Fundacja 4 Kontynenty
Kategorie
Żeglarstwo

Rejs na 7 jachtach, czyli majówka Fundacji 4 Kontynenty

„Mój Kapitan był najlepszy, nasza załoga była najbardziej zgrana, nasz jacht był najdzielniejszy…” – takie głosy i licytacje można było usłyszeć lub przeczytać na Facebooku w trakcie majówkowego rejsu 4 Kontynentów.

To efekt tego, że zaplanowana i zrealizowana na 7 jachtach majówka okazała się sukcesem i uczestniczący w niej w liczbie 70 żeglarze, w większości stawiający pierwsze kroki na morzu byli bardzo zadowoleni z morskiej przygody, atmosfery, która towarzyszyła całej grupie oraz temu, że i Neptun patrzył łaskawym okiem – na grupę niespokojnych duchów, włóczących się do tej pory po górskich szlakach, przemierzających godzinami rowerowe trasy, szukających nowych wyzwań…

A zaczęło się typowo dla wilków morskich. W piątek od godzin porannych do późnego wieczora zjeżdżali się po kolei uczestnicy z całej Polski. Gdy wszyscy zostali zebrani i przywitani, przekazano informację: „Wychodzimy o 2.00 w nocy”. Nocny rejs, nocne wyjście z portu – to daje poczucie dumy nie tylko początkującym żeglarzom.

Jak powiedziano, tak zrobiono. Po godzinie 2.00 sprawnie jacht za jachtem, jak po sznureczku, odbijał od nabrzeża i kierował się ku główkom portu w długi jak na pierwszy dzień kurs ku Łebie. Pierwsza nocna wachta, pierwszy wschód słońca na morzu, pierwsze śniadanie przygotowywane na jachcie i zjedzone w kokpicie. I te białe żagle… A wszystko co dobre jeszcze przed nami! I tak pierwszy dzień mijał w atmosferze nowości, przeżyć i bardzo dobrej pogody. „No, wiatru by mogło być więcej” – pewnie westchnął po cichu niejeden z 7 kapitanów, ale i tak łapiąc baksztagowe podmuchy jachty zbliżały się do portu.

Kiedy słońce chyliło się ku zachodowi, ukazały się główki Łeby oraz latarnia morska, a zgromadzonym na plaży i nabrzeżu turystom ukazał się niesamowity widok: 7 jachtów pod jedną flagą – 4 Kontynenty wchodziło do portu. – Dla mnie było to wzruszające przeżycie – powiedział jeden z kapitanów. – Wchodziłem w środku, mając przed i za sobą mnóstwo przyjaciół – powiedział. Ta atmosfera przyjaźni, wspólnego pływania, jachtów płynących blisko siebie utrzymała się do ostatniego dnia.

Łeba przywitała nas gościnnie. Zaproszeni zostaliśmy na wspólnego grilla przez władze mariny, rankiem na spotkanie z burmistrzem, gdzie obok wspomnień, planów, pasji żeglarskiej, burmistrz uraczył nas kawą i pysznymi ciastami. Jednak chyba i on nie był w stanie wyobrazić sobie ilości osób biorących udział w rejsie, bo smakołyki zniknęły bardzo szybko. Kilkadziesiąt wspólnych zdjęć, deklaracje współpracy i że „jeszcze tu za rok wrócimy, tylko marina musi być większa – bo już w kilkanaście jachtów” – i zaczął nas palić ląd. Czas oddać ostatnią cumę i znów odetchnąć świeżą, morską bryzą, gdzie na otwartej przestrzeni łagodny „bajdewind” położył jachty na lewym halsie.

Kurs Władysławowo! Po drodze zawody, na którym jachcie zostanie przyrządzony wspanialszy obiad. Oczywistym było, że na „Xeli”, ale przecież od tego jest subiektywizm, żeby każdy mógł zachwycać się swoim.  Tak naprawdę to tylko przekomarzania, bo i tak wszyscy żyli tym, że stanowią jedną dużą rodzinę. Leniwie płynące godziny, wraz z nimi morskie mile… Wieczór, cudowny zachód słońca z przylądkiem Rozewie i górującą latarnią morską. Wejście do portu już po zmierzchu, liczenie jachtów. Jest staruszek Wołodyjowski – to są wszyscy!!! Kolejny dzień na morzu za nami. No i portowe wędrówki ludów po poszczególnych jachtach, tu Bystrze, tam Electra, gościnny jak zawsze Momo One, obok Jazon i Altamas, śpiew, gitary, szanty. Do rana, bo przecież rano znów trzeba wyjść w morze.

Poniedziałek, jeśli ktoś go nie lubi, to tym razem musiał o tym zapomnieć. W drodze na Hel… Zamówiona pogoda, słońce, szkolenia żeglarskie. W oczekiwaniu na wieczorne atrakcje, gdy zarezerwowane całe górne piętro tawerny Kuter wypełnione zostanie przez 4 Kontynenty. A tam już radosna impreza na całego. Szanty, rum, piwo i dziewczyny. A gdzie rum i dziewczyny – tam tańce na stole, tam zabawy! Do północy, bo po niej konieczna wizyta w Capitanie Morganie i dalsze śpiewanie szant i pieśni kubrykowych. Płynące godziny i wchód słońca na plaży. Aż szkoda kończyć… Cóż, trzeba wracać do Górek…

Wtorek, niestety ostatni dzień… Aby go wydłużyć i jak najwięcej czasu spędzić razem po wyjściu z portu, jachty zostały szczepione w wielką tratwę. Morze gładkie pozwoliło na takie zabawy. I była pewność, że żaden z powiązanych jachtów nie ucieknie jako pierwszy do przodu! Wspólne biesiadowanie, rozmowy, snucie planów. Bo przecież przed nami wielkie wyprawy! Już w tym roku wielka pętla po Bałtyku i Morzu Północnym oraz ogłoszona właśnie w trakcie rejsu wyprawa Arktyka 2017. Jest o czym mówić, marzyć, dyskutować…

Tak więc pomimo, że Górki Zachodnie oznaczały koniec naszej majówki, że jachty zostały zdane, a wszyscy spakowani wylądowali na pirsie – zostało w nas przekonanie, że stanowimy wspaniałą grupę ludzi, z wielkimi planami na przyszłość, że chcieć to móc! Zapraszamy do nas, do grupy 4 Kontynenty!

MR

foto: 4K

Kategorie
Wspinaczka

Grossglockner – 25-27.05.2016 r.

To był niezły spontan, szybka decyzja…. gdy zadzwoniła Ola z zapytaniem czy mielibyśmy z Krzyśkiem ochotę zdobyć najwyższy szczyt Austrii i Tyrolu Grossglockner (3798m) to od razu wiedziałam, że mam chęć pojechać> Krzyśka również nie musiałam do tego przekonywać. Stwierdziliśmy, że potraktujemy tę wyprawę jako rozgrzewkę przed Matterhornem. Było tylko wahanie, którą drogą iść, ponieważ Ola i Paweł chcieli pójść lodowcem, a nam po głowie początkowo chodziła grań. Stwierdziliśmy, że zobaczymy na miejscu jakie będą warunki i wtedy zdecydujemy. Wyjechaliśmy wieczorem w środę poprzedzającą Boże Ciało, na miejscu w Kals przywitała nas piękna pogoda, więc bez zbędnych ceregieli ruszyliśmy w górę. Doszliśmy do schronu na ok. 2800 m i postanowiliśmy następnego dnia o świcie z tego miejsca atakować szczyt. Wstaliśmy ok 3.30, zjedliśmy coś i zrobiliśmy sobie herbatkę, by się rozgrzać przed wyjściem. Warunki w górach były jeszcze bardzo zimowe, zalegało mnóstwo śniegu. Jako, że słonko grzało od kilku dni dość mocno śnieg był rozmiękły i opcja wyjścia o tak wczesnej porze bardzo nam się spodobała, gdyż śnieg po nocy był jeszcze zmrożony. Ułatwiło nam to bezpieczne przejście przez lodowiec. Spięliśmy się w czwórkę liną i ruszyliśmy w górę. Cała droga na szczyt zajęła nam ok. 5,5 godziny, strome podejścia, asekuracja na grani i postoje na picie i robienie zdjęć swoje zrobiło. Trasa w warunkach zimowych do łatwych i zupełnie bezpiecznych nie należy, doświadczenie i umiejętności asekuracji lotnej jest tutaj bardzo ważne. Paweł po przejściu grani i dojściu do schroniska na ok 3.500 chciał zrezygnować z wchodzenia na szczyt, ale za naszą namową i opisaniu dalszej drogi zdecydował się pójść dalej. Jak się później okazało to była słuszna decyzja! Droga na szczyt nie była łatwa, bardzo duże nachylenie, czasem niemal pionowa ściana po której się szło, lecące kawały zmrożonych brył śniegu, którymi się czasem obrywało i ekspozycja na którą tutaj akurat trzeba było być bardzo odpornym. To jednak nas tylko nakręcało, że tym bardziej zmierzymy się z tą górą. No i udało się! Na szczycie stanęliśmy o 10.40, wszyscy razem, cała nasza czwórka. To był piękny moment, szczęśliwi ale i ostrożni, bo przecież najwięcej wypadków zdarza się przy zejściu. Kilka zdjęć i zaczęliśmy schodzić w dół. Pierwszą część ściany pokonaliśmy częściowo zjeżdżając, a potem aż do schroniska asekuracja lotna, przypinanie do poręczówek i słupków w tym celu przygotowanych. Na grani nie wszędzie były stalowe liny czy poręczówki  – trzeba było bardzo ostrożnie schodzić i uważać by się nie pośliznąć. Raki mieliśmy ciągle założone, ale zdarzało się, że spod nogi cały nawis śnieżny odpadał co mogło skończyć się lotem w dół razem z nawisem. Do schroniska szliśmy 5 godzin. Na miejscu herbatka, spakowanie śpiworów oraz reszty tych rzeczy, których nie braliśmy na górę. Podjęliśmy decyzje o schodzeniu do samochodu. Tę noc postanowiliśmy spędzić w hotelu, a następnego dnia wracać do domu. Tak też zrobiliśmy. Aneta Kaniut – Matula