Fundacja 4 Kontynenty
Kategorie
Blog

Valladolid i okolice, gdzie cenoty z ręki jedzą.

Nasz kolejny przystanek to oddalone od Cancun o około 150 km Valladolid. Zaczynamy przyzwyczajać się do wyglądu tutejszych miasteczek. Przed głównym kościołem zielony plac z ławkami i oczywiście ulicznym straganami. W sam dzień przyjazdu widzimy niewiele. Kupujemy drobiazgi w markecie na kolację i odnajdujemy nasz hostel. To kolejne ciekawe miejsce, w którego pokoju z trudem jesteśmy w stanie się obrócić, gdyż łóżko zajmuje ponad 90% powierzchni. Ale za to jest czysto i tanio, wiec zdecydowanie spełnia nasze wymogi.
Na drugi dzień zaczynamy prawdziwe zwiedzanie. Wypożyczamy skuter i jedziemy ponad 120 km na północ, na wybrzeże. Warto tu wspomnieć o zasadach poruszania się pojazdami mechanicznymi. Po pierwsze musicie wiedzieć, że prawie wszystkie ulice są jednokierunkowe. Tutejsze miasta budowane są na planie kwadratów, mamy więc cała masę przecznic i alei, wszystkich idealnie pod kątem prostym. Przy dojeżdżaniu do każdego skrzyżowania należy od razu zastanowić się, skąd może nadjechać inny pojazd. W sumie w dwie osoby oraz czynnego gpsa na pewno dacie sobie radę. Prócz tego prawa pierwszeństwa przejazdu mało czym należy się przejmować. Prędkość, strona ulicy- są tu raczej umowne. 
Jak już wspomniałam, wielka wyprawa miała nas tego dnia doprowadzić do małego rybackiego miasteczka – Las Coloradas. To był kawałek męczącej jazdy,  grubo ponad 2 godziny. Po drodze mijamy ucztujące na samym środku jezdni stado sępów. Co jedzą? Pewnie to samo, co wszystkie tego typu ptaki na świecie- ścierwo zwierzaków potrąconych przez samochody. Nasz przejazd niespecjalnie je wzrusza, lekko tylko się odsuwają na bok. Sępy to ponoć zły znak. Nie są one dla nas nawet w połowie tak złe, jak zamówiona na postoju zupa. Rafał nie mógł już wytrzymać i w połowie drogi pierwszy raz zamawiamy coś, czego nie jesteśmy w stanie zjeść. Flaki po meksykańsku. Są po prostu słabo oczyszczone i cuchną wszystkim tym, co krowa ma w środku. Nie dajemy im rady. Wreszcie docieramy na miejsce. W Las Coloradas wydobywa się sól w specjalnych odstojnikach. Największą atrakcją jest bajeczny kolor tych właśnie zbiorników, który tworzy się przez obecność żyjących w nim alg. Różowe „Lagunas Rojas” są jednak odwiedzane jedynie przez nieliczną rzeszę turystów z samego Meksyku. Po prostu ciężko to dotrzeć,  a dodatkowo samo miasteczko nie oferuje więcej atrakcji. Jednak widok różowych lagun jest tak atrakcyjny, że meksykanie przyjeżdżają tu nawet na ślubne sesje zdjęciowe. Natchniony tym faktem Rafał postanowił sfotografować się w podobnej scenerii i pozie.
Będąc w Las Coloradas możecie wykupić wycieczkę po całym terenie lagun za 250 peso za osobę. Wsiadacie wtedy na tył motocykla i wraz z przewodnikiem zeiedzacie okolice. My zdecydowaliśmy zaoszczędzić te pieniądze i chwile popodziwiać samą plażę. Tutaj też, po stwierdzeniu, że flaki po meksykańsku nie zdołały sforsować naszej rodzimej, polskiej flory bakteryjnej i w związku z tym zatruciu nie uleglismy, przysiadamy w niezwykłym „lokalu”. Na całość składają się stoliki i krzesła plastikowe, porozkładane po ogródku przed budynkiem na miarę garażu. Co tu serwują? Tylko jedno danie. Podchodzicie do pudła, pokazujecie która ryba z porannego połowu podoba Wam się najbardziej. Następuje szybkie ważenie, po którym Wasza ryba ląduje w ogromnym garze pełnym wrzącego oleju, ustawionym na kamieniach, pod ktorym wesoło płonie ogień. I już zaraz jest na Waszym stole, serwowana z tortillą i sałatką z kapusty. Koszt takiego dania dla dwóch osób wraz z napojami i nieskończoną ilością tortilli to 40 zl. Niewielka wioska rządzi się swoimi prawami. Toaletę po skorzystaniu zalewamy tu wiadrem wody pobranej ze zbiornika na deszczowkę, ręce myjemy woda z podwieszanego baniaka. Jednak również to wpływa na magię tego miejsca.  Żałując, że nie możemy zostać dłużej w tej zapomnianej przez świat osadzie, wsiadamy na naszego dzielnego rumaka o pojemności 150 ccm i ruszamy w drogę powrotną. Oczywiście, nawet tutaj towarzyszy nam widmo polskiej niepogody. Łapie nas tak ogromna ulewa, że dalsza jazda staje się drogą przez mękę. Gdy wreszcie docieramy z powrotem do Valladolid, nie ma na nas suchej nitki. Odprowadzamy naszego mechanicznego rumaka do stajni i zmęczeni, postanawiamy wychylić kieliszek tequili w lokalnym barze. Mieliście się na baczności, barmani tak Was urobią, że wyjdziecie, jak my- znacznie biedniejsi. Trzeba również pamiętać, że koszt tequili w barze jest bardzo wysoki, i dlatego nikt z lokalsów jej nie tyka. 2,5 kielisza w barze to równowartość jednej butelki 0,75 l w sklepie.
Nad Valladolid kolejny raz wchodzi słońce. Przez kratki wentylacyjne naszego mikropokoju wpadają dźwięki budzących się tropikalnych ptaków. Ludzkie oko nie może dostrzec różnicy, ale prawdopodobnie pobliskie limonki i banany urosły od wczoraj o nanometry. Na ulicę wychodzą panie ze świeżutkimi tortas i tostadas. To bądź pierwszy punkt dnia. Na krawężniku, otoczeni przez lokalnych mieszkańców w każdym wieku, spożywamy nasza porcję niebezpieczeństw. Widziane tylko przez nasze europejskie umysły napisy „nie jedz mnie” zaczynają powoli blednąć. 
Najwyższy czas zapoznać się z tymi słynnymi cenotami. A co to właściwie jest ta cenota? Aby ułatwić Wam, Drodzy Czytelnicy, życie, spieszę z definicją. Cenota to po prostu dziura. Ale dziura niebylejaka, bo wydrążona przez podziemne wody w wapiennej skale. Twór ten nie ma odpowiednika w żadnym innym języku. Wewnątrz znajduje się woda o głębokości 30 do nawet 100 m. Boki zalanych jaskiń pokryte są skalnymi tworami oraz roślinnością. Zewsząd zwisają stalaktyty. Wszyscy odwiedzający to miejsce twierdzą, że każda cenota jest inna. I chyba mają rację. Pierwszą z nich, Zaci, odwiedzamy w samym centrum Valladolid. Jest do połowy odkryta, dzięki wpadającym promieniom obserwujemy wspaniałą grę świateł. Woda jest raczej chłodna, dająca ukojenie w upalny dzień. Wszędobylskie rybki bardzo chętnie wykonują peeling na twoim ciele, jeżeli swoim chwilowym bezruchem im na to pozwolisz. 
Następnego, i ostatniego naszego dnia w tym miejscu znowu wypożyczamy skuter i ruszamy na podbój kolejnych cenotów. Pierwszy z nich, Ik’Kil – to najsłynniejszy obiekt na całym Jukatanie. Boimy się najazdu turystów, dlatego na miejsce docieramy juz o 9 rano. Gdy wychodzimy o 10 na parkingu stoi już kilkanaście autobusów. Taka chmara ludzi w jednym cenocie wygląda jak zupa ze zbyt duża ilością klusek. Dodatkowo większość klusek nosi kamizelki ratunkowe bo nie umie pływać. Ik’Kil dla odważnych (Rafał),  oferuje skoki ze sporych wysokości, wszak woda ma głębokość 50m. Dla sierot (Aśka) oferuje skoki z niższa, poziom można dobrać zgodnie z upodobaniem. Korzenie drzew niczym liany zwisają do samej wody. Jesteśmy w niedalekiej odległości od Chichen Itza- jednych z bardziej popularnych ruin majów, okrzykniętych jako jeden z 7 cudów świata. Skoro tyle już przejechaliśmy, dlaczego ich nie obejrzeć? Ze smutkiem musze przyznać, że Chichen Itza nas zawiodła. Ruiny ledwo wyrastają ponad tłum turystów i sprzedawców pamiątek. Główna świątynia rzeczywiście została zachowana w całości. Teren Miasta Jaguara zajmuje sporą powierzchnię, na jego zwiedzanie potrzebować będziecie około 2 godzin. Po raz kolejny uważajcie tu na naganiaczy- naciągaczy. Za cenę dwukrotności biletów zostanie Wam zaoferowany obiad w cenie. Patrząc na koszt gastronomii w Meksyku, który jest to na prawdę niski, jest to zupełnie nieopłacalne. 
Po pierwszych piramidach, na naszej mapie odznaczamy jeszcze dwie cenoty. Położone obok siebie X-Keken i Samula, obydwie podziemne z nielicznymi oknami na zewnątrz i bytującymi nietoperzami. Pomimo dusznej atmosfery wewnątrz, woda jest chłodna, jak we wszystkich cenotach. 
I już pędzimy naszym skuterem w stronę miasta. Ścigamy się z czasem, aby zdążyć na autobus do stolicy regionu Jukatan – miasta Merida. Czy okaże się dla nas łaskawa i czy czymś nas zaskoczy- o tym w kolejnym odcinku. Romki na Końcu Świata w Meksyku mają się doskonale i pozdrawiają niezmordowanych czytalników.

Drobne Ciekawostki Cieszą:
– Przebywając w dziwnych wyszynkach w Meksyku, wraz z mieszkańcami kibicuje bohaterom słynnych telenoweli. W momentach kulminacyjnych ma się wrażenie, że ludzie przestają oddychać a muchy latać, czekając na dalszy bieg wydarzeń. 
– Przekąski do piwa. Są finezyjne i niezwykle tropikalne. Tutaj na pewno nie uraczą Cię orzeszkami. W małych miseczkach, sterowanych co jakiś czas znajdziesz kawałki ananasa z chili, smażoną wieprzowinę z cebulą, boczek, skalę świńskie skórki z kapustą i chili i inne różności. Jak juz przyzwyczaisz oko do niewidzialnych tabliczek „nie jedz mnie,  bom trujący i dam ci amebę” i zaczniesz je ignorować- korzystaj ze wszystkich dobrodziejstw Meksyku.

Dobre Rady Wujka Rafała
– Wchodząc do lokalu pełnego tubylców, mając tak inny kolor skóry, zawsze zwrocisz na siebie uwagę. Często ludzie patrzą się spode łba, nie do końca będąc zadowoleni z naszej obecności. Jest na to dobra rada- wchodząc zawsze przywitajcie się w tutejszym języku. Jak do tej pory zawsze działało, jako rozładowanie atmosfery. Przypuszczam, że jeżeli kiedyś nie zadziała warto dany lokal opuścić w bardzo szybkim tempie. 
– Nie bój się eksperymentować z nowymi smakami. Kolba kukurydzy na kijku z majonezem, serem białym i chilli oraz zawijane gofry z bananami, mango i żółtym serem okazały się strzałem w dziesiątkę. Z probowaniem warto jednak czasem mieć umiar, gdyż smak flaków po meksykańsku przypominał nam się przy okazji każdego mijanego rancza.
– Mówiąc o cenotach, posługujcie się liczbą pojedynczą (czyli cenote zamiast cenotes). W wolnym tłumaczeniu cenote oznacza meksykanską dziurę z wodą, a cenotes oznaczają kobiece piersi. Wyobraźcie sobie sytuację, gdzie łamaną angielszczyzną, pytacie sowicie obdarzoną przez naturę meksykankę, aby wskazała drogę do cenotes. „Show me cenotes”.