Przystanek pierwszy- Zipolite. Największa ostoja współczesnych hippiesów wraz z najsłynniejszą plażą nudystów w Meksyku. Żeby to dotrzeć, z Pochutli należy skorzystać z kolejnego dziwnego transportu- pickupa przystosowanego do przewozu ludzi. Trzęsący, rozklekotany, ale całkiem przewiewny, co w tych upalnych warunkach jest zdecydowanie na miejscu. 
Zipolite jest tak małe, że ciężko nawet dostrzeć go na mapie. W 10 minut jesteś na obrzeżu. I koniec. Ludzi tu przybywających podzieliliśmy umownie na dwie grupy. Pierwsza to napływowa rzesza turystów, w tym ci, którzy mieszkają w jedynym w mieście hotelu z basenem, oraz wszyscy ci, którzy bardziej przyjechali popatrzeć, cóż tu się dzieje i skąd ten fenomen. Druga grupa to ludzie, którzy zdają się doskonale wiedzieć, czego chcą i po co tu przybyli. Obejmuje ona osoby w każdym wieku- zarośniętych, z dreadami, obwieszonych masą biżuterii w szamańskim stylu, zrobioną z darów morza i ziemi. I obowiązkowo – bosych. Tu,  aby poczuć się częścią społeczności musisz zrzucić wszelkie obuwie. Za opłatę równa pokojowi w hostelu wynajmujemy nasz własny domek na plaży. Zbity z przypadkowych, średnio pasujących do siebie desek, z dachem z liści palmowych.
W pierwszy dzień chcemy poznać uroki tego miejsca. Niestety, trochę za bardzo zaufaliśmy tutejszej społeczności. Daliśmy się wciągnąć w uliczne tańce z lokalsami przed jedynym sklepem (i jednocześnie barem) z piwem. Byliśmy zahipnotyzowani podrygami w rytmie mambo boso na chodnikach, że nie zauważyliśmy, jak nasz największy „przyjaciel” przywłaszcza sobie jeden z naszych mini plecaków. Taki sobie „przyjaciel” w postaci 50- letniego, nadmiernie wyluzowanego pana, któremu bardzo imponował fakt, że jesteśmy z Polski. Na szczęście w porę spostrzegliśmy, jak delikwent raźnie zarzuca plecak na siebie i prawie że tanecznym krokiem powoli się oddala. Cóż robić- wewnątrz połowa dokumentów i trochę elektroniki- trzeba było działać. Lekka przepychanka, awantura i rzeczy ponownie są w naszym posiadaniu. Lokalni znajomi wydają się całym zajściem nieporuszeni. Jednak nic bardziej mylnego- właścicielka lokalu- Christina tłumaczy, że pan więcej nie będzie nas niepokoił. Dzięki temu doświadczeniu, oprócz poznania się na własnej głupocie, dowiadujemy się, jak działa tutejsze prawo. Brak policji w tak małej osadzie to rzecz oczywista. Poza tym Zipolite słynie również z marihuany, którą w różnej formie można tu nabyć pewnie wszędzie i za bezcen. Dla Waszej wiadomości- w Meksyku jest ona także towarem nielegalnym. Dlatego, dla społeczności, która przymyka oko na zamiłowanie turystów do takich specyfików, policja byłaby zdecydowanie nie na rękę. W związku z tym mieszkańcy sami muszą radzić sobie z osobami, które zagrażają biznesowi turystycznemu. Samosąd, jak śmiało można to określić, sprawił że nasz złodziej zniknął z ulicy a wraz z tym faktem pojawił się tajemniczy uśmiech Christiny i zapewnienie, że będzie ok.
W Zipolite czas płynie powoli- pory roku przechodzą praktycznie niezauważalnie ze względu na specyfikę klimatu. Ludzie przyjeżdżają i odjeżdżają, a niektórzy nie mogąc znieść rozstania – po prostu zostają. Jak wspomniana wcześniej Christina, która jest Włoszką, a jej pobyt- wraz z założeniem własnego biznesu- przeciąga się już o ponad rok. Tak samo nam, nie wiadomo jak szybko przeleciały nam 3 dni w Zipolite.
Jeszcze w San Jose poznajemy parę Meksykanów, którzy opisują nam pewne miejsce, wydające się być rajem. Poznajemy od nich zaledwie kilka szczegółów- że jest to laguna, która słynie z bioiluminescencji. Że to miejsce, gdzie mieszkają najbardziej czarni Meksykanie. Że trudno tam dotrzeć, trzeba się przesiadać, wielokrotnie zmieniając środek transportu, łącznie z łódką. Że jest gdzieś tam (tu nastąpił wielce mówiący ruch ręką w dowolnym kierunku), za Puerto Escondido. I najważniejsze- że nazywa się Chacahua.
Cóż było robić- internet milczy na temat tego miejsca. Zostawić Zipolite i nasz domek na palach, czy znowu spakować dobytek i ruszyć tym razem w prawdziwe nieznane, o którym tylko się zasłyszało i którego nie było w planach? Decyzja podejmuje się sama, ręce bezwiednie spakowały już to nic, co jest w naszym posiadaniu, a nogi we własnym zakresie sprowadziły nas w dół, z naszej cabani.
Dotarcie do Laguna de Chacahua to wyzwanie na cały dzień- 6 razy zmieniamy środki transportu, i rzeczywiście- 5 z kolei to łódka, wiodącą wśród krokodylich namorzyn, do części całkowicie odciętej od stałego lądu. Gdy wreszcie docieramy na miejsce i wysiadamy z ostatniego już pickupa, brakuje nam słów. Tu czas zatrzymał się na oko jakieś 200 lat temu. Z jedyną tylko różnicą, że do wioski ktoś kiedyś wspaniałomyślnie doprowadził prąd. Droga, w firmie pylącego się klepiska prowadzi przez kilkukilometrową wieś, meandrując pomiędzy niziutkimi domkami z desek, trzciny i liści palmowych. Droga kluczy, ponieważ domki stały tam zapewne długo przed nią, w zabudowie swobodnie rozproszonej. Bardzo rozproszonej. Upodobania budowlane mieszkańców są specyficzne. W małej chacie z klepiskiem, miejsce jest jedynie na wspólną sypialnię oraz oddzieloną łazienkę. Pozostałe czynności, jak gotowanie, pranie, i inne obowiązki, łącznie z przymusowym nic-nie-robieniem na hamaku- wykonywane jest na osłoniętym jedyne lichym dachem terenie bezpośrednio przed domem. Z nogami wyciągniętymi na wspomnianą krętą drogę. 
Udaje nam się odnaleźć polecany nocleg. Cabańas „el piojo” położone są na samej plaży. Pacyfik, swymi zdecydowanie niespokojnymi, wzburzonymi falami wita nas ponownie. Pani gospodyni proponuje nam „luksusowy” domek z łazienką. Ta część łazienkowa to przegroda w rogu, ułożona z bloczków betonowych do wysokości klatki piersiowej, przywodząca na myśl aranżację więzienną. W związku z tym, nie tylko z oszczędności, wybieramy wersję ekonomiczną, że wspólną łazienką za niecałe 27 zł za parę za noc. 
Tego wieczora cała wieś aż huczy od przygotowań. Kobiety stroją się, mężczyźni chodzą wybitnie czymś zaabsorbowani. Nie wiedząc, co się dzieje- rozpytujemy. Przy okazji dowiadujemy się lokalnej ciekawostki geograficznej. Chacahua podzielona jest na dwie części rzeką wpływającą z laguny. I na drugą stronę trzeba płynąć łódką. A co jest tej nocy na przeciwległym brzegu? W końcu, primo, jest środa, czyli mały weekendzik. A secundo, święto miłości, 14 lutego, walentynki. Nie pozostało nam nic innego, jak wziąć miejsce na łódce i niczym na skrzydłach miłości mknąć ku nieznanemu brzegowi. Jest już dobrze po zmroku. Podróż niewielką łódeczką pod rozgwieżdżonym niebem, tuż przy ujściu rzeki do oceanu to rzecz niezapomniana. A po drugiej stronie same dziwy. Więcej murowanych budynków, to pierwsza zauważalna zmiana. I druga – coś o czym słyszeliśmy, ale nie przywiązywaliśmy uwagi w natłoku informacji- tutaj mieszkańcy są na prawdę czarni. Ich skóra przypomina kolor rodowitych afrykańczyków. I tak właśnie, jako jedyni ludzie o bladej twarzy, wraz z rzeką tłumu niosącą nas z nabrzeża, docieramy do epicentrum całego zamieszania- na betonowe boisko. To tam – po uiszczeniu niewielkiej opłaty wejściowej można wyszaleć się na całonocnej potańcówce z okazji walentynek. Czujemy się lekko zdezorientowani i zagubieni. Jednak po zjedzeniu lokalnego taco z czyjegoś ogródka, kilku małych odświeżających piwkach oraz oddtańczeniu kilku bardzo latynoskich tańców, odzyskujemy werwę. Lokalsom chyba podoba się nasza obecność, ponieważ darzą nas swym zainteresowaniem a co odważniejsi chcą z nami porozmawiać. Impreza trwa w najlepsze, piwo leje się litrami, a bawiący się coraz bardziej zabiegają o naszą uwagę. Atmosfera staje się coraz gęstsza. Dlatego wycofujemy się, nie chcąc się narażać. Zupełnym rzutem na taśmę wpadamy na właśnie odpływającą łódkę i szczęśliwie wracamy na naszą stronę. A tam- kilku turystów ze znudzeniem sączy kolejne drinki. Żyją w totalnej nieświadomości, ile przygód i wrażeń jest praktycznie na wyciągnięcie ręki- trzeba jedynie wykonać mały krok w ciemność, z własnej strefy komfortu i bezpieczeństwa i przekroczyć rzekę. 
Dni mijają nam leniwie na próbach przetrwania ogromnych upałów. Drugiego wieczora, kierując się wyczulonym na lokalne rozrywki nosem- trafiamy pod jeden z trzech murowanych budynków w Chacahua- siedziby sołtysa. Na prześcieradle wyświetlany jest, tradycyjnie z meksykańskim dubbingiem- Hombre Araña (Spiderman). Dzieciaki wrzeszczą ze szczęścia, zjadając się specjałami lokalnej garkuchni, jak zwykle rozstawionej naprędce z byle czego, specjalnie na każde wydarzenie publicznie. Tym razem, z nowości nabyć można wielką prażynkę o wymiarach 15×25 cm, sowicie smarowaną majonezem, posypaną kapustą i pomidorami, polaną ostrymi sosami i chili. Skoro dzieciaki mogą o żyją- to my też. Nasze układy pokarmowe od 4 tygodni wiedzą, że to nie one tutaj rządzą i niech nawet nie żartują z jakimiś zatruciami. 
Następny dzień jest pełny emocji. Pierwszy raz próbujemy surfingu. Wypożyczamy deski i brniemy w ocean, czekając na najlepsze fale. Cóż- wychodzi nam dość mizerne, żeby nie powiedzieć, że totalnie beznadziejnie. Nawet jeżeli udaje nam się złapać falę, to powstanie do pozycji pionowej, na jadącej według mnie z prędkością światła desce, graniczy z niemożliwym. 
Za to pod wieczór mamy to, z czego słynie położony na styku 5 płyt tektonicznych Meksyk. Trzęsienie ziemi. Takie prawdziwe, 7.2 w 9 stopniowej skali Richtera. To nasz oficjalny pierwszy raz. Wszyscy rzucają się, będąc w różnym stopniu paniki w stronę plaży, aby być jak najdalej od zabudowań.  Cabañe trzęsą się na boki niczym galareta, a na ziemi praktycznie nie da się ustać. Jesteśmy chyba najbardziej spanikowanymi osobami, ponieważ dla lokalsów jest to całkiem normalne. My wybiegamy poza zabudowania dzięki przeszkoleniu, jakie w Ciudad de Mexico daje nam Ana, przy okazji zastanawiając się, czy ziemia zaraz nie rozstąpi się przed nami i nie wyjdzie z niej Pan Ciemności. A oni leniwie wychodzą spod dachu, martwiąc się jedynie o to, czy szklanka z mezcalem nie jest w polu rażenia. Oczekiwane przez nas tsunami, jako wyimaginowane przez nas następstwo trzęsienia, rodem z filmów katastroficznych nie nadchodzi jednak. Ale, pomimo tego pozornego bezpieczeństwa, znajdujemy się mniej niż 50 km od epicentrum trzęsienia. W konsekwencji tej anomalii elektryczność w całej wiosce, po obydwu stronach żegna się z nami na kolejne dni. Zapada prawdziwa, namacalna wręcz ciemność. Ale dobry Meksykanin to przygotowany Meksykanin. Kto ma- włącza pod wieczór generator. Kto nie ma- zapala świeczkę. Dla nas- obcych, wprowadza to nastrój. Dla nich- tutejszych, kilkudniowa przerwa w dostawie prądu zbywana jest przeciągłym westchnieniem. I oczywiście zapewnieniem, że maniana będzie ok. 
Ostatni dzień w raju. Chcąc zrobić coś nowego, pożyczamy od okolicznych mieszkańców kajaki. Przy użyciu struganych ręcznie z drewna palmowego wioseł, mkniemy w głąb laguny. Aby dodać sobie emocji, wpływamy w jeden z cienkich dopływów i już nawet nie wiosłujemy, a odpychamy się od korzeni drzew zanużonych w wodzie. Lasy namorzynowe to coś, czego u nas nie ma, a co zdecydowanie warto wielokrotnie zobaczyć.
Wieczorem wyruszamy jeszcze mała łódką na podbój bioiluminescencji. Na malutkiej jednostce płyniemy głęboko w lagunę. Tam właśnie najwięcej jest alg, które świecą przy każdym poruszeniu wody. Im więcej wody na raz jesteś w stanie wychlapać, tym lepszy efekt uzyskasz. Zgodnie z wytycznymi- efekty świetlne alg najlepiej oglądać w bezksiężycowe noce. Wyjazd na „połów” alg to zdecydowanie gra warta świeczki. 
Resztę czasu spędzamy w naszym „el piojo”. Przy jednym z plastikowych stolików zasiada towarzystwo przyjaciół właścicieli, rączc się trunkami i grając na gitarze. Przez chwilę słuchamy koncertu naszych własnych „el Mariachi”. A potem przypominamy sobie o zapomnianej mikro buteleczce polskiej wiśniówki, którą mamy na specjalną okazję. Ta okazja to właśnie dziś. Naszym rodzimym trunkiem hojnie częstujemy naszych już od tej chwili kompanów. Do późnych godzin nocnych dyskutujemy o tym i owym. 
Czasem natrafiamy w swoim życiu na takie miejsca. Na pewno każdy z Was przeżył taki moment, kiedy serce wyło z żalu a rozum wtórował mu myślą „Nie możesz stąd wyjechać. Składam weto, nie godzi się!”. Taką właśnie chwilę rozterki przeżywam, gdy musimy ruszać dalej. Ale, pomimo że ciężko, to przygoda musi trwać. I opowieść prowadzić należy do końca. A będzie o czym opowiadać, bo teraz zagłębiamy się w dżunglę i szamańskie obrzędy, gdzie nawet kogut składany w ofierze w kościele katolickim nie będzie dziwić. 

Drobne Ciekawostki Cieszą:
– Policja w Chacahua to zupełnie inna bajka, niż w Zipolite. Sołtys, który urzęduje we wspomnianym już budynku, którego ściana służy za kino, raz do roku wybiera 8 szczęśliwców, którzy pełnić będą funkcję policji obywatelskiej. Budynek zaopatrzony jest też w karcel, który za dom posłużyć może bezprawnym zwyrodnialcom.

Dobre Rady Wujka Rafała:
– Zdecydowanie odradzam wszystkim dobrym chrześcijanom chowania przed trzęsieniem ziemi w kościele. Dom Pański to kolejny w Chacahua, wyliczony przez nas budynek murowany, który schronienie stanowi bardzo niebezpieczne. Widać na nim wiele spękań, co świadczy o fakcie, że natura nie oszczędza nawet przybytku Bożego. Pamiętajcie, że lepiej żeby na głowę spadło Wam kilka palmowych liści z własnej strzechy, niż kilkutonowy blok betonowy. Bez względu na to ilukrotnie poświęcony. 
– Jeżeli będziecie nad meksykańskim Pacyfikiem, koniecznie zamówicie zupę „de marisco”. Zazwyczaj zawiera krewetki i inne owoce morza, oraz obowiązkowo całą rybę bez flaków. Kunszt polega na tym, że ogon wystawać ma ponad zwierciadło zupy. W przybytku, w którym ją zamówiliśmy była również opcja hamburgera z rybą, ale wizja ogona wystającego z sezamowej bułki nie wydała się nam kusząca. 
– Działania mające na celu odstraszene komarów są tu bardzo nowatorskie. Jednym z nich jest podpalenie kartonu po jajkach. Po rozżarzeniu dym jest tak okrutny, że odstrasza wszystkie żywe istoty, łącznie z ludźmi. Ale, tym samym- komary również.