Fundacja 4 Kontynenty
Kategorie
Blog

Kiedy zimna Babia daje mnóstwo ciepła

NATCHNIENIE
Nie zawsze dostajemy od życia, to czego byśmy chcieli…
Pamiętam, że to był długi, sobotni,  samotny wieczór przed komputerem (właśnie dlatego, że nie dostałam tego czegoś od życia) 
Wszyscy znajomi gdzieś,  każdy z kimś, a ja sama,  nagle zobaczyłam wpis o wyprawie na Babią Górę z Fundacjią 4Kontynenty…  CHCĘ!
 
Nie wiele myśląc, nie wiele wiedząc na temat grupy (w zasadzie nic nie wiedząc) szybki klik, że biorę udział i… POSZŁO! 
Dopiero następnego dnia zaczął się odzywać zdrowy rozsądek:  „dziewczyno, przecież ty nie chodzisz po górach w zimie,  tylko latem, jak to będzie, nie dasz rady, odwołaj…”
Ale wszelkie moje wątpliwości rozwiał pewien gość, który pisał co zabrać, jak się ubrać, jak przygotować, zapewniał,  że mogę mu zaufać co do tego wyjazdu, a że był to sam prezes 4K,  no toż mu zaufałam…
Kolejnym moim problemem była kwestia dojazdu na miejsce spotkania w Krowiarkach…
I tu miła niespodzianka,  bo okazało się,  że wszystko sprawnie działa, ludzie potrafią się dogadać kto kogo zabiera, więc i ja miałam zapewnione miejsce.
 
Wreszcie nadszedł TEN dzień, lekki nerw, szalona ekscytacja, nowe mordki…
Jadę z dwiema Aśkami, strasznie fajne dziewczyny… Po drodze każda z nas dostaje wiadomości,  każda od tej samej osoby… Pomyślałam, że ten prezes to taki ciut nadopiekuńczy 😉 No, ale pewnie starszy, poważny, przynudnawy Pan. I zapewnie będzie smęcić po drodze, ale wytrzymam 😉 W końcu dość tolerancyjna ze mnie bestia 😉 
DOCIERAMY NA MIEJSCE 
Ok 30 osób, a więc spora grupka ludzi czeka w zasadzie już tylko na nas,  więc szybko podchodzimy, witamy się, poznajemy… Hmmm… SZOK! Prezes nie jest starszym Panem, ale młodym, bo w moim wieku, sympatycznym blondynem, z uśmiechem na facjacie… Pozytywnie 😉
 
NO TO RUSZAMY W GÓRĘ… 
Pomimo tego, iż na dole zero śniegu, nasza trasa robi się coraz bielsza… Co jakiś czas zatrzymujemy się podziwiać ośnieżone formacje drzewne,  ja – jak to ja- zdążyłam po drodze wszystkich poznać, z każdym trochę porozmawiać… 
Dopóki osłania nas las, jest całkiem ciepło, ale w momencie wyjścia na otwartą przestrzeń robi się bardzo zimno, wiatr smaga po pyszczkach i nadciągnęła spora mgła, więc grupa musi być w miarę blisko siebie… Wreszcie docieramy na szczyt.
DIABLAK ZDOBYTY! 
Jest pięknie, tymbardziej,  że zrobiło nam się okienko pogodowe, więc kilka fotek i z uśmiechem idziemy do schroniska na obiad… A, że droga prowadzi w dół, a warunki sprzyjają, szybko oceniając poziom bezpieczeństwa, klapnęłam na tyłek i ziuuuu zjeżdżam… Innym również pomysł się spodobał,  wiec mamy mega śmieszną zabawę do samego schroniska… Obiad, uzupełnienie płynów, odpoczynek…
 RUSZAMY W DROGĘ POWROTNĄ 
Co pewien czas zatrzymujemy się robiąc śmieszne zdjęcia,  orzełki na śniegu,  kreśląc różne napisy,  rysunki…
 I właśnie wtedy, taka skupiona nad tym śniegiem, kończąc swój śnieżny rysunek, nagle czuję,  że moja twarz znalazła się w tym mokrym, zimnym śniegu!
 NOSZ KURDE!
Co jest grane? Mój szok i niedowierzanie miały wielkie oczy. Ciekawe kto ma taaaakie pomysły?! Niezdarnie,  bo jednak jeszcze w lekkiej konsternacji, wygrzebuję się z zaspy, przecieram twarz, rozmazując tusz (pewnie wyglądam jak Panda.Odwracam się i widzę uchachaną, zadziorną twarz prezesa… No tak, teraz już wiem, że Mariusz zdecydowanie nie jest starszym, poważnym, przynudnawym Panem… I pewnie dłuuugo nie będzie… Co to to nie. 
Resztę drogi do samego parkingu idziemy śpiewając góralskie i żeglarskie piosenki, śmiejąc się i rozmawiając… 
Przez kolejne dwa dni miałam zakwasy na policzkach od tego naszego uśmiechu. Aż żal, że tak szybko wszystko się skończyło… 
CHOCIAŻ NIE! 
Jednak nie wszystko… Wycieczka okazała się być początkiem czegoś wyjątkowego w moim życiu…
Wyjazd dał nowych pozytywnie zakręconych znajomych, dał mi wiarę w ludzi, w dobre serducha, dał przyjaźń jednej z Asiek, dał mi miłość do wypraw w góry zimą. 
Teraz wiem, że trzeba szukać sposobu a nie przyczyny…
Że warto spróbować czegoś, czego nawet nie jesteśmy pewni… 
Do zobaczyska na szlaku 🙂
 
Ewa
Kategorie
Blog

Buenos dias, Buenos Aires!

Ostatnia moja relacja zakończyła się na nieudanej próbie porozumienia z                 obsługą lotniska w Sao Paulo. Nie do końca rozumiejąc, zdecydowaliśmy się przesiedziec całe 8 godzin na miejscu. Prawdopodobnie aby wyjść poza terminal należało w specjalny sposób przedstawić się policji na zewnątrz i chyba coś zapłacić. Niechęć do Brazylii za brak możliwości wyjścia oraz niezwykle wysokie ceny towarzyszyła nam przez cały okres oczekiwania. W końcu wsiedliśmy do samolotu i po trwających wieczność 2 godzinach (podczas których nie opuszczała nas  świadomość rychłej śmierci spowodowanej stanem technicznym maszyny) dotarliśmy. 
Buenos Aires to miasto, w którym gubią się nawet lokalsi. Nasz tutejszy host, Edd powiedział nam to od razu po pierwszym spotkaniu. Odbiegając od latynoskiego poczucia czasu, Edd zjawił się na ustalonym miejscu 10 minut za wcześnie. W związku z tym zdecydował że pójdzie zjeść lunch i… spotkaliśmy go wreszcie 1,5 h po ustalonym czasie, wykorzystując wszelkie nasze pomoce elektroniczne aby dotrzeć do nowego miejsca. Edd to wiecznie uśmiechnięty Wenezuelczyk, który w Buenos robi doktorat z farmacji. Obdarzył nas całkowitym zaufaniem zostawiając nam klucze do mieszkania, gdzie mogliśmy znaleźć kawałek swojego kąta.
Rzeczywistość Buenos Aires jest zupełnie inna od wszystkiego, co do tej pory znaliśmy. Ponad 12 milionów mieszkańców. Setki autobusów o wyglądzie przypominającym american dream lat 60 gnają na złamanie karku we wszystkie strony. Kierowcy ścigają się ze sobą, a stojąc na światłach lub w korkach otwierają drzwi, wychodzą z szoferki i plotkują ze sobą w najlepsze. Od razu rozwiewamy wszelkie wątpliwości dotyczące pieniędzy. W Buenos istnieje wiele bankomatów, które są czynne i można z nich korzystać. Jest to mało opłacalne dla nas, Europejczyków, jednak możliwe. Można również wymienić dolary na peso po dobrym kursie, i to nie na niepewnym czarnym rynku, gdzie zło czai się na każdym kroku, ale po prostu w biurze sprzedającym bilety autobusowe międzynarodowe lub na lotnisku. Tak więc pomimo, iż jest tu sporo rzeczy mających wydźwięk komunistyczny (jak punkty telefoniczne do zamawiania rozmów zamiejscowych oraz telewizja na pieniądze na dworcach) to przy odrobinie hiszpańskiego i szczęścia da się tu przeżyć bez uszczerbku na zdrowiu. 
Dużo czasu spędziliśmy zwiedzając oazę przyrodniczą w Puerto Madera. To mocno wysunięty półwysep z parkiem krajobrazowym. Niestety  ani papugi, ani wszędobylskie świnki morskie, ani wielkie jaszczurki nie dały się pogłaskać, mimo moich starań i prób. 


Drobne ciekawostki cieszą:

  • Jeżeli przybędziecie do Buenos, musicie spróbować prostego dania serwowanego w wielu barach i podobnych wyszynkach kiepskiej renomy- kanapki z wołowiną (sandwich con vacio). Co w niej takiego siedzi, zapytacie? Odpowiem prosto – prawie połowa krowy. Argentyna sprawia wrażenie, jakby chleb był na wagę złota (dlatego dają jego skromne racje), w przeciwieństwie do mięsa, którego ilości w jednej porcji zaspokoją zapotrzebowanie dla niewielkiej rodziny i to z psem.
  • Całuśny Rafał. Po całowaniu girońskiego lwa w tyłek, przyszedł czas na całowanie mężczyzn. Niech nikt się nie dziwi, w kulturze latynoskiej całowanie na powitanie mężczyzn w policzek (nawet tych nowo poznanych) leży na porządku dziennym. Tak się zdarzyło, że podczas naszego pobytu Edd przedstawił nas całkiem licznej grupie kolegów.
  • Buenos Aires to miasto kierujące się własnym poczuciem smaku i gustu. To jednocześnie mekka dla kundli i wszelkich bezrasowych psów. Podczas naszych wielogodzinnych przechadzek nie uświadczyłam żadnych psów rasowych.
  • Yerba mate na każdym kroku. Do kupienia zarówno na straganach dla turystów, w marketach, sklepach z drobnym agd. Ciekawie wygląda paczka tej dla nas egzotycznej  herbaty, jako jeden z produktów wykonywanych jako „pewniak” Carrefoura oferowany w promocyjnej cenie ok. 4 zł.

Drugi z wieczorów przyszło nam spędzić w wesołym towarzystwie Wenezuelczyka i Francuza. Podczas popijania wina wymienialiśmy się opowieściami o swoich państwach. Dowiedzieliśmy się, że Wenezuela jest aktualnie najniebezpieczniejszym państwem na świecie. Na porządku dziennym jest znikanie ludzi bez śladu i zabójstwa spowodowane skrajnym ubóstwem. Dodatkowo panuje tam ustrój w rodzaju post-komuny gdzie dobra i żywność nadal są racjonowane. Nasz gospodarz obiecał nam, że na drugi dzień zabierze nas do dzielnicy robotniczej La Boca, twierdząc iż lepiej będzie jeśli będziemy mieć lokalsa za przewodnika, bo z bezpieczeństwem tam bywa różnie, o czym mogliśmy się później przekonać.


Jak Edd obiecał, tak zrobił. W nasz ostatni dzień zabrał nas do La Boca. To miejsce, gdzie  dawniej mieszkała biedota, miejsce straganów ulicznych i tanga pod gołym niebem. Bajecznie kolorowa. Dlaczego? Ponieważ gdy zbudowano ją w większości z blachy falistej, była tak brzydka, że mieszkańcy nie mogli na nią patrzeć i użyli wszystkich dostępnych kolorów, żeby nie była taka posępna. W La Boca jest tylko niewielka część turystyczna. Pozostała część to slumsy, gdzie lepiej się nie zapuszczać. Z Eddem wyszliśmy z oazy turystyki dosłownie ulice dalej. Przy sklepie pierwsza banda „ese” pijących piwo, i złowrogo na nas spoglądających. Druga banda na przeciwko, leniwie rozłożona na chodniku. Pytanie do Edda: „dlaczego idziemy środkiem ulicy, czy nie szukamy tym zaczepki?”. I jego odpowiedź, z lekkim czarnym humorem: „W La Boca chodzisz środkiem drogi, bo jest trudniej wciągnąć cię w ciemny zaułek albo też przycisnąć do którejkolwiek ściany budynku.” W sumie rozsądne…

W ten dzień mieliśmy również okazję zobaczyć demonstrację na Plaza del Mayo, czyli sercu miasta. Tym razem feministki, że swoim „La marche de las putas”. Jak słyszeliśmy z kilku źródeł, Argentyńczycy uwielbiają protestować. Gdy tu będziecie, zajrzyjcie na Plaza del Mayo- coś ciekawego, o co trzeba walczyć, na pewno da Wam o sobie znać w formie krzykliwego protestu, piosenek, bębniarzy, nagości i wymalowanych transparentów i ciał. Poza tym Argentyna boryka się z podobnymi problemami, co Polska. Hasła nawołują: „obalić rząd”, „stop przemocy wobec kobiet”, „większe płace”, „uwolnić Janinę” (że co? „Libertad a Yanina!” patrz zdjęcie poniżej”).
Po ciekawych i wyczerpujących przeżyciach zostawiamy żywotne miasto tanga i kanapek z wołowiną. Wsiadamy w autobus i wyruszamy w dalszą podróż w nieznane, aby na końcu dotrzeć do osławionego Końca Świata.

Tradycyjnie, na końcu, ale nie mniej ważne: 


Dobre rady Wujka Rafała:
1. Nie zniechęcajcie się wyglądem lokalu, w którym chcecie zjeść. I porzućcie wszelkie nauki odebrane z domu dotyczące lokalizacji i higieny tych miejsc. Najlepszą jadłodajnię znaleźliśmy przy dworcu. Wyglądała jak wyszynk z czasów komuny. Brud, smród i ubóstwo, drzwi toalety najlepiej otwierać z buta, ale liczba lokalsów sugeruje, że należy tu zostać. Piwo podawane w czarnym kuflu wykonanym z zabawnego materiału 

ABS (dla niewtajemniczonych, to materiał, z którego w Polsce robi się pokrywy akwariowe oraz skrzynki narzędziowe) „prawdopodobnie” nie nadającym się do kontaktu z żywnością. 
Reasumując:
– piwo pyszne
– jedzenie niebiańskie
– brak rewelacji żołądkowych (szczepienia i probiotyki dają radę)

2. Dawaj napiwki. Mina kelnera po ich nieotrzymaniu śni się po nocach. A do lokalu boisz się wrócić, w obawie przed zemstą kelnera. Za zwyczajowe 10% kupujesz czyste sumienie. 

Kategorie
Żeglarstwo

Listopadowy Bałtyk z 4K – 12-19.11.2016 r.

Listopad na Bałtyku – to duża niewiadoma. Raczej należy spodziewać się trudnych warunków i zimna. Zebrała się jednak grupka „wariatów”, którzy postanowili zmierzyć się z przeciwnościami i skosztować osławionego niedźwiedziego mięsa. 2 dziewczyny: Aga i Hania, panowie: Maciek, Paweł, Zbyszek oraz József – Węgier z Budapesztu. No i ja, jako kapitan całej imprezy.

Tydzień przed nami w podobny rejs wybrała się również ekipa 4kontynenty, pod komendą kapitana Marka Kapołki, z Mariuszem na pokładzie oraz innymi szaleńcami. Z ich opowieści wynikało, że warunki wiatrowe mieli korzystne, ale zimno, mróz – dało się im ostro we znaki. I że nie raz musieli odgarniać śnieg z pokładu. Dopłynęli do Kłajpedy i wrócili.

Tak więc w sobotę 12 listopada wszyscy spotkaliśmy się w porcie Gdynia, oni kończąc rejs, my wsiadając na ten sam jacht Quantum of Solace. W karcie jachtu: Pleasure Yacht. Przywitało nas zimno oraz nienajlepsze prognozy sztormowe na najbliższy tydzień.

Sobota okazała się być bardzo intensywnym dniem. Wymiana załóg, przejęcie jachtu, zaprowiantowanie. Dodatkowo w ekipie kapitanów zaplanowaną mieliśmy wizytę w Gdańsku, w trakcie której szczegółowo obejrzeliśmy wyciągnięty już na ląd jacht Sifu of Avon – jednostkę na której w przyszłym roku udamy się na wyprawę Arktyka 2017.

W tym dniu również na Darze Młodzieży odbyło się coroczne spotkanie Bractwa Kaphornowców, niestety przez natłok spraw nie udało mi się uczestniczyć – ale miałem okazję spotkać wielu z moich przyjaciół.

Do 18 wszystkie sprawy zostały już pozałatwiane, oddaliśmy cumy i ruszyliśmy w morze. Nowy jacht, nowa załoga, dużo niewiadomych – kurs w stronę Władysławowa, Łeby. Prognozy dawały nam jedynie szanse na dojście do Bornholmu i wątpliwą opcję na powrót.

Kiedy minęliśmy półwysep Hel i skierowaliśmy się na północny zachód, napotkaliśmy armadę 11 jachtów wracających z „Bałtyku dla odważnych”. Wzajemne pozdrowienia z licznymi znajomymi, kapitanami na radiu UKF. Poczuliśmy się przez chwilę mniej osamotnieni na morzu, to nic, że płynęliśmy przeciwnymi kursami …

Koło północy zaczęliśmy dostrzegać kuszące światła Władysławowa, zachęcające do przespania części nocy w bezpiecznym porcie. Skusiliśmy się, bo było zimno, pojawiła się już też choroba morska. Tuż przed drugą w nocy padła komenda „tak stoimy”. Poza nami nikogo. Jedyny odpowiedniej szerokości dla naszego jachtu y-bom był wolny. Nocleg, ciepło, spokój. Do rana na pewno stoimy. Co dalej? – przyniesie wstający za kilka godzin świt.

Niedziela – 13 listopada. Zdziwiona mina pana, który zamierzał przygotowywać się do demontażu urządzeń portowych, a tu mu jakiś jacht wpłynął. Spokojnie – już wypływamy, kierunek Łeba. Kiedy wychyliliśmy się zza Rozewia, wiatr i fala się wzmogła. Nie znałem wcześniej możliwości tego Dufour’a, ale przy bajdewindowych 4-5 szedł pod falę naprawdę fajnie, momentami pod 10 kt. W między czasie rozstrzygnięty został konkurs na Prezesa, tak więc reszcie trochę ulżyło. Tym bardziej, że niemal połowa z nas była pierwszy raz na morzu. Nie przeszkadzało to jednak wszystkim stawać po kolei za sterem i uczyć się prowadzenia jachtu w tych nieprostych warunkach. Ja testowałem odporność swojego ubrania na zimno. Odzież termiczna, bluza, softshell, kurtka puchowa i na to nowy sztormiak Musto. Na nogach dwie pary ciepłych skarpet oraz ocieplane kalosze Lemigo. Dawałem radę, ale zbyt dużego komfortu nie było. Może również dlatego, że od soboty dopadło mnie przeziębienie i czułem się nie najlepiej oraz byłem dość osłabiony.

W nagrodę za nasze trudy przywitał nas przepiękny zachód słońca, a gdy już  zapadł zmrok za rufą, przez chmury przebijał się rekordowej wielkości księżyc, który rozjaśniał noc. Jednak brak słońca oznaczał dla nas równocześnie znaczący spadek temperatury i zrobiło się bardzo zimno. Całe szczęście główki Łeby były w odległości kilkunastu mil, a kierunek wiatru nie wymuszał halsowania. Kiedy byliśmy już w rejonie boi podejściowej nawiązaliśmy kontakt z Kapitanatem prosząc o zgodę na wejście do mariny. Otrzymaliśmy ją, jednakże z bardzo wyraźnym ostrzeżeniem, że w ostatnim czasie wejście do portu bardzo, ale to bardzo się wypłyciło i że wewnątrz portu mamy niemal ocierać się burtą o wschodni falochron. To wąskie wejście urozmaiciła mi rozmowa z Kapitanatem portu na temat naszej bandery: Saint Vincent and the Grenadines. Czy jesteśmy polskim jachtem? O co z tym chodzi? Kiedy na koniec na pytanie czy na pokładzie wszyscy są Polakami – odparłem, że nie – to już zdziwienie było pełne … Dlatego w nagrodę przy pomoście czekał na nas partol Służby Celnej. Ale i tak wszystkie nasze kontakty z władzami portowymi były bardzo dobre. W odwiedzanych przez nas portach byliśmy jedynym jachtem. Wszyscy zauważyliśmy, że jesteśmy traktowani bardzo uprzejmie, jakby z szacunkiem, tak jakby druga strona rozumiała, że w tych warunkach pływają ludzie, którzy mają pojęcie co robią. Lub być może odwrotnie – że z wariatami nie ma co dyskutować 😉

Poniedziałek 14 listopada przywitał nas w Łebie. Noc i przedpołudnie poświęcone na integrację. Życie na jachcie ze względu na obecność Jozefa oraz to, że już bardzo zdążyliśmy go polubić zmieniło charakter. Większość rozmów, konwersacji zaczęła biec po angielsku. Jozef w mig łapał polskie słówka i z wielkim wrażeniem obserwowaliśmy jego postępy, ale podstawowym językiem stał się angielski. Szczególnie dla mnie to była niezła szkoła, bo większość rozmów prowadziłem ja, a Jozef ciekawy kwestii żeglarskich zadawał mi wiele pytań. Kolejne więc postanowienie o nauce w zimie …

Wcześniejsze ostrzeżenia o silnym wietrze zmieniły się na ostrzeżenie o sztormie, 8 w porywach do 9. Tak więc o Bornholmie nie było już mowy, z Łeby postanowiliśmy wrócić do Władka. „Czy znacie prognozę pogody?” zapytał na wyjściu Kapitanat i po otrzymaniu potwierdzenia wyraził zgodę na wyjście. A na zewnątrz czekały na nas fale jak domy, stan morza 5 (6), ale bardzo fajna długa, niemal atlantycka fala. Co ciekawe – kierunek fali i wiatru różnił się o kilkanaście stopni, w my szliśmy bagsztagami. Zapis w dzienniku po węgiersku: Nagy hullámok. Boldog legénység (duże fale, szczęśliwa załoga). Tak było, jazda fajna, uciekanie przed doganiającymi nas górami z wodą, góra dolina – tak aż do Rozewia, które znowu żegnało nas zachodzącym słońcem. Do Władka niedaleko, a morze zaczęło się wypłaszczać. Ze względu na sztorm ominęła nas opłata za postój, jednakże ani tu, ani w Łebie nie mieliśmy możliwości zatankowania wody, która była już wyłączona. A zbiorniki jachtowe na ukończeniu. Wieczorem kolejna partia w kości, 2 poprzednie wygrał kapitan, ale cóż – ponieważ jego kości 😉  – tym razem odpuścił zwycięstwo w ręce pierwszego oficera, więc hierarchia zapewniona. Po dzisiejszym dniu Jozef dyktuje do dziennika jachtowego po polsku, „kurs szto szterdzieści”. Jako załoga zgrywamy się coraz bardziej, i w manewrach portowych i w życiu pod pokładem. Dzięki webasto jest bardzo ciepło. Gdyby jeszcze nie te limity na wodę …

Wtorek 15 listopada to kolejny sztormowy dzień. Ale odcinek do pokonania krótki. Do Helu wzdłuż wybrzeża. W zasadzie wymarzona żegluga, bardzo silny wiatr, ale jeszcze bez wybudowanej fali. Mimo pełnych refów mkniemy szybko, chodź do zimna zaczął dokładać się deszcz. Brr … Jak jest na morzu mogliśmy się przekonać wychylając się zza półwyspu na te ostatnie 10 Nm. Wytrzepało nas bardzo i ze względu na falę zakręt wykonaliśmy z pominięciem półwiatru. Przed nami zabieliła się helska „cebula”, a wraz z nią poszło kilka zabawnych opowieści o przygodach w tym porcie. Niemal na pełnej prędkości minęliśmy główki, aby fala nie rzuciła nas na falochron. W środku portu trochę się uspokoiło, ale nie na tyle na ile liczyliśmy. Wszystkie kutry tańczyły przy pirsach, nawet wewnątrz basenów portowych, trochę nas to zdziwiło, ale i tak musieliśmy tu zostać na noc. Y-boomy szalały, dlatego zdecydowałem się na postój long side wzdłuż wewnętrznego pirsu w basenie jachtowym. Wszystkie odbijacze na lewą burtę, cumy, szpringi i brest, ale jacht i tak bardzo skakał. Bardzo pomocny okazał się bosman mariny, który swoim samochodem przywiózł kilka opon od wulkanizatora, w bardzo dobrym stanie, tak, że mogliśmy je bez obawy wykorzystać. Pół godziny jeszcze strojenia lin wiążących nas z pirsem i to wszystko co mogliśmy zrobić. Jacht dalej się bujał do takiego stopnia, że 2 osoby zaczęły łapać chorobę morską, ale burty były bezpieczne. Zadowoleni więc i uwzględniając życzenia chorujących osób zeszliśmy na ląd i udaliśmy się na podbój Helu. Capitan Morgan niestety zamknięty, ale pozostał jeszcze Kuter. W górę szkło, znów za „cudowne ocalenie”.   I za wodę na pomoście, którą udało się napełnić puste już zbiorniki.

Środa 16 listopada – sytuacja na morzu i zatoce zaczęła się uspokajać. Na 10 rano zapowiedzieliśmy specjalne pozdrowienia dla 4k przez kamerę on-line skierowaną na basen portowy. Poubieraliśmy więc wszyscy koszulki rejsowe i odstawiliśmy niezłą szopkę 😉 Kto nas oglądał – ten wie …

Chwilę później już opuszczaliśmy gościnny port w kierunku Jastarni. Warunki panujące na zatoce pozwoliły na wykonanie szkoleń ze stawania w dryfie oraz podejścia do człowieka. Człowiekiem testującym okazał się Stefan, czyli obijacz z dowiązaną cumą. Jozef z niedowierzaniem wyrzucił go do zimnej wody, ale kiedy dostał ster, żeby go ratować metodą półwiatrową – zrozumiał w czym rzecz. Kilka manewrów się udało, kilka razy został niemal rozjechany. Cóż – tylko trening czyni mistrza.

Podbudowani ruszyliśmy do Jastarni i mijając lewą burtą Kaszycę po chwili byliśmy w basenie portowym. Nigdy tu jeszcze nie byłem, ale miejsca mieliśmy sporo. Parkowanie, toast za „cudowne ocalenie” i „won na ląd”. Wieczór w jedynej czynnej knajpie o zastanawiającej nazwie Łóżko. Nie skusiliśmy się jednak na nocleg, tylko pognaliśmy na drugą stronę półwyspu na plażę. To zaledwie dzień temu gnaliśmy tędy jachtem. Teraz to morze – oglądane od drugiej strony wyglądało inaczej. Osoby będące pierwszy raz na rejsie – wiedziały, że już ich życie zostało zmienione. Będąc kiedyś na plaży nigdy nie będą patrzyć na wodę, fale, widnokrąg w ten sam sposób. Zostały zarażone żeglarstwem, mam nadzieję, że ląd będzie ich już zawsze parzyć, tak jak mnie – taka zemsta kapitana. Nawet w noc tak chłodną jak ta. Gwiazdy nad nami, rozmowy, szum fal, a w co niektórych rękach smartfony i aplikacja marine traffic – „Widzisz te światła na morzu, tankowiec – 80 m długości, 10 kt i płynie do Gdańska”. Wszystkie światła na morzu zostały po chwili rozpoznane. A my cóż – wróciliśmy niechętnie na jacht.

Bo czwartek 17 listopada to trasa do Gdańska. Pogoda już znacznie lepsza. I temperatura zaczęła się podnosić – 7 st. To już istne szaleństwo. Spokojnie dopłynęliśmy do główek portu, w ostatnim momencie podziwiając stojące na redzie statki. Przy Westerplatte opuściliśmy banderę do połowy masztu i oddaliśmy honory na lewej burcie. Przy okazji Jozef dowiedział się, że to właśnie tu rozpoczęła się II wojna światowa i o polskim Termopile. Kanałem portowym dopłynęliśmy do zabytkowej części miasta i po minięciu Starego Żurawia stanęliśmy w marinie. Okazało się, że wybrany został niewłaściwy pomost, bo po mimo skrzynek prądu nie było. Całe szczęście w innym miejscu już był – więc po przeparkowaniu pół szczęścia po naszej stronie. Drugie pół to woda – ale jej już nie było nigdzie. Cóż – w strojach żeglarskich musieliśmy ruszyć na zwiedzanie miasta. Nasz widok przyciągał uwagę, w tym pań zapraszających/naganiających do night clubów. Skąd ten przesąd, że marynarz po to schodzi na ląd w porcie? Mężczyźni gratis, ale panie po 320 zł za obowiązkową  lampkę szampana. Nie skusiliśmy się z wielu powodów, ot choćby z braku czasu …

Gdańsk nocą wywarł duże wrażenie na Jozefie, który  wprawdzie był wcześniej 3 razy w Polsce, ale nigdy powyżej Warszawy. Powrót na jacht, tym razem gra w oczko i zielona noc, cokolwiek by to nie znaczyło … W praktyce trochę późniejszą pobudkę następnego dnia.

Ostatni dzień rejsu, czyli piątek 18 listopada zapowiadał się sztormowo. Znowu w prognozach powróciły 9. Z południa, tak więc pewni byliśmy ochrony od strony lądu. Nie było źle. Trochę wiało, ale bez przesady. Decyzja, żeby wpaść na kawę na sopockie molo pojawiła się spontanicznie i nagle. Czemu nie? Jeśli to komuś dostarczy kolejnych wrażeń. Do tego kolejna porcja manewrów portowych, która przy tej załodze stawała się przyjemnością. Ktoś nam zrobił parę zdjęć, jakiś „wywiad”, pyszna kawa. Obok resztki rozwalonego ponad miesiąc temu mola. Wszechmoc morskiego żywiołu. Ja w tym czasie pływałem w innej części Bałtyku – na trasie Gotlandia – Lipawa i też swoje odebrałem – ale nie tak. Jednak docierały do nas relacje z Polski. Bo jeśli ludzie w Krakowie nie związani z żeglarstwem wiedzieli, że na morzu sztorm – to już dużo znaczyło.

Odpływamy, przed nami ostatnie 8 Nm do Gdyni. Delikatna nostalgia, ostatnie kilka mil na morzu w tym roku. Nasze humory zdecydowanie poprawił Jozef, który przed wejściem do mariny zapytał o możliwość zgłoszenia jachtu. Kapitanat portu, bosmanat portu i w końcu marina Gdynia byli świadkami jego krasomówczych popisów po polsku. Z pełnym sukcesem. „Jacht Quantum of Solace możecie wchodzić”.  Ile w nas było dumy i radości z jego postępów trudno opisać. Nie pozostało nam już nic innego jak dopasować się do jego poziomu i błyskawicznie przy silnym wietrze zaparkować jacht. Koniec rejsu. Ostatni raz cumy na ląd. Stoimy. By z wielkim żalem następnego dnia, kiedy zdaliśmy jacht, rozstać się z sobą na wzajem i pożegnać morze.

Ten rok był intensywny. Dobrze się też zakończył. Kilkanaście rejsów, głównie po zimnym, kilka po ciepłym. Morza i oceany, wiele państw, portów, wysp. Nocy spędzonych na wachtach, zachodów i wschodów słońca i księżyca. Ciepła, deszczu, burz i sztormów oraz wspaniałego pływania. Wielu, bardzo wielu poznanych nowych wspaniałych ludzi. Planów na przyszłość. Załóg z którymi trudno się rozstać.

Z wielką wdzięcznością dla wszystkich załóg, które powierzyły w moje ręce swój czas, bezpieczeństwo, a często i życie – kończę ten rok ze szczególnym podziękowaniem dla ostatniej ekipy: Agata, Hania, Paweł, Maciek, Zbyszek, Jozef – do zobaczenia na wspólnych trasach w przyszłym roku.

MR